wtorek, 28 lutego 2012

The Real McKenzies - Off The Leash (2008)

W ramach katalogowania moich wypocin, z różnych lat, serwisów i blogów, wrzucam wszystko tu na Dirty Boots. Recenzje nowe, stare, krótkie i długie, dobrze i źle napisane, poppunk, indie, whatever.












7

Muzyka Real McKenzies to wtórność od wtórności muzyki zapoczątkowanej jakieś dwadzieścia pięć lat temu przez celtycko rockowy zespół The Pogues. Bardzo sprytna bostońska grupa Dropkick Murphys przed ponad dekadą ten gatunek zwany irish rockiem i celtic rockiem przekształciła w celtic punk. Od tego momentu rozpoczął się boom na granie w podobnym stylu. A recepta była bardzo prosta: wpływy The Pogues wyposażyć w butne, szybkie i mocne elementy rodem z ulicznego punk rocka. Pojawiło się sporo zespołów takich jak Flogging Molly , Flatfoot 56 albo Blood Or Whiskey. Kilka lat temu bardziej znani światu stali się również The Real McKenzies, którzy granie rozpoczęli już stosunkowo dawno bo w 1992 roku.

Celtycki punk pomimo tego, że tylko odgrzewa kotleta The Pogues (swoją drogą też odgrzewającego folklor irlandzkich oraz szkockich pieśni) ma w sobie jakąś wyjątkową zdolność do nie nudzenia. Słuchając kolejnych krążków i kolejnych wykonawców rzadko mamy dość. Nie pojawia się poczucie przejedzenia. To specyficzne brzmienie tradycyjnych instrumentów: akordeonów, bandżo, dud, bodhramów(?) sprawia, że chcemy więcej, więcej, więcej…

Każdego napalonego na celtyckie wymiatanie słuchacza powinien usatysfakcjonować opener nowej płyty The Real McKenzies. „Chip” posiada wspaniały motyw angażujący wymienione w końcówce poprzedniego akapitu urządzenia , wokal Paula McKenzie świetnie uzupełnia się z perkusją przez co kompozycja staje się idealnie zgrana i porywająca. W „The Lads Who Fought And Won” słyszymy już więcej gitary, perkusista ogranicza się do typowo punkowego wybijania rytmu a solista śpiewa bez wyraźnej pasji na tle świszczących instrumentów. Po nim następuje moment wprost kapitalny. Pełen werwy pub anthem „The Ballad Of Greyfriars Bobby”. Werwy bliższej raczej kapeli Dave’a Kinga niż dzikiej energii Dropkick Murphys.

Zabawne jak w tym momencie przewidywalna robi się konstrukcja albumu. Zaczęli znakomicie, dalej rzucili nieco słabsze nagranie by po chwili uderzyć następnym bardzo dobrym. Swoją klasę pokazują w (szkocką) kratkę. Czwarty „Kings Of Fife” pozwala przejść obok siebie obojętnie a następujący po nim „Old Becomes New” jak nie trudno się domyślić wytrzymuje porównanie z numerem 1 i 3. Szybkie, melodyjne zwrotki, rock’n rollowe solówki, krzyczący woo-hoo! wokalista i wpadający w ucho refren wypełniają dobrze zagospodarowane 2 minuty i 13 sekund. Mogę się założyć, że to jeden z pewnych fragmentów koncertowych tej kapeli.

Szóstka niespodziewanie też wypada całkiem przekonywująco. „White Knuckle Ride” nie brzmi już tak beztrosko jak jego poprzednik przez co nieco wzbogaca kontrast krążka. Mocniej wzbogaca go „The Maple Trees Remember” – sielska, spokojna kompozycja gdzie nie ma już dud i akordeonów są za to smyki podkreślające country’owy charakter utworu. Ósmą piosenkę czyli „Anyone Else” septet z Vancouver zagrał na szybko i rockowo. Wciąż jest dobrze i bardzo dobrze, ale jeden zarzut postawić trzeba. Przy kreatywnym i zróżnicowanym budowaniu samych piosenek zniknęła gdzieś esencja irlandzko-folkowego klimatu. Jeśli charakterystyczne elementy tego gatunku są to raczej mało efektowne i słabo zauważalne. Wciśnięte jakby od niechcenia powielają patenty brzmienia tych instrumentów z początku płyty.

To samo dzieje się przy „The Mangy Hound”. W pełni udana kompozycja, ale wtórujące gitarom i perkusji dudy znów nie zaskakują niczym nowym. Jeśli chodzi o ten styl, „Chip” był kawałkiem na naprawdę wysokim poziomie choć i tak ustępował wzorowemu „The State Of Massachusetts” z ostatniej płyty Dropkick Murphys. Widać, że choć Real McKenzies niewątpliwie należą do elity celtic-punkowego grania, oryginalnością nie grzeszą. „Off the leash” to po ludzku zadowalające wydawnictwo, które jest w stanie przynieść masę radości i sporo satysfakcji, a że Irlandii na nowo nie odkrywa, trudno…

„Too many fingers” to klasyczne punk rockowe nagranie. Trwa niecałe trzy minuty, posiada dobry, optymistyczny refren oraz atmosferę barowej popijawy rodem z irlandzkiego pubu. „Drink some more” obyło by się i bez gitary gdyż całą melodię zwrotek wygrywają dudy wraz ze skrzypcami. Połączenie to pozornie nieważne, ale pod względem budowy same w sobie interesujące. I jeszcze ta tematyka wraz z bezkompromisowym refrenem „so we’re drinking we’re drinking we’re drink some more we’re drinkin we’re drinkin we’re drinkin for free…” Tych gości nie da się nie lubić. Nastrojowa ballada „Guy On Stage” zdecydowanie przypomina „The Maple Trees Remember”, a brak punkowego brudu blisko przywołuje niektóre dokonania The Pogues. Zamykające „Culling The Herd” wyważono pomiędzy spokojem a dynamiką. Już w zwrotkach dochodzi do wrzenia zakończonego perkusyjnym skandowaniem, solidnymi rockowymi gitarami oraz wokalną ścieżką bliską tej z kawałka „In Vein”, Alkaline Trio.

Wytwórnia Fat Mike’a z dumą wystawiła swojego pionka na irish-folkowo-punkowym polu. Miał już celtycki punk lepsze płyty nawet w tym najbliższym współczesności okresie. „Off the leash” dolewa oliwy do ognia, ale wciąż cieszy uszy. Osobom nie mającym wcześniej z takim graniem do czynienia, nie świadomym jego korzeni przejdzie bez bólu tak jak i fanatykom gatunku, którzy tym smakowitym kąskiem nie pogardzą. Ci co lubią się czepiać są tu najbardziej stratni.


Little Comets - In Search Of Elusive Little Comets (2011)












7

Z jednej strony Little Comets postrzegani mogą być jako kolejny zespół-pupilek „New Musical Express” z góry skazany na przereklamowanie. Z drugiej, tej bardziej pozytywnej, jako bezpretensjonalna rockowa kapela grająca proste, wpadające w ucho,skoczne kawałki. Wydawać by się mogło, że czeka ich sukces w rodzimych mediach i nikłe zainteresowanie za oceanem. Okazuje się, że niekoniecznie. Tym razem „NME” odpuściło oceniając „In Search Of…” na ledwie przyzwoite 6/10. Zachwycili się nimi za to choćby na Sputnik Music przyznając wysokie 9/10. Tyle może na razie w kwestii numerków, którymi i tak nie ma co się sugerować, a które niech posłużą za ciekawostkę. Little Comets są jak Razorlight i Vampire Weekend, jak Arctic Monkeys, Franz Ferdinand i The Fratellis. To angielska, popowa kapela z gitarami, młode chłopaki wskrzeszające swoimi poczynaniami ducha post-punk revivalu połowy minionej dekady. Jeżeli przy ich utworach chce ci się tańczyć, ruszać, tupać nogą albo rytmicznie stukać palcami, to znaczy, że spełniają one swoje zadanie. Na tej płycie nie ma silenia się na wysoką sztukę czy posuwania jakiegokolwiek gatunku do przodu. Jest rozrywka w postaci dziesięciu skrojonych pod singlową motorykę kawałków i zaledwie jednej ballady umieszczonej na końcu. Możliwe, że wokalista jest nieco irytujący, może kompozycje do wybitnie zajmujących nie należą, ale debiut Little Comets posiada groove, dzięki któremu swobodnie mogę go słuchać dwa razy pod rząd. Bo kiedy dobiega końca „Intelligent Animals” mam ochotę raz jeszcze włączyć „Adultery”. A po nim „One Night In October” i tak już dalej, ponownie aż do numeru 11.

Mew - No More Stories Are Told Today, I'm Sorry, They Washed Away (2009)












8

Jak wyglądają na dzień dzisiejszy skojarzenia miłośników muzyki alternatywnej odnośnie krajów skandynawskich? Zdecydowana większość w odpowiedzi wykrzyknie: SZWECJA! Młodzi przywołają pewnie nazwy takie jak Tough Alliance, Sally Shapiro, Jens Lekman. Ci z reumatyzmem wymówią słowo ABBA. Spora część zawoła jednak: FINLANDIA! ISLANDIA! Bo Sigur Ros, bo Björk, The Knife i Múm. Ktoś tam wpadnie na pomysł: NORWEGIA. Z tym, że będą to głównie skojarzenia z palącymi kościoły blackmetalowcami, więc ta osoba ostatecznie zamilknie ze wstydu. Wreszcie kilka jednostek w tłumie nieśmiało wyduka: „Dania?”

Wszystkich wyżej wymienionych dzieli naprawdę wiele. Wspólną cechą jest oryginalność. Ta stylistyczna niesamowitość i klimat jakże daleki od tego co czynią liczebnie potężniejsi Amerykanie lub Anglicy. Dla wielu tych artystów najodpowiedniejszym słowem byłaby po prostu magia. Bajeczne Sigur Ros czy fascynujące wyczyny Jóhanna Jóhannssona to mimo wszystko trochę inna wrażliwość niż takich Mercury Rev dajmy na to. Oni są niewątpliwie wyjątkowi, jedyni w swoim rodzaju. Istnieją względem nich podejrzenia o kontakty z innymi światami (elfy, kosmici). Duńczycy z Mew natomiast całą swoją artystyczną wrażliwość, ogromną twórczą wyobraźnię i w podobnym stopniu czarodziejską atmosferę filtrują przez sukcesywnie rockowe/popowe wymiatanie. Płytą „And Glass Handed Kites” udowodnili trzy lata temu, iż są jednym z najciekawszych indie bandów na kuli ziemskiej obecnie. Teraz za pomocą “No More Stories Are Told Today, I'm Sorry, They Washed Away” wypadałoby to jeszcze potwierdzić.

Funkcję głównej perły jaką w 2006 było „The Zookeeper’s Boy” pełni znany nam od bardzo dawna singiel „Introducing Palace Players”. W wersji albumowej trochę dłuższy, wzbogacony minutowym intro. O ile w „Zookeeper’s Boy” zauroczyło śpiewane cieniutkim głosem słynne „are you? my lady are you?” tak tu nie można się uwolnić od genialnie połamanej rytmiki utworu. Jonas Bjerre nadal przybiera tony zwykle mężczyznom w jego wieku niedostępne. Śpiewa trochę jak przedszkolak, trochę jak krasnoludek, który wybrał się do lasu na jagody. Inteligentnie skrojony opener „New Terrain” zaprasza do ich barwnego, bogatego świata gdzie shoegaze’owe pasma rodem z ostatniego M83 eksplodują słuchaczowi do ucha. „Repeater Beater” dowodzi biegłości w wymyślaniu intrygujących motywów na przestrzeni utworu pojawiających się więcej niż jeden raz. Sami siebie opisali kiedyś jako „pretensjonalną kapelę art.-rockową”. Jest to dość dobre określenie, bo przecież wokal trąci poniekąd celową pretensją, a obcowanie z ich muzyką i obserwacja tego w jaki sposób budują utwory przywodzi na myśl krótkie, najbardziej adekwatne słowo: „art”.

Obronną ręką Mew wybrnęli także z formuły napisania siedmiominutowej, epickiej pieśni. Pozornie ckliwe i nieefektowne „Cartoons and Macreme Wounds” przy bliższym zetknięciu okazuje się piękną, kunsztowną balladą. Ekstatyczne rozwinięcie delikatnego „Hawaii”, a w zasadzie jego całość przynosi kolejny moment satysfakcji. „Tricks” dyskretnie przemyca feeling wrażliwej 80’sowej dyskoteki. W błyskotliwym „Sometimes Life Isn’t Easy” klasycznie nawarstwia się wielowymiarowość tkanki kompozycyjnej. Zarówno w nim jak i końcowym „Reprise” znowu słyszę echa zeszłorocznego Gonzalesa. Pominięte wcześniej „Beach” oraz „Silas The Magic Car” podchodzą pod wzorowe popowe piosenki. Jedyny moment przy jakim kręcenie nosem jest uzasadnione to „Vaccine”. To raczej średniak, nie pasjonujący tak jak praktycznie cała reszta.

Mew nie zawiedli. Do swej dyskografii dorzucili kolejną więcej niż solidną pozycję. Znów ujęli wrażliwością, ulotnym klimatem, ale przede wszystkim mocarnymi kompozycjami. Wyczyn jakim niebywale jest “No More Stories Are Told Today, I'm Sorry, They Washed Away” wydaje się przy tym jakby dokonany z niewielkim trudem. Są utalentowani, pomysłowi, posiadają szerokie horyzonty, więc nagrali sobie znakomitą płytę. Jakie to proste. Duńskie trio to dziś gracze, na których warto stawiać. Jeżeli odpowiadają za albumy takie jak ten albo „And The Glass Handed Kites” wymknięcie się z rankingów dekady jest w ich przypadku raczej mało prawdopodobne.