niedziela, 30 grudnia 2012

Najlepsze utwory 2012 część II


30. Savages - Husbands

Dziewczęcy post-punkowy zespół zafascynowany Siouxie And The Banshees, generujący hałas a la "Apologies To Insect Life"? To po prostu musi brzmieć genialnie. I woke up and I saw, The Face of a guy, I don't know who he was, He had no eeeeeyeeees!!! ###$$#@!#!##!!#





















No Age + Jimmy Eat World = garażowe indie z piosenkowym zacięciem. Fantastycznie udał się Japandro ten singiel, zasłużona przepustka do wypłynięcia na szerokie wody. Dobrze wiedzieć, że mamy dziś jeszcze jakichś Hüsker Dü , Wipers czy Archers Of Loaf.



28.  The Cribs – Jaded Youth

Bracia Jarman odnaleźli się w tym utworze w sam raz między nuceniem piosenki z chórkami, a rockowym, czaderskim uderzeniem.  If I went back to school would I feel cool? Próba nakreślenia hymnu przemęczonej, przedwcześnie starzejącej się młodzieży, zauważona i doceniona.



27. Ariel Pink’s Haunted Grafiti – Only In My Dreams



Kalifornijskim retro-klimatem i 70'sowym old-schoolem Ariel potwiedza, że artystycznym kombinatorem jest nieprzeciętnym. "Only In My Dreams" to poza tym kompozycja mocna, piosenkowo doskonała, która nawet bez wyrafinowanej produkcji broni się lekką ręką. Kawałek satyfakcjonujący słuchacza wnikliwego oraz tego zadowolonego z łatwo wpadającej w ucho melodii. Coś dla hipsterskiego wnuczka jak i hipisowskiej babci.




Zabawne, że kawalek, który na nowej płycie Gaslight Anthem na luzie znalazłby się w mocnym top 3 potraktowano zaledwie jako ścieżkę dla wydania deluxe. Jeszcze zabawniejsze jest to, iż nawet kiedy Gaslight Anthem co raz bardziej wpadają w pułapkę popularności to naiwna szczerość ich muzyki nadal powala wielu najbardziej undergroundowych niezali. Dopóki Brian ma w głosie to coś co słychać przy wymawianiu słów Where'd you get them scars? How blue is your heart? Is it sad enough to break? She said, "it's sad enough to break nie straszne mi sięgać po cokolwiek pod czym się podpisze.






















Klimatyczne dźwięki z krainy fiordów, czym byłyby bez nich moje podsumowania? Norwegowie, Fini, Duńczycy i Szwedzi to niewątpliwe unikaty. Mają coś czego za cholerę nie odnajdziemy w muzyce z innych krajów. Nawet jeśli Megaphonic Thrift eksplorują dobrze znane terytoria odpowiednie My Bloody Valentine i Sonic Youth to chcąc nie chcąc i tak nadają temu indywidualny posmak, melodie zmieniają w odświeżające zefiry, a harmoniami zniewalają dusze utęsknione.



Pierwsza melodia, która mnie w tym roku tak niesamowicie zniewoliła. Głęboka woda, w której utopić się nawet nie żal. Kept you here beneath my breath, Smooth the sheets upon the bed. Denise Nouvion, przyjdź i zanuć mi to do ucha. 


















W pół drogi pomiędzy “A Day In The Life” i “All I Want For Christmas Is You”. Panowie z Green Day zebrali się w końcu by dostarczyć nam choć jeden, naprawdę fajny singiel. Piosenkę prostą, ale nieprzejednanie wdzięczną, celującą w czas Mikołaja za kierownicą ciężarówki coca-coli i przedświątecznych przechadzek pomiędzy sklepami.





Nie ma nic fajniejszego od piosenek z pogwizdywaniem i loserskimi tekstami, z którymi można się jakoś utożsamić. You started a job, that you hate when your sober, and hate even more when you're not./You found a guy, Who is clearly the opposite me, With his black-motored bike. „Forest Whitaker” to przy okazji hołd dla amerykańskiego, czarnoskórego aktora, szczególnie w wersji z upamiętniającym jego role wideoklipem.



Art-popowa doskonałość, elegancja i dystyngowane „misiowe” brzmienie od wczesnych sekund. Nie wygrywa może z „Two Weeks”, ale nie przegrywa właściwie też. Istnieje obawa, że bardziej przystępnego kawałka od lead-singla z „Veckatimest” już pewnie nie nagrają. Na moje oko, nie ma w tym żadnej straty.



Łapię za szkło i pytam na wejście, dlaczego mam cię tylko na fejsie… pozostaje w moim przekonaniu najcelniejszą polską linijką roku. Boję się wręcz jak prawdziwe jest wszystko co słyszę w „Cashu” i widzę w teledysku do tej piosenki. Dziewczyny, które cię nie widzą, pociągi z Warszawy na jakie czekasz do piątej rano, chwile, które kochasz i przeklinasz jednocześnie. Wiosną Maki i Chłopaki świetnym singlem zapowiadali swój długo wyczekiwany debiut, zaś najbliższym w naszych rejonach kinem był miński „Światowid”. Dziś wiemy, że „Dni Mrozów” osiągnęły mały aczkolwiek zasłużony sukces, a od przedwczoraj Marcin Biernat może wychodzić już z tego kina także w swojej rodzinnej miejscowości.





















Koński zastrzyk życia w przybrudzonych gitarach, żwawej rytmice i pozytywnie nastrajającym wokalu. Precyzyjne trafienie w gust podpisującego się poniżej. Shoegaze, punk, twee-pop, power pop...  Tak naprawdę to zapach wiosny, chodzenie po mieście z podejrzanym uśmiechem na twarzy i patrzenie komuś w oczy.  Kiedy opisujesz piosenkę wrażeniami, wiedz, że coś się dzieje.



Trzyletnie wyczekiwanie na nowy utwór Cursive zwieńczyło pojawienie się “The Sun And The Moon”, kawałka pozornie prostego, nie powalającego brzmieniem ani wymyślnymi rozwiązaniami. Wątpienie w Kashera i ekipę z Nebraski okazało się jednak przedwczesne. Nie jeden raz jakaś piosenka rozczarowuje by niedługo później stać się growerem, a to właśnie growery zostają zawsze największymi zażeraczami. W przypadku „The Sun And The Moon” urastanie w siłę z każdym przesłuchaniem było jak przemiana niepozornego kamyczka w niszczycielską lawinę



















Małe cuda objawiają się także w postaci kilkuminutowych utworów muzycznych. Austriaczka, Anja Plashg uraczyła nas w tym roku jednym z nich. „Wonder” rozkleja do granic łzawej przyzwoitości, fortepian, śpiew i chórki w refrenie Don’t-For-get-To-Pray-To keep it away, Away from every day, Where you wooonder… pokonują najtwardszych. Pisanie na ten temat nie należy do najprzyjemniejszych. Dorosłym facetom nie wypada tak się wzruszać.





Od początku moimi ulubieńcami z “Bloom” były “The Hours” i “Wishes”. Dopiero przy okazji tej listy wyklarowało mi się jednak, który cenię bardziej. Wiadomo, pierwszy to słodycz nie z tej ziemi, wokalna linia Victorii rozpuszczająca serce. Ale kurczę, „Wishes”. Jednakowo piękne, z jakiegoś powodu docierające do mnie jeszcze głębiej, nie pozostawiające suchej nitki w temacie „prawdziwej miłości”. 

sobota, 29 grudnia 2012

Najlepsze utwory 2012 część I


50. John Talabot feat Pional - Destiny
















Na dzień dobry. Nie rozpiszę się specjalnie, bo Talabota skutecznie omijałem aż do grudnia, a tu niespodzianka, jak już posłuchałem to przynajmniej z tym kawałkiem ładnie nam zaiskrzyło. 


49. Happysad - Wpuść Mnie

To w sumie zawsze był sympatyczny zespół, nawet jeśli przez niektóre środowiska drastyczne zaszufladkowany i wrzucony do niewygodnego wora. Nowa płyta chłopaków ze Skarżyska być może zmieni nieco podejście znanych ze swej złośliwości "niektórych". Happysad zaczyna bowiem grać po amerykańsku i raczej nie na pokaz, a z całą odpowiedzialnością, z bardzo zadowalającym efektem. Na takie gitary i sekcję rytmiczną jak we "Wpuść Mnie" i takie wpływy niezależnego rocka lat 90. w, jakby nie było, wciąż mocno polskiej muzyce, ja zawsze piszę się chętnie.



48. Kindness – House


















Najcieplejszy, najspokojniejszy i chyba nawet najlepszy utwór na "World You Need A Change Of Mind". Elektronika z wielką duszą. 



47. Cursive - Eulogy For No Name


Finalny akt perypetii Cassiusa i Pollocka. Retrospekcja na łożu śmierci, wspomnienia złego bliźniaka, któremu nikt nie nadał imienia, więc nadał je sobie sam... Muzycznie, rozszalałe poczynania zespołu serwującego nam iście teatralne, epickie zakończenie. 



46. Gravenhurst - The Prize


















Nick Talbot trochę sknocił drugą część płyty, choć tym numerem i kilkoma innymi zaczął ją znakomicie. "The Prize" to pomimo długich sześciu i pół minut trwania nagranie zagospodarowane w wyjątkowo udany sposób, z każdą chwilą coraz ciekawsze i bardziej frapujące.




Pokochałem punkowe hymny z pierwszej płyty Joyce Manor, których na najnowszej EP'ce nieco zabrakło. „Bride Of Usher” to śliczna piosenka na pocieszenie o słodko-gorzkiej  morriseyowskiej melodii, dowodząca, że tę kapelę należy nadal obserwować bacznie.




















Ostatni raz w takim stopniu lubiłem Hot Chip bardzo dawno temu. Przy okazji ich najlepszej płyty z roku 2006 (poznawanej pewnie gdzieś w 2008). Potem mignęły kolejne albumy, single, nic nie przykuło uwagi na dłużej. I tak samo jak wtedy, pośród całej sterty muzyki grupa nie miała wystarczającej siły przebicia, tak teraz jej „How Do You Do” na tle dziesiątek innych produkcji wybija się swą zaskakującą świeżością. W teledysku kolorowo, zwrotki przyjemne, ale przede wszystkim REFREN jakże radujący zmęczone, głodne rozrywkowego pożywienia umysły. Make me wanna live again.





Eagulls wiedzą czym się charakteryzuje najlepszy indie rock, na wcześniejszych nagraniach umiejętnie naparzali punka („Fifteen”), a w tym numerze z niezłym skutkiem biorą się też za shoegaze. Jedno z cenniejszych znalezisk roku. 





















Utwór – samo dobro. Łagodnie zapodane dźwięki panów z Major Lazer w harmonii z uroczo dziewczęcym głosem wokalistki Dirty Projectors. Udał im się ten duet, niczym dziecko przystojnego, wysokiego bruneta z blondwłosą, niebieskooką pięknością.
  



Gitarowe indie nie umiera nigdy. Przynajmniej dopóki w Londynie wciąż powstają zespoły takie jak Exlovers. Oni nie pierwsi i nie ostatni nawiązują do brytyjskiej odmiany college-rockowego grania drugiej połowy lat 80., wierzą w miłość i piszą naiwnie rozmarzone ballady w rodzaju „Emily”. Ja wierzę zaś w taką muzykę i utwory zatytułowane dziewczęcymi imionami.






















Nie załapałem się jakoś na wczesną podjarkę Alt-J. Dzięki „Matildzie” i „Breeze Blocks” niektórzy widzieli w nich największe tegoroczne wydarzenie z wysp. Mi przeszkadzał wokal, nie emocjonowała reszta. Minęło kilka miesięcy, sprawdziłem płytę i usłyszałem „Something Good”. Na przełomie września i października głos Newmana nie przeszkadzał, prosta melodia odprężała, a refren get haaaaaaaj, Matadooooor, estocada, you’re my blood sport przypominał o czymś nie do końca określonym.



Punkowa prostota i bezpośredniość, przechodzenie do rzeczy z miejsca. Ile bym się tego grania w życiu nie nasłuchał, kawałki takie jak „Bag” będą mnie rozbrajać każdorazowo.






















Brzmieniowa i produkcyjna metafizyka. R&B Toma Krella pogrążone w mglistej, klimatycznej eteryczności. Na moje oko stały punkt przyszłych podsumowań dekady.



Chciałbym być wystarczająco wrażliwy i zdolny, aby komponować rzeczy takie jak “Body Of Shade”.  Wiedzieć o czym myślała Emma kiedy w jej głowie układała się ta boska melodia, a w kolejnym wcieleniu  samemu takie tworzyć. 




Mariaż Teenage Fanclub z The Clientele do niedawna brzmiałby jak niespełniony wytwór mojej wyobraźni. W roku 012 Gerard Love zebrał się jednak z innymi gwiazdami szkockiego indie, by owo marzenie urzeczywistnić. Swobodnie pląsające dźwięki „Sweetness In Her Spark” tworzą doskonałą ścieżkę dźwiękową do niedzielnego popołudnia, wiosennego, inspirującego spaceru i innych wspaniałych czynności dla niepoprawnych romantyków.



Naprawdę mało słuchałem w mijającym roku muzyki pop/skate punkowej w porównaniu z latami poprzednimi. Co nie znaczy, że całkiem o niej zapomniałem i nie jestem już w stanie znaleźć na tej półce czegoś interesującego. Slowcoaches bronią honoru wspomnianego grania nie zamykając się wyłącznie na potrzeby nastolatków w czapkach z daszkiem. Kawałki takie jak „54” można nazwać indie rockiem albo melodyjnym garażowym rock’n rollem. Pewne jest, że słychać tu żywy łomot perkusji,  zachęcające partie gitar i wokal dziewczyny z sąsiedztwa. Wszystko smacznie zgrane, bez cienia ambicji do zdobywania sławy. Żadne tam imprezy bogatej młodzieży z miasta. Deska, pizza w kanciapie i jakiś tani browar do tego. Zabawa najlepsza na świecie






















Zapuszczam się w miasto, leniwie wypływam w morze ludzi, lgnę w rozpuszczające słońce i spoglądam na mijane po drodze dziewczęta, które czasem odwzajemniają spojrzenie. Zdawać prawka nawet nie zamierzam. Słucham Work Drugs, wolę spacery.



33. Mount Eeerie – Lone Bell

Wyróżniający się moment „Clear Moon”, pod pewnymi względami padający niedaleko od wcześniejszego „Between Two Mysteries”. Wyobraziłem sobie czysty dzwon, rozbrzmiewający na wzgórzach, Za zasłoną deszczu, na wzgórzach za liceum, Otworzyłem drzwi i poszedłem tam, powoli w biały mur mgły, Cicha, ostrożniejsza świadomość budzi się, Głębiej, Ziemia pod moimi stopami opada... . Lunatyczny trip, wizja końca świata? Może po prostu przełożenie marzenia sennego (kogoś o ogromnej wyobraźni) na płaszczyznę muzyczną, noc po kolejnym seansie z Twin Peaks. Ta szkoła, niepokojący krajobraz, dissipating dream world I made, no i przytłaczające elverumowskie dźwięki. Tu akurat dęciaki przybierające monstrualną formę. Efekt piorunujący.



32. Tall Ships – T=0



















Najbardziej hiciarski math-rock jaki przydarzył nam się w roku niedoszłego końca świata. Młoda, brytyjska krew rozrzedzona euforią i energią. Skonstruowali jeden motyw, który wystarczy do totalnej, rockowej hipnozy. Nim właśnie rozkręcają akcję aby w końcu opamiętać się, przejść do równie dobrej części wokalnej i z impetem wrócić do magnetycznego początku.



Powrót do 2006 roku kiedy emo-popowe ballady miażdżyły niewinne serca. Naprawdę, Basement to jakiś totalnie niedzisiejszy zespół, ale tego numeru po prostu nie można nie docenić. Prościutki tekst (When I’m, With you, I Don’t wanna be with, Youuu) dla przeżywających miłosne uniesienia nastolatów, odziany w niszczące na strzępy gitarowe nawalanie do krwi (jest moment jak z Christie Front Drive). Ładna i bardzo udana wycieczka sentymentalna.