środa, 21 stycznia 2015

Podsumowanie 2014: albumy 36-23



36. Empire! Empire! (I Was A Lonely Estate) – You Will Eventually Be Forgotten

Muzycznie mamy tu do czynienia z wiernym wskrzeszaniem emocjonalnej, nastrojowej melodyki spod znaku midwest-emo i zespołu Mineral. Co ważne, rozpoznawalna inspiracja (zwłaszcza „It’s So Much Darker...”) nie zmienia faktu, że te melodie jawią się  chyba najlepszymi w swojej stylistyce od czasu „EndSerenading”. Keith Latinen w przeciwieństwie do melodramatycznego Chrisa Simpsona funduje nam wokalny prawie minimalizm i „nowelistykę” wyjątkowo skromną. Rzeczą dość oryginalną u Empire! Empire! (I Was A Lonely Estate) są właśnie ich teksty. Zadziwiająco realistyczne, traktujące o zdarzeniach codziennych, czasem odrobinę dramatycznych, ale ogółem bardziej przyziemnych niż można to sobie wyobrazić. Keith nie opowiada standardowych historii miłosnych, nie pisze i nie śpiewa o rozstaniach. Z obyczajowych skrawków lidera ciężko byłoby wycisnąć efektowną fabułę. Zdarza się tu jakaś śmierć, drobne wypadki samochodowe („Ribbon”, „I Was Somewhere Cold, Dark... And Lonely”) czy wspomnienia z dzieciństwa dotyczące niepokojących sytuacji, ale te akurat zawsze kończą się dobrze („You Have To Be So Much Better Than You Ever Thought”, „Stay Divided”). Przemiło jest wysłuchać zwykłej opowieści o niemożności znalezienia pracy pomimo ukończenia dobrej szkoły („Things Not Worth Fixing”) albo o pewnym spływie kajakowym w Michigan („A Keepsake”). Za wisienkę na torcie uznaję smutniejsze „If It’s Bad News, It Can Wait”, idylliczny opis wakacji przerwanych przez druzgocącą wiadomość. Oraz noworoczną opowiastkę „The PromiseThat Life Can Go on No Matter How Bad Our Losses”, duet Latinena z nikim innym jak liderem wspomnianego wcześniej Mineral.


35. Sharon Van Etten – Are We There

"people say I'm a one hit wonder, but what happens when I have two?"

Silna i romantyczna. Na “Are We There” Sharon Van Etten demonstruje pewność siebie i moc, nadal jednak przy dużych nakładach wrażliwości. Znajdujące się tu smakowite aranże mogłyby zwyczajnie przyćmić wokalistkę stawiającą jedynie na kruchą urokliwość. U Sharon tańczą natomiast jak ona im zagra, a nawet elegancko podkreślają jej kluczowe walory. Za najdorodniejszy owoc tej współpracy uznaję taktownie prowadzoną, zdobioną jazzującymi dekoracjami „Tarifę”. Ulubieńców można się jednak śmiało doszukiwać w wielu innych miejscach. W najbardziej skrojonym pod singlowość, choć totalnie charakterystycznym dla stylu tej piosenkopisarki „Taking Chances”. Rozkwitającym w refrenie wyrazie oddania dla ukochanego „Break Me”. Imponującym wokalnie, klasycznie śpiewanym przy fortepianie „I Know”. Dojrzale kończącej, podkreślającej dwoistą naturę miłosnego związku „Every Time The Sun Comes Up” lub jeszcze innych ciekawych kompozycjach, których tu przecież nie brak. Pozycja dziewczyny z Jersey na poletku damskiego indie pozostaje niezachwiana.      


34. The Menzingers – Rented World

Czołowi kontynuatorzy linii krzykliwego, romantyzująco amerykańskiego pop punka. Amerykańskiego nie tylko z pochodzenia, ale przede wszystkim stylu. The Menzingers nie są aż tak poetycko natchnieni jak swojego czasu The Gaslight Anthem. U nich wrażliwość miesza się z łobuzerstwem, łamanie serc z łamaniem szczęk. Nie tak cierpliwi w pisaniu piosenek, za to nadal ostro rozkochani w chłopackim melodyjno punk rockowym wymiataniu („The Talk” i dużo Dillinger Four). Tam jednak, gdzie pomiędzy wybuchową dynamikę wkrada się szczypta heartland rockowej wrażliwości, osiągnięty zostaje efekt esencji. Kiedy Tom May pyta hearts unknown beat alone, who's god will save your soul? albo, gdy Greg Barnett sili się na metaforę and I’ve been wandering nightly through the garden of your heartache” dzisiejsza młodzież może poczuć na karku oddech springsteenowskiego ducha. Dużo dobrego dzieje się w miejscu spotkań melodyjnych zwrotek z energetycznymi refrenami („Bad Things”). Równie wiele tam, gdzie chłopaki przypominają, że dwudziestoparolatkowie nie zawsze muszą się troszczyć o dojrzały songwriting, a wykrzykiwanie haseł w stylu „So burn the fucker down, I don't care anymore” jest nawet bardzo na miejscu („Rodent”). Z drugiej strony świetnie idzie im emocjonalne balladowanie („Where Your Heartache Exist”) pod warunkiem, że nie wpada w ono w łzawą konwencjonalność (końcowe „When You Died” średnie niczym „National Anthem” TGA). A tak poza tym: nostalgia, męskie przyjaźnie, niespełnione miłości, alkohol, samochody i miasta w USA. Reperkusje „Sink Or Swim” nie po raz pierwszy i nie ostatni odzywają się w tak pozytywny sposób.


33. Mac DeMarco – Salad Days

Słoneczny dzień, zielony ogródek, hamak wystawiony na zewnątrz. „Salad Days” odpalone, człowiek rozłożony i zrelaksowany. Wiadomo, że w praktyce zawsze brakowałoby co najmniej jednego z wymienionych elementów. Na szczęście albumu Maca De Marco można słuchać zawsze i wszędzie, w każdych warunkach pogodowych. Zawarta tu dawka fajnego melodyjnego lenistwa jest na tyle duża, że całą resztę skutecznie może nam wynagrodzić. Utwory trwające do 2:06 do 4:08, bez dłużyzn, czysto popowo, z dbałością o to, by w każdej piosence znalazł się atrakcyjny motyw. Przebojowość  „Let Her Go”, “Passing Out Pieces” czy “Treat Her Better” jest nie do odparcia. Wspaniale rozlewa się cała ta lajtowa melancholia “Chamber Of Reflection”. Mac doskonale sprawdza się też jako skończony retro-romantyk i łamacz niewieścich serc w doskonale kołyszącym „Let My Baby Stay”. Utworze, który jeszcze lepiej sprawdziłby się pewnie jako damsko-męski duet, dajmy na to z Angel Olsen.


32. La Dispute – Rooms Of The House

"you in the living room, legs bent at forty-five degrees, I write AB AB, try to find your rhyme scheme"

Nie zdarza się ostatnimi czasy szczególnie często, by w ramach istniejącego od dawna gatunku nowe zespoły kontynuowały linię swoich poprzedników na poziomie tak samo wysokim, w sposób na równi wnoszący coś istotnego. Shoegaze, folk, power pop, twee – we wszystkich tych szufladkach nadal znajdziemy mnóstwo dobrego, ale czy tak samo wybitnego i znaczącego co dziesięć i dwadzieścia lat wcześniej? W przypadku post-hardcore można oczywiście kręcić nosem, że to, co zdarzyło się po 2000 roku nie było już tak dobre jak dokonania grup z dekady poprzedniej. A jednak tak zwana „nowa fala post-hc, której kluczowymi przedstawicielami stali się La Dispute, Touche Amore, Pianos Become The Teeth czy Loma Prieta ustanawia powoli klasę skutecznie walczącą o to, by stylistyka na wysokości kolejnej już dekady nie doświadczyła niechlubnego regresu. Pierwsi z wymienionych zdefiniowali się już dawno, ale na wysokości trzeciej płyty nadszedł dla nich czas przypieczętowania dotychczasowej drogi dziełem, które przy okazji, znaczenie tej nowej fali uwiarygodni. „Rooms Of The House” owy postulat spełnia. Podążając wstępnie ścieżką wydeptaną przez At The Drive-In i mewithoutYou panowie z Grand Rapids wyprowadzili ostatecznie własny szlak. Deklamacyjny, imponujący tekstowo „novella-core” uzbroili w nieustającą żonglerkę nastrojów, naprzemienną paradę ostrych gitarowych porywów i subtelnych melodyjnych wyciszeń. Nie zamierzam tym razem odpierać zarzutu, że muzyka została podporządkowana opowiadaniu historii i wyrażaniu ich emocji. Nie ma to najmniejszego znaczenia zważywszy, że i tak brzmi świetnie. Ten przydługi tekst zakończę bez standardowego wyróżniania kilku konkretnych momentów. Trzecie La Dispute jest bowiem spójną, mocarną całością bardziej niż jakikolwiek inny tegoroczny album. Nie oprę się jednak aby nie zrobić wyjątku. Genialność „Woman (Reading)”, napisanego i rozegranego z poetyckim kunsztem muzycznego opowiadania o mężczyźnie rekonstruującym z pamięci obraz swej czytającej książkę byłej partnerki wykracza poza standardowy poziom nawet tej diabelnie udanej artystycznie, płytowej propozycji.  


31. Foxes In Fiction – Ontario Gothic

"see you once a year, snow begins to melt, describing the fear, remember how it felt"

Warren Hildebrand wrócił w ubiegłym roku na zaledwie pół godziny, ale choćby jego powrót trwać miał tylko połowę tego czasu, i tak byłoby warto. Dwa kwadranse z „Ontario Gothic” to zapewne najlepsze chwile, jakie można było spędzić ostatnio z tak zwanym bedroom-popem. Kruche piosenki o ambientowej delikatności oraz popowo zarysowujących się kształtach obezwładniają głębią. Skromność tych kompozycji i aranży nie przekreśla ich mocy. W utworach takich jak „Into The Fields” czy „Glow (v079)” otwiera się niezwykła muzyczna przestrzeń. Paleta dźwięków syci pełnowymiarowym bogactwem, którym dałoby się obdzielić co najmniej kilka dłuższych wydawnictw z tego samego nurtu. Spokojne sny Bradforda Coxa i Trevora Powersa stanęły pod znakiem zapytania.


30. Grouper – Ruins

Muzyka na „Ruins” wydaje się być zawieszona gdzieś poza czasem. Nie brzmi w sposób dzisiejszy i choć mogłaby powstać w zasadzie zawsze, to jednocześnie nie rości też pretensji do żadnego konkretnego momentu z przeszłości. Utwory na ostatniej płycie Grouper są nie tyle proste, w sensie nieskomplikowane, czy po folkowemu surowe. Właściwszym określeniem byłoby raczej „czyste”. Te smutno-uroczyste formy, w jakie Liz Harris ubrała swe emocjonalne refleksje, kształty które jakoś nieszczególnie trafnie byłoby klasyfikować piosenkami, aż się proszą o nazwanie muzyką klasyczną. Przekazującą emocje, wypływające wprost z zarejestrowanych na czterościeżkowym magnetofonie cichym śpiewie i zadumanych, jesiennych dźwiękach fortepianu. Zamierzone ilustracje ruin pewnej portugalskiej wioski i zarazem dokumentacja życia wśród pozostałości uczuciowej relacji. Najbardziej uduchowiona pozycja, jaką przyszło mi wyłowić w zbiorniku tegorocznej muzyki popularnej.


29.Fennesz – Bécs

Inspirująca podróż przez rozległe terytoria barwnej elektroniki. Pejzaże bywają tu obezwładniająco piękne, przestrzenne i monumentalne. W przypadku „Static Kings” czy „Liminality” jednocześnie bardzo refleksyjne, urzekające dojrzałym spokojem. „Bécs” ma jednak i drugie oblicze. O nim decydują głównie drone’y wnoszące przyprawiający o dreszcze niepokój („The Liar”). Jedno i drugie wspaniale łączy zresztą utwór tytułowy, amalgamat czułych melodii z najlepszego sortu szumami. Za co by się Fennesz nie wziął, zawsze jest w tym jakaś dusza, czasem wręcz magia („Pallas Athene”). „Romantyczny noise” to w przypadku tej płyty określenie najtrafniejsze z możliwych. 



28. Liars – Mess

"fact's are fact and fiction's fiction"

Niekończący się, konsekwentnie nabuzowany elektro-trip. Liars interesuje taneczność jedynie w wydaniu najintensywniejszym, elektronika ostra i hipnotyczna, podpalanie kolejnych petard, z których żadna nie może eksplodować słabiej od poprzedniej. Wytwarza się z tego wszystkiego piekielnie wciągający, odmóżdżająco chwytliwy kawał materiału. Rozenergetyzowane wygrywanie tego, co daje się wygrać w ramach podbijania parkietu na powierzchni („Vox Tuned D.E.D”, „Pro Anti Anti” czy „Mess On A Mission”), a także równie intrygujące, narkotyczne zejścia w dół, do ciasnych piwnic industrialu i eksperymentu („Boyzone”, „Dress Walker”). Tam zresztą wszystko powoli, bardzo powoli, choć jednakowo przyjemnie, rozpływa się do postaci wielominutowych transów i ostatecznego wyciszenia („Perpetual Village”, „Left Speaker Blown”). Prosiłbym jeszcze raz to samo. 


27. C4030 – C4030

Króciutkie, pomysłowe, świeże jak szczypiorek. Granie gdyńskiego tria polega na kombinowaniu elementów popowych z jazzowymi, kreśleniu piosenek faszerowanych nośnością i klimatem. Właściwie każdy utwór mogliby sprzedać jako murowany alternatywny przebój. Radośnie energetyczny „Czerwiec”, uroczo leniwe „Narkotyki”, hymniczny „Świat”, przypominające The Sea And Cake „Rozstaje”, zadumany „Kierunek Północ”. Nie bez wpływu na ich odbiór mają też zazwyczaj bezpretensjonalnie optymistyczne teksty. Błyskotliwość momentami miażdząca, ale i pozostawiająca ogromny niedosyt, bo nawet jeśli nie ma tu chwil zbędnych, to krążek ten przemija w uszach boleśnie za szybko. 



26. Ariel Pink – Pom Pom

"penetration time tonight"

Ariel Pink jest jednym z nielicznych, stąpających po tej planecie popowych potworów. Ostatnie trzy płyty różowowłosego świadczą, iż w ramach ostrego piosenkowego układania, rozkładania, wymyślania, sięgania i mieszania jawi się on osobowością nieprzywidywalną, gościem o nieograniczonej wyobraźni. Gwarant naszej przyjemności i satysfakcji to właśnie obecność tych dwóch rzeczy. Braku zahamowań w doborze muzycznych środków oraz osłuchania połączonego z kreatywnością. Monstrualne możliwości kalifornijczyka uzewnętrzniły się w tym roku na „Pom Pom” – 17-utworowej paradzie kapitalnych, znakomicie zrealizowanych pomysłów. Rosenberg nie jest tu na całej linii perfekcyjny, ale w wielu miejscach bywa, chociażby tam, gdzie stawia na przebojowość w wydaniu klasycznym („One Summer Night”, „Lipstick”). Także tam, gdzie nieustannie błyszcząc brzmieniowo i kompozycyjnie wkracza w określone konwencje („Not Enough Violence”, „Dayzed Inn Daydreams”). Prześlizgiwanie się po kolejnych muzycznych dekadach nie sprawia mu najmniejszych problemów, z każdej wyciąga i wykorzystuje co tylko mu się spodoba, choć oczywiście niektóre zabawki lubi bardziej niż inne (glam, psychedelic-pop). Rzeczami godnymi odnotowania są ponadto seksualne odpały  („Sexual Athletics”, „Blackb Ballerina”) i niewybredny humor. Totalny brak powagi albo zwyczajna głupkowatość („Jell-o”), którą chyba naumyślnie próbuje wprowadzić nas w błąd, by wmówić, że wcale nie jest taki genialny. W dużej mierze bezskutecznie. 



25. Vales – Wilt & Rise

Zażarcie emocjonalni screamowcy stąpający podobną drogą co koledzy z Touche Amore, Birds In Row czy Suis La Lune. Trzeba przy tym nadmienić, że każde stąpnięcie w ich przypadku kończy się zdruzgotaniem gruntu. Kiedy wokalista wyrzuca z siebie słowa „I am reminded of my survival each and every day” jego wiarygodność ciężko zakwestionować. Zespół nie przegina przysłowiowej pały nadmiarem patetyczności, dramatycznie rozeźlone wrzaski bezkolizyjnie komponują się z pędzącymi gitarami i perkusją. Poza tym: 2011: „Parting The Sea Between Brightness And Me”, 2012: „You, Me & The Violence”, 2013: “Is Survived By”. Obecność choć jednej tego rodzaju płyty w moich podsumowaniach rocznych to już tradycja. Do wyżej wymienionego zestawu dopisuję dziś “Wilt & Rise”. Trzy punkty w lidze hardcore’a dla drużyny z Wysp.


24. Król – Nielot

“Brzmi to paskudnie i jest to zaraźliwe”. Zgoda, ale tylko w połowie. Tej drugiej oczywiście, bo brzmienie „Nielota” nie odstaje przecież od największych synth-popowych doskonałości produkowanych dzisiaj w krajach anglojęzycznych. Trzeba się cieszyć, że zawieszenie działalności UL/KR nie odcisnęło piętna na dobrych chęciach Błażeja Króla. Muzyk stał się nierozerwalną częścią naszych przygód w stopniu nawet skuteczniejszym niż miało to miejsce za sprawą jego dokonań zespołowych.  „Brzmieniowcy” mają tu pożywkę z pedantycznie wymalowywanych klawiszowych dźwięków, smakowitej elektroniki i zakamuflowanego pod bardzo dzisiejszą „podwodną” powłoką 80’sowego popu. Szczerze wymiękam słysząc jak wyprodukowane są „Ćmy”, zwłaszcza w momencie, w którym wkracza saksofon. “Szczenię” to dreszcz zapewniony przez emocję wokalną, ale i z rozmysłem powtarzany mniej więcej od połowy do samego końca motyw. „Wczoraj” to nie tylko świetny kandydat na piosenkę do reklamy syropu na przeziębienie („dziś katar, gorączka...”), ale i hit zaopatrzony w melodie połyskujące niczym promyki słońca na tafli jeziora. Stratni nie będą również „lirycy”. Wszystkie te “damy wtulone w walety”,  “syki ciekłego ognia”, „rdzewienia jabłka”, zdania poetyckie same sobie i te układające się w ciekawe rymy nadają utworom Króla całkowicie słuszny poziom sugestywności. Albumy takie jak ten, sprawiły, że polska muzyka w 2014 roku trzymała się wyjątkowo ciepło.        


23. Kiev Office – Statek Matka

Jeżeli miałbym, na tę chwilę, ująć największy atut „Statku Matki” to celowałbym w umiejętne posłużenie się rockowym warsztatem i skonstruowanie czystego gatunkowo, choć złożonego podgatunkowo materiału, który sprawia szorstką przyjemność, ale też jawi się jako interesujący. „Girls From Rewa, Boys From Hel” to esencja Kiev Office, coś czego mogliśmy się po nich spodziewać, ale doszlifowane i epickie jak nigdy dotąd. Chórki Joanny Kucharski nigdy nie brzmiały tak dostojnie, wokal Gorana nigdy tak przejmująco, muzyka grupy nigdy tak bardzo nie przypominała potężnego i pięknego parowca... Absorbujący, najdłuższy na płycie „Opat” = zadumana nowa-fala, noc ciemna zmysłów, mogłaby tak nieść się i przez pół godziny. Na przeciwległym brzegu – „Po południu Mechowo”, hardcore’owa jatka, następca „Karoliny Kodeiny” i „Człowieka Pełnego Powiek”. Jakże mięsiste potrafią tu być gitary. Zwłaszcza w „Statku Matce” i „Indianinie”, a także w „Białej Sierści” Miegoń tnie riffy aż lecą wióry. Ogółem więcej jest też fantazyjnych solówek. Z sześciu strun emanuje noise-rock i post-punk, dobrze rozumiany alternatywny rock, punk, szczypta bluesa i ciężkiego grania. Piosenkową lekkość najlepiej reprezentuje zaś zdecydowanie „Szary Mistyk”. Surowowość i pomysłowość dochodzą do porozumienia, szarość jest kolorowa. Pomimo rewitalizowania estetyk poprzednich dekad ciężko posądzić o nieświeżość.

czwartek, 15 stycznia 2015

Podsumowanie 2014: albumy 50-37



50. Hospitality – Trouble

Określenia których możnaby z grubsza użyć do scharakteryzowania Hospitality przedstawiałyby ich jako zespół niezbyt oryginalny, nieszczególnie ciekawy, nieodróżnialny o setek innych.  Kwartet grający indie pop (jak wiele mówi to w dobie Rate Your Music?), operujący klasycznym pakietem instrumentów, z dziewczyną na wokalu, nagrywający melodyjne, bardzo przyjemne piosenki. Wszystko to przecież prawda, ale wszystko to może również przyprawić o zwichnięcie szczęki i nie służy za dobrą rekomendację do sięgnięcia po „Trouble”. Nowojorczycy proponują nam jednak rzeczy godne uwagi, bo pomimo wyżyn i nizin ich drugiej płyty, jeśli już wchodzą na te wyżyny, to efektem są najzgrabniejsze w swojej kategorii kawałki roku. Brzmią jakby zawzięcie wierzyli, że z pomocą sprawnej sekcji rytmicznej, odrobiny główkowania w kwestii kompozycji i aranżacji, urozmaicania materiału oraz pewnej siebie wokalistki będą w stanie zagrać w pierwszej lidze. Albo wynika to z prawidłowości takiego myślenia, albo wiara czyni cuda, gdyż „Nithingale”, „Going Out”, „Rockets And Jets” czy „It’s Not Serious” błyszczą songwriterską starannością i nawet bez elektronicznych efektów specjalnych brzmią całkiem jak na standardy 2014 roku atrakcyjnie. Niepozorna Amber Papini nie tylko dwojąca się w zdobywaniu nas dziewczęcym wokalem, ale również serwująca gitarowe solówki wydaje się liderować poczynaniom kapeli nadzwyczaj fachowo. Nie dam sobie jednakże uciąć ręki za to, że byliby w tym rankingu gdyby nie decydująca obecność „Last Words”. Intrygującej, rewitalizującej 80’sy, klawiszowej petardy z wycyzelowanym do granic przebojowości, jedynym (nie licząc chórków) w ciągu tych niezłych 38 minut wejściem męskiego głosu.


49. Grumbling Fur – Preternaturals

Niektóre albumy często lądują na naszych listach roku nie z powodu swej wyrazistości,  wywoływania estetycznej ekstazy czy emocjonalnych stanów, a z prostej przyczyny - przyjemnego, przemiłego dla ucha brzmienia, w które chcielibyśmy się wtulić gdyby tylko istniała taka możliwość. Panowie z Grumbling Fur pod żadnym pozorem nie operują kategoriami spontanu czy emocjonalności. „Preternaturals” to wytwór tworzenia wykalkulowanego i intelektualnego, zbiór produkcji przewidzianych do odsłuchu dla wysmakowanego dźwiękowo odbiorcy. A jednak zbiór dźwięków gładkich, nadal popowych, odznaczających się godną uznania wytwornością („Feet Of Clay”), połyskujących kolorami ambientu, folku czy psychodelii, ale w tonacji wyjątkowo spokojnej. Płyta spod znaku przyjemności wyrafinowanej.


48. Generationals – Alix

Na „Alix” nie spełnia się niestety optymistyczny scenariusz tych, którzy z niżej podpisanym włącznie widzieli w Generationals wielką indie-popową nadzieję białych. Następca „Hezy” nie okazał się „kolejną dużą rzeczą”, a jedynie dobrym, skocznym albumem na poziomie jakości swego poprzednika. A więc szklanka do połowy pusta albo do połowy pełna, w zależności od tego, jak w danym momencie spoglądamy na rzeczywistość. Czwarta płyta duetu Joyner-Widmer to w końcu nadal chlubny dla Polyvinyla materiał nie odstający chociażby od tegorocznych krążków Alvvays czy Wampire. Szkoda tylko, że błyskotliwa parada pierwszych dwóch singlowych kawałków nie została tu pociągnięta nieco dłużej. Piszczałkowy motyw przewodni i wakacyjna linia wokalna w „Black Lemon” ożywiają tęsknotę za melonowymi drinkami przed zatłoczonym sopockim molem pewnego wczesno-wrześniowego popołudnia. Klawiszowy hook „Gold Silver Diamond” orzeźwia równie skutecznie i radośnie. Zawartość indeksów 3-10 nie kryje już może większych hitów, ale z niemal nienaganną równością ciągnie wózek tej konsekwentnie rozrywkowej, opartej na elastycznych rytmach, pulsujących bitach i znamiennym już dla zespołu „kauczukowym” brzmieniu, płyty.


47. Manchester Orchestra – Cope

“oh mom, my heart is so black”

Nieinwazyjny, zwykły album rockowy. To pierwsze co przychodzi mi do głowy, gdy myślę o “Cope”. Już sama okładka wydaje się podejrzana. Biały napis, prosta czcionka i czarne tło? Na płycie niby ta sama stuprocentowa Manchester Orchestra, ale w wydaniu gitarowo klasycznym, jednolitym, pozbawionym fajerwerków. Wypada powtórzyć – zwykły album rockowy, choć zaskakująco uczciwy i przyzwoity. Nie uświadczymy tu wyrazistych przebojów na miarę „Virgin” i „Simple Math” z poprzedniej płyty. Nic nie zabrzmi tak chwytliwie jak „Pensacola”, co nie oznacza całkowitego braku melodii. Wcale nie, nawet jeśli chłopaki nadzwyczaj często i ochoczo rozwijają swe hard-rockowe zamiłowania. „Cope” to trochę powrót do korzeni, wejście do garażu i zagranie tego na co ma się ochotę, bez potrzeby sprostania komercyjnym wymogom ani tworzenia dzieła życia. Z tej mało porywającej, a jednak sprawnej jedenastki przemawiają do mnie szczególnie nienachalnie wpadające w ucho „Choose You” i „Girl Harbor” oraz muskularnie uderzający w refren „See It Again”. Smaczny kąsek stanowi również sygnowane fatalistycznymi lirykami i potężnym riffem nagranie tytułowe. Andy Hull potwierdza solidność swej songwriterskiej firmy. Chłopaki z Atlanty nadal pozwalają ze sobą sympatyzować.


46. Ozma - Boomtown

“one wish before I go, oooh woah-oh”

Na „Boomtown” panuje niezły bałagan. W każdym kawałku śpiewa ktoś inny, rola wcześniejszego wokalisty została zmarginalizowana, świetne piosenki sąsiadują z kiepskim rockiem dla nastolatków, a kiczowate klawisze szaleją w najlepsze. Natury anachronicznych, nerdowatych romantyków tym razem nie dało się ujarzmić. Chęć nagrywania cukierkowych instrumentali, space-popowych odjazdów oraz skrajnie bezpośrednich wyznań miłosnych została spełniona i udokumentowana. Nawet jeśli przez ostatni krążek Ozmy trzeba się przedzierać skipując poszczególny momenty, to wciąż znajduje się na nim kilka takich, dla których warto go odpalić więcej niż dwa razy. W „Nervous” należy docenić zarówno kompozycję autorstwa perkusisty jak i wokalne poprowadzenie jej przez prześliczną keyboardzistkę. „Girlfriend You’re The One” to nieprzeciętnej urody, zakochana ballada, pod jaką mógł się podpisać wyłącznie dotychczasowy mózg grupy Daniel Brummel. Z kolei „Out The Window” gitarzysty Jose Galveza rozpuszcza w rozmarzonych, anielskich melodiach. Wymieniając highlighty nie sposób zapomnieć o tytułowym „Boomtown” klasycznie realizującym nieśmiertelny schemat spokojna zwrotka-podbijany refren.


45. Fire! Orchestra – Enter

"you've got to exit to enter and enter to exit"

Najpierw zapraszali nas do wyjścia, teraz proponują wejście. Od czasu „Exit!” element zaskoczenia minimalnie stracił na mocy, choć tworzona tu muzyka nadal przyprawia o przedstawione na okładce rozszerzenie źrenic. Wolność, dzikość, brak większych hamulców. Granie bardziej szalone i destrukcyjne od punka, choć ukryte pod eleganckim płaszczem kulturalnego przecież jazzu. Ekstremalne poczynania wokalne Mariam Wallentin każą zastanowić się czy zachodzi tu w ogóle jakaś relacja na linii instrumentaliści-solistka? Czy na przestrzeni „Enter Part One” mamy do czynienia z niezależnymi od siebie improwizacjami totalnymi na dwóch płaszczyznach, czy jednak ktoś tu kogoś prowadzi albo, jak ja to mówię, trwa wzajemne nakręcanie się? W „Enter Part Two” orkiestra zezwala Simonowi Ohlssonowi zdominować pierwszą część na modłę noise-rockową, co więcej, użycza mu swojego wsparcia, ale w okolicach połowy utworu liderowi Silverbullit już dziękuje, by snuć całkowicie własną pogrzebową narrację. Część trzecia to gratka dla miłośników jeżdżenia paznokciami po szkolnej tablicy, tudzież drapania styropianu. Kolejna okazja pani Wallentin na zrobienie użytku ze swej artystycznej niepoczytalności. Możemy wyobrazić ją sobie jak w towarzystwie jazgoczących saksofonów i puzonów konwulsyjnie deklamuje awangardową poezję. Czwórka powraca do motywu z jedynki, muzycy powoli spuszczają powietrze, wykrzesając na koniec jeszcze szczyptę zajmującego hałasu. Oby energia i kreatywność Fire! Orchestry nie wypaliła się za szybko, a kolejne albumy powstawały w podobnym tempie i z taką samą konsekwencją gościły na corocznych albumowych listach.


44. Angel Olsen – Burn Your Fire For No Witness

"if only we grew wiser with each breath, if only we could dance our way to death"

Nie ma nic nadzwyczajnego we współczesnych wykonawcach ostro eksplorujących starodawne stylistyki. Nic ciekawego w stylizowaniu się. Nic szczególnie oryginalnego w dziewczynach z gitarami w sukienkach swoich babć. A jednak relacja między atrakcyjną staroświeckością i pulsem współczesności przy odrobinie talentu i wyczucia estetyki może skutecznie zaiskrzyć. Mnie na przykład przekonuje niedzisiejszość Angel Olsen. Myli się ten, kto sądzi, że druga połowa „Burn Your Fire For No Witness” jest słabsza. Co prawda, pierwsza błyszczy przebojowym zacięciem wstępu i dwóch singli oraz frapująco złowieszczym „White Fire”, ale to chyba dopiero w uroczo przedwczorajszych kompozycjach pokroju „Iota”, „Dance Slow Decades”, „Enemy” i „Windows” koleżanka z Missouri z największą szczerością odsłania nam swą country’ową romantyczną duszę.  


43. Wampire – Bazaar

Trochę za szybko, trochę nie tego się spodziewałem, ale podobnie jak u kolegów z Generationals to nadal jest album, którym nie sposób pogardzić. Wampire świetnie zapowiedzieli się na przełomowym dla nich „Curiosity”, a więc naturalną koleją rzeczy miał być już potężny follow-up, od jakiego pospadają czapki z głów. I owszem, obiecująco się to zaczyna, masakrują obydwa single – halloweenowe, pędzące na złamanie kręgosłupa „The Amazing Heart Attack” oraz 70’sowy pop „Wizard Staff”. Ujdzie zdekonstruowany pop punk (wokal a la The Dickies) „Bad Attitude” i zapatrzony w „Definitive Gaze” Magazine „Fly On The Wall”. Tli się coś kompozycyjnie w „Millennials” i „Life Of Luxury”. ALE. Te kawałki są też początkiem ucieczki w jakby nie do końca naturalny, różnie służący eklektyzm. I co tu dużo mówić, wstrzemięźliwość na poprzedniczce była większym sprzymierzeńcem. W jednych utworach pomysły wychodzą dobrze, w innych może nie tyle wypadają źle, co raczej całkiem ich brak. Ostatecznie jednak, słuchałem tego z przyjemnością i będę słuchał dalej. Klawisze się spisują, saksofon szaleje. Coś jestem w stanie tu kupić, na niektóre rzeczy popatrzę z zaciekawieniem, inne bez większej refleksji pominę. Jak to na bazarze.


42. Eternal Summers – The Drop Beneath

„The Drop Beneath” to album ułożony i zadbany. Nic tu nie wystaje, nie wychodzi za linię, nie trzeszczy ani nie jazgocze. Ponad połowę materiału stanowią jangle’ujące, dream popowe, lub klasycznie indie rockowe piosenki umiejscawiające część inspiracji grupy w pierwszej połowie lat 90., część zaś gdzieś w drugiej lat 80. W tej dość mało spontanicznej stylistyce da się jednakże tworzyć prawdziwie majstersztykowskie kompozycje. Spójność nie zawsze musi oznaczać coś dobrego, czasem spójne mogą być przecież krążki na których konsekwetnie nie dzieje się nic. Eternal Summers w ramach polityki spójności udowadniają jednak kreatywność poprzez mieszczenie się z wieloma świetnymi rzeczami w przestrzeni nie potrzebującej rozrzutu form i stylistyk. Motoryczne, ładnie śpiewane przez Nicole Yun „Never Enough”, „100” czy „Gouge” uzupełniające się z połyskującymi melodiami twee-popowymi perełkami „Keep MeAway” i „Not For This One” osiągają pełnię atrakcyjności. Niepokojąca gitarowa eskapada „Make It New” i przekapitalna balladka „Until The Day I Have Won” wyłamują się z obydwu linii wzbogacając całość odrobiną ciekawszej kolorystyki. Trzeci album tria jawi się chyba jak dotąd ich najlepszym, choć jak dla mnie wciąż widać tu otwartą furtkę do czegoś więcej.


41. Komety – Paso Fino

Warszawskie zakamarki, emocjonalne rozterki, ładne piosenki. Te rzeczy zawsze były w twórczości Komet mocnym punktem, żeby nie powiedzieć filarem. Ciężko zaprzeczyć, że coś w stylu grupy uległo w międzyczasie naturalnej zmianie. Zniknęła młodzieżowość, zawitała słyszalna w różnych miejscach dojrzałość. Wyżej wypisana esencja nadal zajmuje jednak odpowiednie miejsce, przez co obcowanie z „Paso Fino” ma szansę jawić się dla słuchacza wartościowym zajęciem. Zwłaszcza, że próby odświeżenia brzmienia zdecydowanie zagrały na korzyść Lesława i spółki. Stąd pewnie moja miłość do barwnej i fascynującej „Ulicy Kasprowicza”, sympatyzowanie z funkowym „Prywatnym Piekłem” czy szczere uznanie dla nostalgicznej melodii „Hotelu Artemis”. Najwięcej ze starych Komet odnajduje w „Sparaliżowanej od pasa w dół”, uśmiecham się również przy ironicznym „Ona i Niestety On”. Całkiem klimatyczny soundtrack do pierwszego roku studiów w stolicy.


40. United Nations – The Next Four Years

"to go right or go left, same old prism, different prisons"

„The Next Four Years” to wbrew pozorom album do słuchania. Oczywiście dla tych, dla których tego rodzaju brzmieniowa  przemoc może być w ogóle przyjemnością. Co prawda intelektualne koncepty grupy są niezmiernie ważne i przy całej tej ich „politycznej” otoczce, mogą sprawiać wrażenie elementu nadrzędnego. A jednak muzyka United Nations w żadnym wypadku nie służy wyłącznie za środek ilustrujący. Teksty na drugiej płycie hardcore’owej supergrupy to zaaranżowane na punkowe buntownictwo skomplikowane żarty Geoffa. Ironiczne „dżołki”, które zamiast śmieszyć uderzają raczej po mordzie. Jeśli kogoś taka zapowiedź intryguje, polecam sprawdzić, nie odmawiając sobie przy tym odrobiny zaznajomienia z kontekstem. Nieco bardziej zaangażowane słuchanie przynosi dodatkową satysfakcję, ale tak jak już wspomniałem, powerviolence Stanów Zjednoczonych jawi się na tym krążku wartością samą w sobie. Składają się na nią kapitalnie wycinane riffy, ultra-szybko-ultra-mocno uderzająca perkusja, ostre i masywne ściany dźwięków oraz naturalnie dużo dobrego krzyku. Nie brak też refleksyjnych melodii. Może zabrzmię kuriozalnie, ale „Serious Business” to kawałek na dobrą sprawę oparty na chwytliwych hookach. Subtelniejsze momenty „Meanwhile On Main Street” czy „F#A#$” mają szansę zadowolić żałobników po Thursday. „False Flags” posiada jeden kapitalny moment, na który warto zaczekać, a „Music For Changing Parties” albo „United Nations Vs United Nations” poza fajnymi tytułami fundują po prostu pierwszorzędną dawkę soczystego screamo. Zgodnie z poradami głównego aktora tej sztuki – „The Next Four Years” nie wolno brać zbyt poważnie. Warto natomiast przy odpowiednim psychicznym (i estetycznym) nastawieniu z tym arcyciekawym materiałem się zmierzyć. 


39. Warpaint – Warpaint

in my dreams we all wake

Zarzut o przerost formy nad treścią to nieodłączny element zestawu recenzenckich klisz. Przydatny zwłaszcza w przypadku muzyki silnie bazującej na brzmieniu, klimacie, lub innych środkach spychających czysty songwriting na dalszy plan. Wydaje mi się jednak, że często, także w przypadku ostaniej płyty Warpaint, można go odpierać poprzez postawienie prostego pytania „czy wszystko musi polegać na pisaniu piosenek?”.  Zgoda, że wielu odbiorcom, to kompozycje mogły się wcześniej w przypadku zespołu z Los Angeles podobać najbardziej, ale czy jeśli tym razem panie postawiły na kształty gęste, tajemnicze i mniej wyraźne, to efekt musi być z samego założenia słabszy? Otóż, chyba właśnie nie. Utwory z „Warpaint” pewnie trudniej byłoby tak po prostu zagrać na gitarze, bez pomocy odpowiednich efektów, co nie zmienia faktu, że na albumie brzmią wybornie. Wsłuchując się w fascynujące dźwięki „Keep It Healthy”, „Go In” czy „Teese” mam wrażenie, że w takiej rzeczywistości dziewczyny czują się najlepiej. Im więcej zagadki i mroku, tym bardziej im do twarzy. Jeśli zaś mają śpiewać piosenki, to najlepiej takie w stylu hipnotyzująco-niepokojącego, rozjeżdżającego się w trip-hopowym sosie „Disco/very”.  


38. Natural Snow Buildings – The Snow Country

Napisałem niedawno, że muzyka zimowa jest dla mnie więcej warta od muzyki świątecznej. Dzieje się tak, ponieważ muzyka zimowa to pojęcie o wiele obszerniejsze, pod które podciągnąć możemy coś więcej niż banalne radiowe pioseneczki i zamęczone do granic bezbarwności kolędy. Na przykład mroźne, klimatyczne utwory z „The Snow Country”. Francuski duet wprowadza nas w świat swojej ostatniej płyty powoli, krótkimi, na zmianę niepokojącymi i urokliwymi fragmentami. W „No Light Pollution” nasłuchujemy i obserwujemy (w wyobraźni) jak nad zimowym krajem kłębią się mroczne obłoki, po czym zapada ciemność całkowita. Po chwili siedzimy urzeczeni śpiewaną dziewczęcym głosem, nagraną na starą kasetę, smutną balladą, przywodząca na myśl Grouper lub His Name Is Alive. Tylko po to, by za moment dać się zahipnotyzować dwuminutowemu gotykowi jakże nastrojowo zatytułowanego „Weird Meetings At The Water Castle”. Od tego momentu epickość albumu Natural Snow Buildings ma nas dopiero pochłonąć. Błyskotliwe miniaturki co prawda nie giną, ale coraz bardziej blakną pod cieniem długich, niespiesznie ewoluujących form. Doskonały przekrój całości stanowi siedemnastominutowy „Rusty Knives Valley”, skupiający wszystkie jej najistotniejsze elementy: nastrój średniowiecznych lochów, psychodeliczno-folkową melancholię, dzwoneczki i słodki śpiew Solange Gularte. Z tym że fenomen „The Snow Country” równie często polega na jednostajności. Utwór tytułowy zaszczyca magią niezmienną, jednolitą, ale nadal niemiłosiernie wciągającą. „Sister Ritual” dla odmiany paraliżuje atmosferą grozy i upiorności. Przy kolejnych 1017 sekundach „Sandman Traps” wiemy już, że więcej niczym nas nie zaskoczą, ale to nie szkodzi. Wycieczkę po mediewistycznej, przerażająco pięknej i posępnej krainie kończy spokojna „Gothic Suburbia”. Promyki słońca znów nieśmiało przenikają przez zbitkę gradowych chmur. 



37. Freddie Gibbs & Madlib – Piñata

Nie śledzę nawijki Gibbsa, nie wsłuchuje się w jego teksty, w ogóle w całą tę płytę kompletnie się nie angażuję. Może powinienem, ale przy tylu ciekawych albumach w gatunkach, z którymi jest mi bardziej po drodze, na tę jedną zwyczajnie nie starcza mi czasu. Po co więc ona w podsumowaniu? Z prostej przyczyny, nawet niezobowiązujące słuchanie „Piñaty” robi mi przyjemność na tyle dużą, że nie wspomnienie o niej tutaj byłoby czymś złym. Te kawałki to prawdziwa kopalnia wyśmienitych dźwięków, wytrawna produkcyjna żonglerka pomysłowymi drobnostkami, mistrzostwo wyrafinowanych loopów i sampli. Nawet jeśli szczerze nie chce mi się (na chwilę obecną) czytać tekstów, a przy słuchaniu nie kontempluję, bo zajmuję się jednocześnie czymś zupełnie innym, wyczyny Madliba sprawiają, że chce mi się zakładać słuchawki i wchłaniać tę muzykę z dbałością u nie uronienie ani jednej nuty.