środa, 25 sierpnia 2010

Garść utworów (rok 2001)


Owls – Everyone Is My Friend












Tim Kinsella, Mike Kinsella, Sam Zurick i Victor Virrareal na początku ubiegłej dekady ponownie zebrali się do kupy by tym razem już nie pod szyldem Cap’N Jazz, a Owls aby stworzyć coś wspólnie. Do legendarnego line-upu z czasów „Burritos” brakowało już tylko Daveya von Bohlena. Cóż, ten zajęty był wówczas czymś innym, ale nie ma co płakać, bo chłopaki ogarnęli sobie do pomocy w produkcji takiego Steve’a Albiniego i znów grała gitara. „Owls” jakkolwiek diametralnie różniące się od Cap’N Jazza (pomimo tych samych ludzi), z powodzeniem mogłoby figurować jako kolejna płyta Joan Of Arc. Co do „Everyone Is My Friend” to jeden z weselszych kawałków Tima w całej historii jego muzykowania. Melodia pozytywna, pogodna, taki sam tekst „I know what I have to do it, I know what I have to do and do it…”. Kawałek prostego, kapitalnego, kinsellowego indie-rocka idealnie wpasowującego się w mój gust.

LINK


The Shins – Your Algebra

Dziwny, ale jakże intrygujący fragment twórczości Shinsów. Niecałe dwie i pół minuty przemykających tajemniczo dźwięków o które prędzej posądzilibyśmy Animal Collective niż załogę Jamesa Mercera. Jakiś depresyjny odcień lat 60’tych i tamtejszych harmonii wokalnych, podwodny pogłos, śmierć w tekście i dzieci śmiejące się na końcu. To się podobno nazywa „bad trip”.




Rainer Maria – Ceremony

Czołowa grupa wczesnych lat Polivinyl’a w swoim okresie środkowo-późnym. Już po sukcesywnym „Look Now, Look Again” , ale jeszcze kilka płyt przed rozpadem. Wzorowy pop-rock w wydaniu indie. Z pięknym, dziewczęcym, ale mocnym głosem Caithlin De Marrais. Spokojnymi zwrotkami, gdzie brzdąkane melodie spływają rozkosznie na bębenki uszne, refrenem nieskrępowanie wysuwanym na przód i kapitalnymi mostkami stanowiącymi „dreszcz” utworu.




Les Savy Fav – Disco Drive

Ach co to był za zespół na wysokości „Go Forth”! Chyba sam środek długotrwałej, genialnej formy Les Savy Fav. Kiedy na jednej płycie systematycznie kasowali takimi hitami jak „Adopduction”, „Crawling Can Be Beautiful” czy właśnie „Disco Drive”. Energetycznie bywało lepiej, ale nie w tym rzecz, bo w tym kawałku mamy doskonałe wyważenie między kunsztownością gitarowych linii, post-punkowej wirtuozerii, a odrobiną hałasu. Z której strony by nie spojrzeć – mistrzostwo. Do słuchania kilka razy pod rząd.




Owen – Dead Men Don’t Lie












Posługiwanie się tekstem w zupełnie zdawkowy sposób. Po dwa, trzy słowa w linijce. "An accident, an ambulance, what an ugly scene, we make as, human beings". Repetycja kilku muzycznych, łzawych motywów. Wokal, gitara, dzwoneczki. Minimalizm na każdym froncie, w tej wyjątkowo smutnej i pięknej piosence składa się w końcu na jedno duże wrażenie, pod którym jesteśmy kiedy to już się kończy. "Did anyone survive?, honestly I don’t know, Is anyone alive?, for sure no".

LINK


Mo-Ho-Bish-O-Pi – Playboy












Skoro poruszyłem już dwa opisy temu sprawę Les Savy Fav to głupio byłoby nie zauważyć, że Walijczycy z zespołu o najmniej chwytliwej nazwie świata w tym singlu dość wyraźnie zahaczają o rejony stylistyczne grupy Tima Harringtona. Jest to samo stare-dobre indie-rockowe czucie, nieco funkowa nośność i dynamiczne przejścia. W końcu refren i kilka wokalnych zrywów przesądzających sprawę. Fajna była z nich kapela, ale czasem ktoś ze sceny prędzej musi zejść by na niej dłużej pozostać mógł ktoś…

LINK


Ozma – Battlescars












Kolesie z Ozmy byli maksymalnie zapatrzeni w Weezer’owy patent na granie piosenek. Zwykle tych kilkuminutowych, treściwych i krótkich. W przypadku „Battlescars” sprawa ma się trochę inaczej. Minut jest aż osiem, a zamiast najczęściej przywoływanych wesołych nut dostajemy coś w rodzaju przygnębionego klimatu upijania się po miłosnym zawodzie. Tak, ale jest jeszcze to, jakby to lepiej wyrazić – pierdolnięcie. W momencie gdy klasyczne narastanie rytmu kumuluje się do gitarowej kick-ass-eksplozji, wokalista wykrzykuje zdanie-hymn: "There's battlescars on all my guitars but i still come out here and play" wznosząc college-rockowość do rozmiarów wzniosłych i epickich.

LINK


Hood – They Removed All Trace That Anything Had Ever Happened Here












Epoka lodowcowa w muzyce początku dekady. Najpierw swoje obawy wyrazili Radiohead. Rok później przyszła kolej na bracii Adams kroczących podobną drogą za sprawą „Cold House”. Pierwszy utwór na tym albumie to ich swoiste „Idioteque”. Mroźna, trzaskająca elektronika zestawiona z melancholią smucących w tle melodii, skrzypiec. Post-rockowy element rodem z twórczości Efrima Manucka zmuszony do walki o egzystencję z brzmieniem „Kid A”. Wokal ludzki i uczuciowy zastąpiony w końcu mechanicznym, zdehumanizowanym bełkotem. A jakby tego do ogarnięcia było mało są jeszcze szarpiące serce liryki w rodzaju: "There's coldness in this sky the last thing that you ever wanted was for the love to die…" I nie ma nas.

LINK


Isobella – Kidnap Someone And Make Them Happy

Kolejna porcja Claire’owego dream-popu z delikatnymi teksturami a la My Bloody Valentine (nie nachalnymi) i wybijającym się ponad nie wokalem Laury Poinsette lekko zaciągającym Elizabeth Fraser (bez tej niesamowitości i mistycyzmu). Miło spędzone pięć minut.




Hot Water Music – Paper Thin

Tak sobie słucham i myślę „WOW, mieli taki zajebisty kawałek na tej płycie?!!”. „A Flight And Crash” nigdy nie poświęciłem zbyt wiele uwagi za co w tym momencie sprzedaję sobie wirtualnego liścia (ała!). "White white walls and hospitals!!!" Czyżby „Paper Thin” > „Remedy”?




Sparklehorse – Sea Of Teeth

Słuchanie piosenek z „It’s A Wonderful Life” nabiera dziś większego znaczenia. Smutek w nie wpisany, jakieś unikalne, czyste piękno zawarte w tych oszczędnych, ale doszczętnie przesiąkniętych urokliwością aranżacjach. Kilka dźwięków „Sea Of Teeth”. Uderzająca skromnie perkusja, leciutko tkana melodia, przemykające pianino i szlachetny głos Marka. Wszystko wyważone w proporcjach precyzyjnych. Coś najzupełniej niepodrabialnego.




Hey Mercedes – Let’s Go Blue












Jeden z dwóch post-Braidowych projektów Boba Nanny. Zarazem jego najgłośniejsze, najbardziej gitarowe wcielenie. Łojenie miejscami, choćby tutaj w „Let’s Go Blue” nawet fajniejsze od macierzystej grupy tego sympatycznego zawodnika. Więcej konkretu, rozmyślnych uderzeń, i romantycznie nastrajających wołań wokalisty. Tej piosence przyszło zacnie kończyć każdo-nocno-fajerwerkowy album.

LINK


The Appleseed Cast – Blind Man’s Arrow












Przyznam, że nudzi mnie trochę ten zespół. Tam gdzie jedni znajdą muzyczną perfekcję, mnie zniechęci zbytnia rozlazłość. Trzeba im jednak przyznać, że mieli nieprzecietną smykałkę do kreowania sugestywnego nastroju. Styl będący ni to emo ni to post-rockiem, pełen melodyjnych wstawek, pogłosów, pojedyńczych uderzeń , lekkich wokali ginących gdzieś pod spodem. W takie „Blind Man’s Arrow” naprawdę warto się wsłuchać, chłonąc jeden wspaniały dźwięk za drugim.

LINK


Unwound – Off This Century












Chwila zajmującej zamuły z ikonicznie traktowanego już “Leaves Turn Inside You”. Albumu który każdemu prawdziwemu obrońcy indie-betonu kojarzy się z rokiem 2001. „Off This Century” jest pokazem klasy i doświadczenia. Muzyki okrzepłej, spełnionej i w każdym calu dotartej. Bez kompleksów wobec kolegów z tego drugiego Waszyngtonu.

LINK


South – Keep Close












Jak na dzisiejsze standardy dość zasuszona, z lekka przerdzewiała wręcz nuta. Szarpanie w struny, zblazowany brit-popowy wokal i jakoś to się wlecze do przodu. W pewnym momencie ktoś mówi „DOŚĆ!”, taśma robi „back” i wpuszczona zostaje ta kapitalna linijka "What I mean to say is you talked me round, Don't look back on the luck you found…". Niczym powiew świeżutkiego, niosącego ulgę powietrza sprawiającego, że na całość spoglądamy życzliwie, uśmiechamy się i jednak jest super.

LINK


Tiger Army – When Night Comes Down

Na pierwszy rzut oka Nick 13 i jego kompani wydają się gośćmi, z którymi w żadnym wypadku nie chciałbyś mijać się w ciasnym przejściu. Tatuaże, irokezy, skóry i trupie czachy - milutko. Strach jak to bywa ma jednak bardzo wielkie oczy, bo oto ta trójka okazuje się reprezentantami najbardziej romantycznej odmiany punka na amerykańskiej scenie. Mieszanki szybkiego, ostrego grania z klimatycznym piosenkowym psychobilly. Przyklepanej nieco Morrisey’owskim wokalem Nicka oraz księżycową poetyką tekstów.




Dropkick Murphys – The Gauntlet

Twarda, męska pieśń traktująca o tym, że trzeba wstać i walczyć. Wstać, walczyć i nie dać się! Niejaki „Johnny” wspinając się kiedyś na górę, złapany został przez burzę i kiedy pioruny trzaskały mu tuż nad głową myślał, że tu kończy się jego los. Ostatecznie przetrwał śpiewając sobie „The Gauntlet” urzekając tym samym czytelników www.songmeanings.net...




The White Stripes – We’re Going To Be Friends












Powrót do wczesno-szkolnej beztroski. Siedzenie z sympatią w jednej ławce na lekcji i spacerowanie z nią pod rękę podczas przerwy. Literki, cyferki, liściki. Wspólne leżenie na ziemi, granie w piłkę i zbieranie owadów. Czytanie lektur, śpiewanie piosenek, nie odczuwanie czasu który upływa. Ten Jack White to jednak ma najebane.

LINK


Fugazi – Epic Problem

Posłuchajmy„Epic Problem”. Nakręcającego się wokalnie, a jednocześnie samoistnie stopującego McKaye'a, strun wibrujących niczym krew w żyłach. "Stop. Stop. Stop. Stop. Stop!!!". Perkusyjnych połamanych partii i gitarowego jamowania budującego drogę do wspaniałego, niesamowitego 2:56. Ian wesoło odśpiewuje słowa-deklarację "I've got this epic problem, this epic problem's not a problem for me ,and inside I know i'm broken, but i'm working as far as you can see" natychmiastowo podsumowaną kolejna genialną instrumentalna jazdą. Kończyć karierę z kawałkami w TAKIM stylu nie wielu miało pewnie okazję.




Thursday – Standing On The Edge Of Summer

Znam ten zespół od końcówki gimnazjum i co ciekawe, w przeciwieństwie do większości ulubieńców sprzed lat Thursday wciąż rośnie w oczach. Tyczy się to zarówno sprawnie dostarczanych nowych wydawnictw jak i spojrzeń w przeszłość i powrotów do niezachwianych staroci z „Full Collapse” lub „War All The Time”. „Standing Of The Edge Of Summer” niesłuchane od jakiegoś czasu odżywa we mnie z entuzjazmem większym nawet niż dawniej. Brzmienia druzgocących gitar i pulsującej pomiędzy nimi melodii, stonowanego wokalu Geoffa i jego świetnych tekstów mógłbym słuchać do końca świata i o jeden dzień dłużej. Nazwijcie to „młodzieńczymi uniesieniami”, nazwijcie jak chcecie, ja zamykam oczy.