wtorek, 3 września 2013

Aloha - Home Acres (2010)










8

Ciepła przebojowość i melodie Death Cab For Cutie, garść keyboardów Minus The Bear, specyfika chicagowskiej rodziny Joan Of Arc, trochę egzotyki w zakresie rytmu. Tak mniej więcej opisywałem styl Alohy trzy lata temu na łamach Furs*. Podczas słuchania piątego albumu zespołu mamy poczuć się dokładnie tak jakbyśmy znaleźli się wewnątrz mrocznego domu z okładki. Tak przynajmniej w jednym z wywiadów stwierdził sam Tony Cavallario, ale czy aby na pewno „Home Acres” to pozycja aż tak mroczna?

Po zakończonym jakby za wcześnie, a tak naprawdę w idealnym momencie „Building A Fire” niedosyt zwalczymy poniekąd wyłaniającym się w następnej chwili „Moonless March”. Tu motoryczny, ale zwiewny indie-pop napędzany głównie klawiszami i perkusją okaże się równie porywający, co oczarowujący i marzycielski. Swą końcówką zagotuje ponadto napięcie zbierające się w słuchaczu by ten mógł je rozładować (2:55) wykonując kilka energetycznych uderzeń. „Microviolence” ("przyćmiewa urokiem nawet dziewczyny z Warpaint", songwriting i wibrafon <3) był moim kawałkiem nr 2 w całym roku 2010. W ”Searchlight” znów stawiają na serce-łamiącą, wysublimowaną melodię i hymniczny, "nabijany" refren poszukujący światła. Księżycowych klimatów nie pozbędą się zresztą do samego końca, a ich kolejne odcienie zużyją powoli w każdym z następujących po sobie numerów. W środku znajdzie się miejsce dla przestrzennej, trochę mrocznej i smutnej, a trochę jednak i optymistycznej ballady 'White Wind', dorównującej wyśmienitemu „Ice Storming” z „Some Echoes”, chwytającej zresztą dość podobną nastrojowość. Kiedy Tony wymawia słowa Last time I felt normal, I slept on the floor between two twin beds, With everything behind me, Keep bringing up the memory, Kill it completely kreowaną przez niego rzeczywistość można poczuć niemal na własnej skórze. Jakże genialne jest poza tym "Blackout" i wykorzystany w nim pomysł zastąpienia w pewnych momentach kwestii wokalu klawiszowym motywem.  















Słychać tu zespół dokonujący kolejnych naturalnych przemian, nie zmieniający się w gwałtowny sposób, ale w jakimś kierunku nadal lekko ewoluujący. Ta płyta miała predyspozycje do bycia jedną z lepszych w dyskografii kwartetu. Nie stało się tak tylko ze względu na kilka osłabiających finalny werdykt nierówności. Te jednak nie są aż na tyle rażące by „Home Acres” z ogromną przyjemnością nie pochłaniać wszelkimi możliwymi zmysłami. 

*patrzenie na swoje teksty sprzed kilku lat jest jak oglądanie za gówniarza pornosów przez palce

poniedziałek, 2 września 2013

Aloha - Light Works (2007)










7.5

Muzyka na „Light Works” uderza aurą miłości. Autentycznym ciepłem, potężną dawką melodyjnej słodyczy i zakochanym marzycielstwem. Uczciwie uprzedzam, że to najbardziej ckliwa propozycja od panów z Aloha, szczęśliwie - wciąż utrzymana w przyzwoitych granicach.

Objętościowo ciężko powiedzieć czy mamy do czynienia z EP’ką czy albumem długogrającym. Ta niesprecyzowana pod względem formatu mini-płyta ujrzała światło dzienne 4 grudnia 2007 roku, prawdopodobnie nieprzypadkowo wpisując się swym nastrojem w zimową, przedświąteczną porę. Tony Cavallario z kolegami brzmią tu jakby zatrzymali się na kilka dni w studiu, tuż przed kupieniem prezentów, ubraniem choinki i spotkaniem z bliskimi. Kiedy słyszę „Passengers”, „The End” albo „Equinox” prawie tęsknię za śniegiem, miastem skąpanym w dekoracjach i wieczorami, podczas których zwykłe przejście po mieście zachwyca. W przypadku pierwszego z wymienionych utworów, ciężko mi sobie wyobrazić, że lider zespołu nie pisał tego pod wpływem permanentnego uwielbienia względem swojej wybranki serca. Szczególna aura pory roku jak i uczuciowa fascynacja zostają związane w magiczną jedność:  I have so much to say, We've rambled on a winter's worth of details, The snow I quantify, We're adding up two lives. Drugi to klasyczna, akustyczne szarpana i mknąca do przodu ballada, najbardziej motoryczny twór na krążku. Trzeci należy do kategorii kompozycji klimatycznych i wzruszających, „Equinox” nie byłoby nawet głupio włączyć w wigilię gdzieś pomiędzy jedną, a drugą kolędą.

Jest jeszcze piękne „Body Buzz”, dla odmiany kojarzące mi się z tradycją pozostawienia dla gościa wolnego miejsca (I've been waiting for you, Our house full of laughter, Our love will live forever). Poza tym zdecydowanie najmniej zajmujące „Broken Light”, nieco lepsze „Trick Spring” i zaskakująco proste jak na nich „Gold World”. Całość zamyka się w liczbie piosenek siedmiu. Brak na „Light Works” oryginalnych wibrafonowych efektów Cale’a Parksa, nie ma właściwie wpływów prog-rockowych ani math-rockowych. Tutaj zespół ukazuje swą uduchowioną, dość wyciszoną stronę, co nie znaczy, że produkcja jest surowa, a brzmienie mało atrakcyjne. Przeciwnie, koronkowość wykonania w kilku przypadkach zasługuje na uznanie. Polecam sprawdzić w odpowiednim czasie.