środa, 11 stycznia 2012

Aloha - Sugar (2002)













7.5

Na „Sugar” nieco zanika znana z pierwszej płyty kombinacja jazzu z indie popem, zespół o wiele chętniej kultywuje tradycje post-rockowe. Młodszej siostrze „That’s Your Fire” nie odmówimy tych samych rysów i ogólnego podobieństwa. Przemianie ulegają kształty, podczas gdy te same pozostają środki. 

Produkcja, brzmienie i udział poszczególnych instrumentów nie różnią się zbytnio. Te same kapitalne gitary, wyrafinowana rytmika i wibrafon. Już łechtające narząd słuchu dzwoneczkowe intro „Fractures” sprawia przyjemność w znajomy sposób. „They See Rocks” może jedynie wzmocnić wrażenie, że oto przed nami wierny follow-up debiutu, jawiąc się przy okazji utworem na poziomie tych najlepszych sprzed dwóch lat. Po nim następuje jednak mój ulubiony „Let Your Head Hang Low”, który co prawda przez kilka minut pozostaje wpadającą w ucho piosenką, ale im dalej w las, tym wyraźniejsza staje się w nim ucieczka od tradycji zwrotkowo-refrenowej. Mamy tu swoiste "Sugar" w pigułce, a więc z jednej strony melodyjne słodkości, z drugiej rozciągnięte końcówki, kombinowane struktury i improwizacje.

Jeśli ktoś ceni sobie eksperymentowanie, „Sugar” trafi do jego serca być może bardziej niż „That’s Your Fire”. Z grubsza rzecz biorąc, różnica jakościowa między tymi płytami jest jednak kosmetyczna, a obecność kompozycji tak dobrych, jak "It Won't Be Long", „I Wish No Chains Upon You” czy „Dissolving” sprawia, że można tu odpłynąć co najmniej równie mocno. Na drugiej płycie Alohy piękno i progresja triumfują na całej linii. 

wtorek, 10 stycznia 2012

Aloha - That's Your Fire (2000)













7.5

Ciemnoniebieska okładka zdobi śliczną jak z obrazka, pierwszą długogrającą płytę znakomitego zespołu, który w obrębie indie popowego grania od zawsze deklasował resztę stawki nietypowym podejściem, wyczuciem i unikalnością. Inwestycja Polyvinyla w tych kilku młodych, zdolnych i kombinujących chłopaków za sprawą „That’s Your Fire” zwróciła się pełnią artystycznej satysfakcji. 

Pasowali tam zresztą jak ulał. Do tej pory szeregi niewielkiej wytwórni uzupełniały głównie kapele mocno związane ze sceną indie emo: American Football, Braid, Rainer Maria. Poczucie nastrojowości oraz melodie Alohy również ocierają się o tę „midwestową” wrażliwość i mimo, że stylistycznie grupa wychodzi już na o wiele głębszą wodę, to bezboleśnie da się ją postawić niedaleko wyżej wymienionych. Tym sposobem Polyvinyl dopasował kolejny puzel do dotychczasowej układanki, proponując jednocześnie coś nowego i świeżego.

To, co przy okazji EP’ki „The Great Communicators” można było podejrzewać, tu jest już oczywistością. Tak, ten skład ma potencjał i potrafi robić rzeczy o jakich zwykłym rockowym rzemieślnikom się nie śniło. Nie są to goście, którzy założyli zespół, żeby podrywać laski graniem trzech akordów. To ekipa piekielnie muzykalnych ludzi, myślących pięcioliniami, potrafiących wspólnie osiągnąć perfekcyjne zgranie, wytworzyć wspaniałe harmonie i oczarować świetnym klimatem. „That’s Your Fire” przenosi jazzowe i prog-rockowe w duchu muzykowanie na płaszczyznę indie popu, ani na moment nie tracąc na przystępności, kuszącej modestmouse’owych niezali i nastolatków przeżywających uniesienia przy The Promise Ring

Nie powinno w takim razie nikogo zdziwić jeśli napiszę, że wszystkie kompozycje składają się tu na zwartą, przemyślaną całość. Największym minusem takich rozwiązań jest zawsze zagrożenie monotonii, tu jednak wszystko kończy się szczęśliwie, a twórcy osiągają prawdopodobnie pożądany efekt. Od początku do końca towarzyszy nam masa cudnych dzwoneczków, unikatowych dźwięków wibrafonu, fortepianu, klawiszy i innych czynników zapewniających swoistą elegancję. Mylny może okazać się wstęp do „Last Night I Dreamt You Slept Beside Me”, najpierw przywodzący na myśl coś elektronicznego, następnie za sprawą szybszego rytmu, punkowego, który w końcu ewoluuje do właściwego, eksperymentalnie popowego kształtu. „Ferocious Love” trochę kojarzy mi się z „When The Paris School Dismisses And The Children Running Sing” Joan Of Arc i jest to oczywiście skojarzenie najlepszego sortu. Poza tym wokal i songwriting Tony’ego zostały stworzone żeby raczyć nas tego rodzaju najbardziej urokliwą postacią czegoś, co określić da się tylko jako „heartbreaking music”.

Początek początkiem, ale moje ulubione momenty znajdują się w drugiej części. Najpierw szóstka i upust emocji w przeciętnie zapowiadającym się „A Hundred Stories”, który wyzwala w Cale'u Parksie perkusyjną bestię. Następnie ósemka czyli „Saint Lorraine”, dawkujące paranoiczność w stylu powstałego 4 lata później albumu „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” (gdzie Cale miał swój udział). Jedno oczko dalej, najbardziej ujawniające klasyczny indie rockowy sznyt „With The Lights Out, We Sing” (wyrazista gitara) no i imponujące zakończenie „Sky High”. Idę o zakład, że to kawałek od samego początku napisany z myślą o domknięciu skrzętnie zaplanowanej całości. 

Na tym skończę wymienianie, które jak to w przypadku dobrych płyt mogłoby trwać o wiele dłużej (celowo pominąłem dziewięciominutowe „Heading East”). Bardzo spójne „That’s Your Fire” to postawienie wysokiej poprzeczki, która jednak dla wyćwiczonego skoczka okazuje się niczym. Przyszłość Aloha obfitować będzie w pewne zmiany i trochę już inne płyty. Inne na korzyść czy nie? Do przeczytania niedługo.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Joan Of Arc - In Rape Fantasy And Terror Sex We Trust (2003)












7

Ta płyta przy kilkuletniej znajomości przysporzyła mi wielu mieszanych wrażeń. Od poczucia fantazyjnego zgwałcenia, kiedy okazało się, że Joan Of Arc nie zawsze brzmieli tak, jak na „Eventually All At Once”, przez częściową sympatię do niektórych fragmentów, po niemal całkowitą akceptację i zrozumienie czegoś, czego najlepiej nie rozumieć.

I started. he said so. are you from around here? Well if anyone invites you in, just politely say “no thank you.”

Kuriozalne poczucie estetyki daje o sobie znać już na początku, w specyficznej (jakżeby inaczej) opowieści o synu farmera. Samo „Sing The Scarecrow Song” wystarczy, aby uświadomić sobie, że choć są lepsi i więksi, to drugiego takiego jak Tim Kinsella nie ma na pewno. Następujące po nim lunatyczne „Happy 1984 and 2001” z wyliczanym jak mantra: sidewalk shadow, bird shadow, cowboy shadow, bicycle shadow, cigarette shadow, marijuana shadow, cocaine shadow, ecstasy shadow, Dick Cheney shadow, zapisuje się jako jeden z najbardziej pamiętnych momentów krążka. Przedziwny, choć znakomity zarazem.

Za sprawą sennie uwodzącego „Excitement Is Exciting” dowiadujemy się, jak może brzmieć odpowiedź Joan Of Arc na neo-psychodelię. Tuż po nim doznajemy zaś kompletnego absolutu w postaci „Barge”. Utworu prowadzonego tym razem przez obojętny głos Todda Mattei, do cna smutnego i dołującego, ale z której by strony nie spojrzeć doskonałego. Melodia fortepianu, późniejsze harmonie wokalne z Timem i odległe pogłosy przynoszą poczucie obcowania z czymś jedynym w swoim rodzaju. Klasę solidnie podtrzymuje także „Gang Language”, który domyka pierwszą część podróży, gdzieś na granicy irytującej bezsenności i kolejnych koszmarów.

Za sobą mamy więc już tę przyjemniejszą część płyty, przed sobą z kolei intensywny mind-fuck. Sny robią się coraz bardziej surrealistyczne, nieregularne i rozmazane. Muzycy Joan Of Arc rezygnują z opanowania i nie zamierzają dłużej trzymać fasonu. Zaczyna się faza rozbuchanego tripu oraz improwizacji. Chaotyczne „Moonlightning” z elementami jazzowymi brzmi, jakby im się zepsuła taśma, ale wciąż jest w tym coś inspirującego. Wyjątkowo łagodne pranie mózgu oddziela od siebie pierwszą, akustyczną oraz drugą, eksperymentalno-dubową część "Dinosaurs Constellations".

Reszty szczegółowo nie opiszę. Wspomnę jedynie, że usłyszymy tam między innymi ochrypłe fałszowanie do szklanki, modyfikujący mózg popis samplingu czy skrawki oderwane z poprzednich utworów i pozostawione w przypadkowych miejscach. Na koniec znów dostajemy nagranie tytułowe, podsumowujące całość za sprawą ośmiu minut upiornych zgrzytów i pisków, trochę w stylu awangardowej części twórczości Sonic Youth.

Nie ulega wątpliwości, że przy okazji tej płyty Joan Of Arc znów się zmieniło. Na „In Rape Fantasy And Terror Sex We Trust” zespół daje się jednak ponieść eksperymentalnym formom z lepszym skutkiem niż na „The Gap”, serwując równocześnie szczyptę nieco trzeźwiejszego podejścia do twórczości z komponowaniem wspaniałych piosenek włącznie. W kolejnych latach przyjdzie im spłodzić rzeczy lepsze i ładniejsze. Nigdy już chyba jednak równie osobliwe i artystycznie nieokiełznane.

niedziela, 8 stycznia 2012

Ringo Deathstarr - Colour Trip (2011)












7

„Walentynkowa płyta dla niezali”, słodkohałaśliwe twee i przyjemna zrzynka z My Bloody Valentine. Teksańska kapela o nazwie naznaczonej perkusistą Beatlesów wybiera dziś drogę podobną do tej, którą dwa lata temu ruszyli popularni The Pains Of Being Pure At Heart. Ze skutkiem lepszym, gorszym czy może porównywalnym?

Chwali się im balansowanie między strukturami wiosennymi i zwiewnymi w stylu Painsów, a zdecydowanym graniem shoegaze’owego „mięsa”. Nie wspomnieć o The Jesus And Mary Chain byłoby fajnie, ale niezbyt trafnie. Gitarowy noise, brud i hipnoza, rozmycie, narkotyczność wokali to integralna część tego, czym są Ringo DeathStarr. Z tego głównie względu wypadają dla mnie bardziej przekonująco, niż nowojorczycy, choć w samej kwestii delikatności, uroku, czy innych „kwiatów we włosach” pewnie by przegrali. Wpływy są najzupełniej przejrzyste. Już w pierwszym numerze wielu usłyszy Blindę i Kevina. W drugim, chyba najbardziej nośnym, pomimo wszelkich zgrzytów, szumów czy świdrującej solówki „Do It Every Time”, mogą pojawić się skojarzenia z dowolnym hitem a la „Just Like Honey”. Singlowe „So High”, chwytliwością idące łeb w łeb z poprzednikiem sympatycznie rozpędza się niczym „Pleasantly Surprised” zespołu The Soup Dragons ze składanki „C86”. Jego perfidny refren zaś należy do tych, których nucenie mogłoby wywołać dziwne spojrzenia osób w otoczeniu.

„Colour Trip” wypełniona jest zresztą kompozycjami nastawionymi na przebojowość („Tambourine Girl” czy „Chloe”). Okazjonalnie zespół serwuje także fragmenty wolniejsze, mgliste, senne, ale i wciągające. Tu wskazanie na odpowiednio zatytułowane „Day Dreamy” i ładny closer „Other Things”.

czwartek, 5 stycznia 2012

Aloha - The Great Communicators, The Interpreters, The Nonbelievers EP (1999)












5.5

Jak głosi krótka notka na stronie wytwórni, Aloha to jedyny zespół w historii Polyvinyl Records, któremu do podpisania kontraktu wystarczyło zaledwie jedno demo. Intuicji można jedynie pogratulować, bo właśnie dzięki temu chicagowski label pozyskał w swe szeregi jeden z oryginalniejszych indie-bandów przyszłej dekady. Początkowe dokonania kapeli Tony’ego Cavallario i Cale’a Parksa można opisać jako obiecujące i ciekawe. Widać, że już od samego początku chłopaki posiadają mocny warsztat, są muzycznie inteligentni i lubią eksperymentować. Mamy tu swoistą fuzję alternatywy, popu i jazzu. Jest wibrafon, syntezator, oczywiście gitara, bas, perkusja i wokal. Ten ostatni ciepły i przyjemny. „The Great Communicators...” to dwudziestominutowy prolog oraz krótka zapowiedź dwóch kolejnych płyt. Nic obowiązkowego jeśli nie jest się fanem, bo na dobrą sprawę poznawanie dyskografii Alohy można zacząć już od bardzo podobnego klimatem „That’s Your Fire”.