niedziela, 15 lutego 2015

10 polskich (odcinek 2)



Nieusłyszenie wpływów Queens Of The Stoneage w muzyce zespołu Popsysze zakrawa o cud. „Letko” nie stanowi wyjątku, zasłuchanie w graniu grupy Joshua’y Homme’a daje o sobie znać w więcej niż kilku miejscach. Najistotniejsze jest jednak to, że znajomo brzmiące stonerowe riffy służą do rozkręcenia dobrego, energetycznego kawałka o porywającym refrenie, w którym, także za sprawą tekstu, udało się zawrzeć fajne „czucie” i odpowiednią sugestywność. „Jadę z nii-ii-im na chwilę, w nowe miejsce, letko ubrany ”. Utwór trójmiejskiej kapeli jawi się prostą, konkretną konstrukcją, trzyminutowym rockowym singlem, szybką nocną przejażdżką i uczuciem świeżego wiatru we włosach.



Trupa Trupa zapowiada nową płytę dream popową, lekko przybrudzoną kołysanką. W tle pomyka sobie bajkowa, psychodeliczna melodia, wokale z hipnotyczną konsekwencją powtarzają wciąż te same słowa, wszystko powoli dąży do upadku... „I just wanna die, hold me tight”, przemawia w pewnym momencie Grzegorz Kwiatkowski, a ci, którym nie obca była dekadencja poprzedniego albumu nie powinni czuć się zdziwieni. Interesujący, pierwszy „puzel” z „Headache”.    



Wnioskując po tym utworze, wokalistka ukryta pod pseudonimem Lee La Loa zalicza się do wykonawców, którzy pomimo pozornie obojętnej i znudzonej maniery, bardzo przekonująco unikają emocjonalnej bezbarwności. „Million Thoughts” należy do kompozycji radio-przyjaznych, ładnie zagranych, ale zdecydowanie dojrzałych muzycznie. Atutami tej lekko jesiennej folkowej pieśni jest produkcyjne wyważenie i wyczucie taktu sprawiające, że duet ani razu nie przeholowuje w niewłaściwą stronę. Nawet jeśli nie jest to stylistyka szczególnie dla mnie porywająca, tego rodzaju pozytywnej skromności nie wypada mi przynajmniej trochę nie docenić.  



Roman Szczepanek i Wojtek Żurek nie zbaczają ze ścieżki obranej na „Od A do Z”. „Nowy Jork...” to znów niesamowicie wrażliwa, romantyczna ballada. Nastrojowy muzyczny obrazek malowany repetycyjnymi melodiami i łagodnym wokalem. Urozmaicony bardzo krótkimi, choć subtelnie wpływającymi na całość fortepianowymi momentami. Zwracam szczególną uwagę na 2:13, gdzie po słowach o „niezrozumiałym sensie koszykówki” i „błędzie w amerykańskim śnie” urokliwie zastosowane klawisze przez piętnaście sekund pozostają na placu boju same. Inną zaletą jest naturalnie sam tekst akcentujący, o ile dobrze odczytuję, zderzenie złudnych marzeń z rozczarowującą realnością. Nadal bardzo ładnie i inteligentnie. Pozostaję zaciekawiony.       



Elektroniczny wykonawca startuje z 18-minutową EP’ką podzieloną na sześć części. Nie jest to ani materiał kontemplacyjny ani do końca piosenkowy. Na swój specyficzny sposób, bliżej mu chyba jednak do opcji drugiej (zwłaszcza w ostatnim kawałku). Na „Btwin” składają się bowiem różne elementy, z których każdy jakoś tam sobie oddzielnie funkcjonuje dbając o to, by płyta nie stanowiła zbyt zwartej muzycznej bryły. Owe starania w kierunku urozmaicania materiału traktuję jako największy atut krążka. Wszystkie numery od „Supertramp” po „Baldie” cechuje zwięzłość i nawet jeśli ta muzyka sprawia jeszcze wrażenie mocno „testowej”, to autor sztukę nienudzenia już teraz opanował całkiem nieźle. Mamy tu do czynienia z próbkami różnych rzeczy: odrobiną minimal-techno, ambientowymi przestrzeniami („B2”), klimatami trip-hopowymi, czy chropowatym synth-popem a la Trst („B3”). Trochę spokojnie, trochę niepokojąco, trochę kosmicznie.



Radiovidmo sporo łączy z omawianą kilkukrotnie na łamach Dirty Boots kapelą o nazwie HOAP. Wspólnym mianownikiem dla obydwu grup jest bez wątpienia twórczość Radiohead. Obydwie konstruują swe kompozycje na podstawie porównywalnych, uczuciowo-rozmarzonych melodii i nawet wokalnie można wychwycić między nimi pewne podobieństwa. Z materiałem na EP’ce pierwszego z wymienionych zespołów bywa różnie, czasem niestety trochę monotonnie, ale umieszczony w jej centralnym punkcie „Lone Dots” to moment bezapelacyjnie godny pochwały. Panowie z Bielska-Białej wprowadzają nas w niego bardzo staranną, smutnawie emocjonalną zwrotką i także w tej atmosferze, pod znakiem wrażliwie szytych melodii i eterycznych wokaliz upływa nam cały utwór. Operowanie głosem w niektórych rejonach warto byłoby chyba poćwiczyć, ale tak czy inaczej, generalnie nie jest źle.



Gdyby tak do „Wolf” dopisać jakiś wyraźniejszy refren, mielibyśmy do czynienia z piosenkowością stojąca na równi z samym brzmieniem. Mamy tymczasem dobre college-rockowe zwrotki i shoegaze’ową burzową chmurę (przewlekaną paroma melodiami), która zawłaszcza większą część fajności kawałka Evvolves. Bieżący stan rzeczy jest jednak jak najbardziej wystarczający, aby utworu Warszawiaków dało się słuchać ze zwyczajną, uczciwą przyjemnością. Przyszłość reprezentantów Jasieni widzę w jasnych barwach.  



Motoryczny, melodyjny kawałek z „przeżywającym”, jeszcze nie desperackim, ale z całą pewnością zaangażowanym wokalem. „Unfounded” wyrasta gdzieś z okolic post-punkowych, ale nośność przezwycięża w nim mrok na tyle, by pierwszemu utworowi z EP’ki „Clarity” najbliżej było do lekko alternatywnej piosenkowości nowo-falowego popu, czy 80’sowego college-rocka. Mamy tu sporo melodii wokalnych i gitarowych, trochę basu i nastawioną na całe 3:22 automatyczną perkusję. Co ważne, to chyba właśnie pierwsze dwa z wymienionych elementów zapewniają utworowi Oslo Kill City coś w rodzaju przestrzeni, dzięki której słuchając doznajemy tego komfortowego wrażenia, że „Unfounded” oddycha pełną piersią. Słysząc finalizujące piosenkę sprzężenie żałuję jedynie, że energia i brud nie zostały trochę wyeksponowane. Gdyby tak nieco je podkręcić, efekt byłby zapewne jeszcze lepszy.



Oxford Drama na swojej drugiej EP’ce robią to, co na kolejnych reprezentantów Brennnessel przystało. Piszą utwory zlokalizowane na przecięciu elektroniki, muzyki tanecznej i popu. Singiel „Limbo”, jak sama nazwa wskazuje, szamocze się gdzieś w elektroniczno-ambientowej, mętnej otchłani, usiłując uwolnić się z niej, celem podążenia w kierunku delikatnej deep-house’owej taneczności. Zestawienie tego rodzaju dźwięków z dziewczęcym wokalem nieuchronnie przywołuje na myśl dokonania kanadyjskiej grupy Braids. Jakie by jednak skojarzenia nie były, „Limbo” jawi się przebłyskiem konstruktywnego i obiecującego synth-popu. Nie pierwszym co prawda na naszym rodzimym podwórku, ale wciąż wnoszącym do tego całego dobrobytu wartość dodatnią.



Muzyka skąpana w czerni i cieniu. Granie formacji Bruno ŚwiatłoCień ma duże szanse na skuszenie miłośników gotyku, dark-wave’u, różnej maści ponurych klimatów, ale i eksperymentalnego rocka kojarzonego z alternatywną trójmiejską sceną oraz wytwórnią Nasiono Records. Śpiew zastępuje tu około-poetycka deklamacja, instrumenty malują tło odpowiednie dla post-punku czy industrialu, choć w przypadku „Powiewu Morza” kłamstwem byłoby stwierdzenie, iż mamy do czynienia z jakąś esencją rozpaczy i beznadziei. Przeciwnie, w długiej ponad siedmiominutowej kompozycji naznaczonej quasi-modlitewnym tekstem Bronisława Ehrlicha przewija się kilka jaśniejszych melodii, szczypta optymistyczniejszych dźwięków, przeszywających cały ten twór niczym promyki słońca przez okna mrocznej katedry. Znamienna jest również typowo noise-rockowa, mile łechtająca zmysł słuchu, szumiąca brudem końcówka. Ze szczególną rekomendacją dla kosmitów i introwertyków.   

wtorek, 10 lutego 2015

Podsumowanie 2014: albumy 10-1



10. Andrew Jackson Jihad – Christmas Island

Atmosfera śmierci zaciążyła na nowej płycie Andrew Jackson Jihad w stopniu większym niż dotychczas. Puddle of body parts, Inside a bowl of angel hearts that the children were eating”, “Coffin full of orphans, slaughtered by a website-making man”, “God begging to be murdered”. Na “Christmas Island” trup ściele się gęsto, ale dantejskie sceny nie służą jedynie epatowaniu makabrą. Nie jest to również wyraz zwątpienia, czy skrajnego pesymizmu Seana Bonette. Raczej konstatacja pewnych rzeczy, dopuszczenie do głosu i wypowiedzenie kwestii trudnych, obaw z jakimi każdy ludzki umysł czasem musi się zmierzyć. Folk-punkowcy z Arizony nadal grają bardzo swoją muzykę. Nieco mroczniejsze niż dotychczas teksty wciąż zawierają elementy ironicznego humoru („his dad is dead enough, that his new dad can cure the bends”), gdzieniegdzie pojawia się i wypowiedziany bez fałszywej subtelności optymizm („Linda Ronstadt”). Kogo nie interesuje warstwa liryczna, ten może zresztą z powodzeniem słuchać większości z tych numerów jako świetnych, energetycznych piosenek („Temple Grandin”, „Children Of God”, „Kokopelli Face Tattoo”) lub quasi-ballad o niezłych melodiach („Do Re & Mi”, „Best Friend”, „Coffin Dance”) . Łowcy odniesień będą mieć zaś gratkę w doszukiwaniu się fragmentów nawiązujących do Wernera Herzoga, Q Lazzarus albo Stevie’ego Wondera.      


9. S.Carey – Range Of Light

"I'm flooding in spring, and swelling from the sound, and I am driftwood found" 

Ta płyta mogłaby w całości stanowić muzyczny ekwiwalent budzącej się do życia wiosny. Tak brzmią „Glass/Film” i „Creaking”, pierwsze dwa utwory z „Range Of Light”, niezwykle urokliwie przywołujące na myśl rozpuszczanie się ostatnich śniegów i lodów, rozkwitanie zieleni, nieśmiałe lutowo-marcowe podrygi. Nie miałbym nic przeciwko, by to wyjątkowo niespieszne tempo towarzyszyło całej płycie. Nie mam jednak również nic przeciwko temu, jaki kształt drugi album Seana Careya przybrał w rzeczywistości. Następca „All We Grow” z 2010 roku jawi się mistrzostwem harmonii, wrażliwości i ułożenia. Muzyk z Eau Claire wykazał niebywałą precyzję w dopasowywaniu folku do ambientu, popu, czy nawet elementów modern-classical. Kompozycje cechuje szlachetność i proste piękno, są one jakby bogate i dopieszczone, ale jednocześnie nieustannie czuć w nich coś ascetycznego. Niektóre fragmenty, jak choćby skrzypcowo rozedrgany, śpiewany wraz z Justinem Vernonem „Crown The Pines” przynoszą odrobinę kontrolowanego dramatyzmu. W innych Carey z pomocą fortepianiu snuje przeraźliwie smutno brzmiącą opowieść („Fire-Scene”) albo traci głowę w nieprzyzwoicie romantycznej balladzie („Alpenglow”). Zazwyczaj pozostaje jednak w swych poczynaniach stonowany i wyważony, a w realizowaniu koncepcji ostro konsekwentny. Doskonale potwierdza to olśniewająca końcówka: „Fleeting Light”, „The Dome” i „Neverending Fountain”, z której każda część składowa przynosi moment chwały.


8. The Hotelier – Home Like No Place Is There

Rzadko się zdarza, by najważniejszym momentem płyty był jej wstęp. Nie pierwsza piosenka z całego zestawu piosenek, a właśnie zaplanowane, uroczyste preludium, które u The Hotelier posłużyło za coś znacznie więcej niż typowe intro. Open the curtain, singing birds tell me „tear the buildings down”, You felt blessed to receive their pleasant sound”. Od pierwszych chwil czuć w „An Introduction To The Album” zachętę do rozpoczęcia czegoś, odrodzenia, nowego startu. Powiew świeżego wiatru oraz oczekiwanie na dopraszającą się spontanicznego uwolnienia energię. Młodość i adolescencja w cztery i pół minuty. „Home Like No Place Is There” to najdojrzalszy z młodzieżowych, a także „najmłodzieżowszy” z dojrzałych albumów wydanych w ostatnich latach. Obecne są tu odpowiednie dla „fałszywego emo” lat 2002-2006: nastoletnio-romantyczna naiwność a la Jimmy Eat World (refren „Among The Wildflowers”) czy wrzaskliwa desperacja kojarząca się z Taking Back Sunday (z kumulacją w „Life In Drag”). Elementy, które, powiedzmy sobie szczerze, nie wróżyły raczej jak dotąd aplauzu krytyki i uznania w opiniotwórczych serwisach. Panowie z Massachusetts dokonali jednak niezwykłej sztuki wkomponowania ich w gitarowe kompozycje tak, by nie budziły większych zastrzeżeń, a wręcz świadczyły o sile utworów. Muzyczna witalność momentów takich jak „In Framing” , „Your Deep Rest”, „The Scope Of All This Rebuilding” i teksty dotykające obaw, frustracji, samotności na poziomie „trochę innym” niż w typowo koledżowym graniu świadczą same za siebie. Grupa Christiana Holdena dysponuje poważnymi tematami, mówi pewnym głosem i „nie marnuje wina tam gdzie jest coś do powiedzenia”. Jej kanciasty pop-rock rozgrzewany jest do czerwoności, a ekspresja, emocjonalne zaangażowanie i imponująca dynamika przekładają się na bezsprzecznie przekonującą jakość.


7. We Call It A Sound – Trójpole

Wystarczająco dobre jest już to, co WCIAS robią wyłącznie za sprawą swych elektronicznych, ambientowych i chill-wave’owych, smakowicie brzmiących wojaży. Taki „Tatarak” z innym, najlepiej anglojęzycznym tekstem byłby nieodróżnialny od rasowych produkcji zajmujących miejsca w rubryce „best new track” pewnego amerykańskiego serwisu. Od z miejsca inicjujących, a następnie bezlitośnie „cisnących” cały ten twór barwnych elementów można dostać uszopląsów. Entuzjastycznie wybijany rytm, świeżutki jak szczypiorek „miejski” riff, art-popowa artykulacja wokalna, bajeczne klawisze, hook na hooku. To jednak połączenie nowoczesnych form z elementami rdzennie wiejskiego folku, przejawiającymi się na podłożu najczęściej językowym, ale kilka razy i muzycznym sprawia, że „Trójpole” jawi się materiałem egzotycznym, intrygującym, innym od innych. „Opowiadają historie, które jeżą włos”. Może nie same historie, co raczej styl ich opowiadania, bo opowiada się tu przecież także dźwiękiem. Ale jeżą, jak najbardziej. Chociażby „Na Powiach” z klarnetem i akordeonem, nie przypominające nic, czego przyszło mi w ostatnim czasie słuchać. „Mroczny kujawiak, swoista nowoczesna, wiejska mantra, zatopiona w mrocznych, onirycznych melodiach”. Albo wchodzące prosto po nim „Smugi” - czysta doznaniowa metafizyka. Było w tym roku kilka albumów, które pokochałem mocniej. Ten zasługuje jednakże na miano w 2014 najbardziej osobliwego.


6. Spring Offensive – Young Animal Hearts

Rozpoczyna nieco inne od pozostałych „Not Drowning, But Waving”, którego doskonałość budowana jest powoli, wraz z cykaniem zegara, mrocznymi chórkami, niezbyt wesołą historią i logicznie wyrażonym na poziomie warstwy muzycznej smutkiem. W kulminacji, wokal raczy nas pięknie brzmiącym, refleksyjnym wyznaniem „Afraid you'll turn on me and I'll go down for this”. Z kolei w samym zakończeniu czeka już istny sztorm i stosowne wyładowanie. „No Assets” to reprezentant frakcji utworów o tematyce pieniężnej, dobra rada o konieczności oszczędzania. Jakżeby inaczej, przystrojona w intrygujący melodyjno-rytmiczny płaszczyk, połamaniec z poważnym refrenem. Ze środka krążka uśmiecha się do nas błyszczący szczególnie w lajtowych zwrotkach „Speak”. Kilkukrotne przesłuchanie tonącego w posępności, raczącego pesymistyczną ironią „The River” kończy się późniejszym śpiewaniem fragmentu o  ześlizgiwaniu się do rzeki. No i na finał, piosenka podsumowująca wszystko co u nich najlepsze, perełka w postaci kawałka tytułowego. „Young Animal Hearts” jawi się swojego rodzaju kompilacją hitów i ukoronowaniem pewnego okresu działalności zespołu. Nic nie zmienia jednak faktu, że jest to zwyczajnie doskonały album. Spring Offensive kilka lat temu pokazali się jako niewiarygodnie zdolna grupa. Sporo wody w rzece upłynęło zanim owe zdolności przyszło im potwierdzić na długogrającym debiutanckim krążku. Ostatecznie wydali tylko ten jeden, ale za to jaki.  Naprawdę fajnie, że zanim spasowali dostarczyli nam pełnoprawny, nie pozostawiający wątpliwości dowód na swą wyjątkowość. 


5. Eagulls - Eagulls

"you're the pain in my neck, my neck, my neck"

Nowa siła białasowskiego, gitarowego grania nadciągnęła z Leeds. Podobnie jak koledzy ze Spring Offensive, chłopaki z Eagulls dorastali w naszych oczach za sprawą poszczególnych nagrań, EP’ek i singli. Był swojego czasu ręcznie napisany list, który dedykowali „wszystkim plażowym zespołom ciągnącym sobie wzajemnie chuja”. Był entuzjazm towarzyszący pojawieniu się kawałków takich jak „Moulting”, „Possessed”, „Nerve Endings” albo „Tough Luck”. Przydarzył się  i przełomowy występ w nocnym programie Davida Lettermana. Brzmienie utworów na „Eagulls” niech posłuży za najlepszą odpowiedź na pytanie dlaczego wykonanie „Possessed” w „Late Night Show” dalekie było doskonałości. Weźmy dla przykładu takie „Hollow Visions”, fragment debiutujący przy okazji albumu. Kawał ostrego jak papier ścierny post-punka z gitarami, w których nowo-falowa przestrzeń wprost zagryza się z atakującym uszy, blisko-noise-rockowym jazgotem. Eagulls generują rodzaj hałasu, przy jakim jedyną słuszną opcją jest podkręcenie głośności. Są zespołem napieprzającym trochę na jedno kopyto, ale robiącym to na tyle dobrze, że drugi, trzeci i czwarty numer w podobnym stylu dalej cholernie nam się podoba, a piąty i szósty będzie co najmniej mile widziany. Jakże cudownie skutkuje ta mieszanka energii, pasji i złości w rozsadzającym na kawałeczki „Footsteps”, męczonym i katowanym chyba do ostatniego tchu zdesperowanego wokalisty George’a Mitchella. Przyjemnie jest dać się zmieść na koniec przez ścianę dźwięku w „Soulless Youth”. Wyróżnia się ponadto wśród tej inspirującej młócki opatrzone teledyskiem „Tough Luck”, rzecz chyba w zestawie najbardziej sięgająca stanów melodyjnej przebojowości. Dostaliśmy więc dobry, mocny, nieokrzesany debiut. Testostereonowy zastrzyk dla fanów ciekawszego punk rocka.  Zestaw rozedrganych emocji, wkurwień, wątpliwości i wyżyć.


4. The Antlers – Familiars

Brzmienie utworów na ostatnim albumie grupy Petera Silbermana nie jest ani trochę wymagające, nie przynosi bólu, silnych przeżyć raczej też nie. No chyba, że do takowych zaliczymy poczucie totalnego komfortu. „Familiars” jest bowiem płytą „wygodną”, miękką i melodyjną, ale przy tym nie tracącą ani trochę pod względem głębii. Tylko nielicznymi miejscami smutną, ale jedynie na tyle, byśmy mogli nazwać ją piękną, a momentami autentycznie wzruszającą. Taki moment dostajemy zresztą od samego wejścia za sprawą singlowego rozklejacza czyli „Palace”. Utwory takie jak „Intruders”, „Parade” czy „Director” nie zaskakują, bo nie muszą. Grunt, że stanowią esencję eleganckiego, wyrafinowanego indie popu. Ogromnym bonusem jest poza tym ukryty pod dwójką, siedmiominutowy „Doppelgänger”, kompozycja spowita mrokiem, ciekawie odsyłająca do początku lat 90. i czytelnie przywołująca wykonawców spod znaku sadcore/slowcore. To jednak zagranie celowe, nie zmieniające faktu, iż na „Familiars” The Antlers odeszli już całkiem daleko od chowania się w pustym pokoju. Padają tu przecież słowa: "And I can feel the difference when the day begins, like all I know is, "This year will be the year we win" dowodzące, że z wyważonym optymizmem jest im całkowicie do twarzy.  


3. Weezer – Everything Will Be All Right In The End

Na „Everything Will Be All Right In The End” nie dziwi sama obecność świetnych kawałków, co raczej wzorowa równość materiału, o którą nikt by już dziś Weezera nie posądzał. Znając tegoroczny krążek można ulec wrażeniu, że wszystko co wydarzyło się w ciągu ostatniej dekady było ze strony Riversa i spółki zwyczajnym lenistwem. Ten album mogli popełnić w dowolnym momencie po „Pinkertonie”. To nie żadna stylistyczna wolta, a typowy Weezer, ale w postaci optymalnej. „The British Are Coming” jest ich najbardziej udanym Beach Boysowym kawałkiem od czasu „Holiday”. Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem, bazującym na dowcipnie romantycznym tekście  zapętla się na długo. „Ain’t Got Nobody” to świeżość i luz, rock’n roll w wyjątkowo chwytliwym wydaniu. „Zielono Albumowa” „Lonely Girl” opiera się na rymach niemal podręcznikowych, ale co z tego skoro jest kolejną trafioną, czysto hedonistyczną w piosenkowym sensie produkcją, zagraną na odpowiednim wykopie?  Dzieło wieńczy pomysłowa, w dużej mierze instrumentalna trylogia. I tu znów szkolna piątka, zwłaszcza za wyciskające łezkę „Anonymous”Kto się nie ugnie pod „I don’t even know your name, No, I don’t know the words to say so….” ten nigdy nie był nastolatkiem zakochanym w jakiejś bliżej nieznanej, anonimowej koleżance. Kwartet z Los Angeles przygotował wreszcie długo wyczekiwany materiał z jajami, garść piosenek godną starego Weezera z lat 90, lepszą może nawet od „Green Albumu” z 2001 roku. „EWBARITE” to należna rekompensata dla fanów i wszystkich Weezerowych entuzjastów, ale też krążek, który powinien spodobać się każdemu miłośnikowi power popu czy wszelkich odmian melodyjnego rocka. Kto wie z czym wyskoczą za dwa albo trzy lata? Co wymyśli Rivers by ponownie zinfantylizować oblicze zespołu? Póki co cieszmy się z unikalnego momentu realnej chwały jego grupy. Kto wie, czy drugi taki kiedykolwiek się jeszcze powtórzy?


2. Sun Kil Moon - Benji

W pierwszym utworze na “Benji” Mark Kozelek obiecuje śpiewać imię swej tragicznie zmarłej kuzynki Carissy przez wszystkie morza. Dokładnie po tych słowach, jakby na przypieczętowanie deklaracji, spod jego gitary wypływa przepiękna melodia, kluczowy muzycznie moment całej piosenki. Chwilę później lider Sun Kil Moon z obezwładniającą szczerością przyznaje, że rzeczą bez jakiej nie mógłby żyć jest miłość swojej matki. Z grobowo poważnego „Truck Driver” o wujku, który spłonął żywcem we własne urodziny pozostaje w pamięci szczególnie jedno optymistyczne zdanie. And babies were crying, Kentucky Fried Chicken was served, And that's how he would've wanted it, I'm sure”. W “Jim Wise” najważniejsza jest myśl, iż przyjaciel ojca Marka zabił swoją żonę, bo kochał ją zbyt mocno, by pozwolić jej na cierpienie. Nieważne czy Kozelek śpiewa o kolejnej śmierci, swoim kumplu Benie Gibbardzie („My Friend’s Ben”), wylicza szczegółowe relacje z płcią przeciwną począwszy od najmłodszych lat („Dogs”), czy po swojemu snuje refleksje na temat licznych tragedii mających miejsce w USA („Pray For Newtown”). Wszystkie te kawałki pochłania się z ciekawością, niczym najlepsze opowiadania. I nie ma tu u słuchacza mowy o zdystansowaniu się. Albo jesteśmy w nich na całego, albo suniemy przez długą, suchą pustynię. W podsumowaniu piosenek, w kontekście „Micheline” pisałem o oddawaniu przez kompozytora najwspanialszego hołdu zmarłym. Ta sztuka ex-wokaliście Red House Painters udaje się jeszcze kilkukrotnie, a partycypowanie w jego wynurzeniach chwyta za duszę niezliczoną ilość razy. Jak sam wyznaje: „nie jest tym, który się modli, ale tym, który gra i śpiewa”. Może to właśnie dlatego.  


1. Joyce Manor - Never Hungover Again

Trzy lata temu Joyce Manor mogli się szczycić najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na współczesnej punkowej scenie. Przesłanki ku zostaniu Jawbreakerem obecnej dekady były dla nich jak najlepsze, a dziś, kiedy można już cokolwiek zweryfikować, wydają się jeszcze bliższe spełnienia. Kultowość w jaką powoli obrastają Kalifornijczycy znajduje swoje uzasadnienie przy okazji 19-minutowego „Never Hungover Again”. Piosenki na trzeciej płycie młodzieńców z Torrance traktują o niedopowiedzianej miłości, rozstajach uczuciowych dróg (symbolizowanych prozaicznie przez koniec lata), ponownym zakochiwaniu się, żałowaniu czegoś i zapominaniu. Typowe, zawsze aktualne problemy dorosłej i nie dorosłej młodzieży, tematyka bez dna, w ich wykonaniu ma swój urok. Zdarzyło mi się napisać, że nikt nie ujął kwestii uczuciowego rozczarowania lepiej niż Joyce Manor w powalającym, hymnicznym „Leather Jacket” stanowiącym kwintesencję współczesnego, emocjonalnego punk rocka. Nadal uważam ponadto, iż niczyje łkanie („everything reminds me of youuuu”) nie było tak zajebiste jak Barry’ego Johnsona w „Beach Community”, a „Constant Headache” wykonywane na koncertach nawet przez Conora Obersta i Desaparecidos jest już nieodwracalnym klasykiem w dziedzinie punkowych piosenek o damsko-męskich relacjach. Na „Never Hungover Again” talent do układania i wyrażania tego rodzaju doznań nie ulotnił się, choć ostre kontury zostały nieco złagodzone przez czucie „najlepszej wakacyjnej płyty tego lata”. Zważywszy jednak, że mowa o Joyce Manor, to wakacje i lato wcale nie muszą oznaczać wyłącznie lekkich klimatów. Refleksję z wyczuwalnym posmakiem smutku i bezsilności niesie „End Of The Summer”. Gorzkim szlochem jest „Falling In Love Again”, w którym możemy posmakować tak wyczekiwanych desperackich wokali Barry’ego, najintensywniejszy stan osiągających kilka chwil później w „Catalina Fight Song”. Dziś pop punkowa młodzież jawi się znacznie bystrzejszą, bardziej „oczytaną” niż dziesięć i dwadzieścia lat temu. Już na „Of All Things...” JM sięgnęli po kaliber zwący się The Smiths. Dziś również nie wahają się, by go użyć, ze sporym wdziękiem i skutecznością zresztą, w nie przekraczającym progu dwóch minut „Heated Swimming Pool” na słodki koniec. Zakładając na pierwszą płytę (czysty punk) filtr z wnoszącej kilka zmian drugiej (brytyjskie i amerykańskie indie), nie zabijając własnej charyzmatycznej istoty zespołu i dodając więcej słońca otrzymujemy „Never Hungover Again”. 19 minut, ulotnego pod więcej niż jednym względem, przebojowego grania w około-punkowym stylu pierwszej połówki bieżącej dekady. To płyta niewinna jak dziecko, ale pod jakimś względem ważna, mocna i definitywna.

sobota, 7 lutego 2015

Podsumowanie 2014: albumy 22-11




22. Bohren & der Club of Gore - Piano Nights

Fortepianowo-saksofonowy towarzysz na długie nastrojowe noce. Mroczny ambient i zadymiony jazz dogadują się tu w swej pociągającej posępności. Rolę dostojnego sekundanta przyjmuje zaś wibrafon. W tego rodzaju muzyce każdy dźwięk odgrywa ogromną rolę. Nawet pojedyńcze uderzenia w bębny czy skromne klawiszowe wstawki mogą bardzo efektywnie przerzedzić klimatyczną syntezatorowo-basową przestrzeń. Całość jest tak zwarta, że nie zwróciłbym nawet uwagi, gdyby dajmy na to pod numerem trzecim i siódmym znalazły się dwie dokładnie takie same same kompozycje. Muzyka Bohren & Der Club Of Gohre wymyka się jednak kategorii nudy, a monotonnia nie przeszkadza, bo te instrumentalne kombinacje są na tyle dobre, że rozsmakowywanie się w nich musi trwać długo i namiętnie. Zejście poniżej jednej godziny nie wchodziło w grę.  


21. Francis Harris – Minutes Of Sleep

Wejście Harris ma spokojne, chilloutowe wręcz, ale już tu, w czterech pierwszych utworach drzemie niebywała klasa. Od szumiącej neo-poważki, przez docierający tajemniczo spod wodnych głębin jazz, po mikroskopijny house. Swobodny tok albumu przełamany zostaje za sprawą najbardziej zapamiętywalnego, głównie z uwagi na soulowe kwestie wokalne Gry Bagøien, „You Can Always Leave”. Po nim Amerykanin już na dobre zapuszcza się w głębokie wody minimalistycznej elektroniki i ambientu oraz nakręca prężny (czasem tańczący) warsztat stukań, bitów czy sampli. „Leland” z 2012 roku Francis nagrał po śmierci ojca. „Minutes Of Sleep” powstał jako swoisty hołd dla nie żyjącej już matki. Wykwintność omawianego albumu jest bezdyskusyjna. Życzmy jednak temu muzykowi, aby kolejne preteksty do tworzenia świetnych krążków były dla niego mniej ponure.


20. The War On Drugs – Lost In The Dream

"cross the bridge, to redefine your pain, the answer is in your heart"

Adam Granduciel wydał w tym roku ponad godzinę pięknej, głębokiej muzyki opartej na amerykańskich klasycznych wzorcach i wysoce imponujących kompozytorskich zdolnościach. Dylan, Springsteen, czy nawet wypunktowani przez recenzenta pitchforka Tears For Fears i Rod Stewart zostali twórczo zaabsorbowani do muzycznego krwiobiegu artysty. Ich udział w tej zacnej mieszance heartland-rocka, americany, ambientu i szeroko pojętego romantycznego popu jest mocno zauważalny, choć rozłożony do odpowiednich proporcji. „Lost In The Dream” posiada tylko jeden typowo singlowy, ekspresyjnie buchający hookami moment, czyli doskonały „Red Eyes”. Cała reszta odcina się od podobnej impulsywności, tworząc cierpliwy, równy, naszpikowany detalami zestaw. Gdzieś pomiędzy spokojną przebojowością i szlachetnym albumowym rozwlekaniem jest jeszcze „Eyes To The Wind”, a zadatek na porządny hit ma też „Burning”. Nie zmienia to jednak faktu, że trzecia pozycja w katalogu The War On Drugs należy do albumów zachwycających poprzez długie, doszlifowane formy. Największym atutem jest tu precyzyjnie dawkowane melodyjne bogactwo oraz emocje docierające w sposób wybitnie dojrzały i nienachalny.


19. Tigers Jaw – Charmer

Wokalista-gitarzysta i dziewczyna za klawiszami. Nerwowe dzieciaki piszące piosenki o emocjonalnych konfliktach w stających pod znakiem zapytania związkach. W tym roku stało się z nimi coś dziwnego. Konfiguracja gwiazd na niebie okazała się chyba wyjątkowo sprzyjająca, wena nawiedziła młodych muzyków, po czym wydostała się na zewnątrz już jako przetworzony element składowy dwunastu kapitalnych kompozycji. Nie powinno być to nic nadzwyczajnego, ale przyjrzyjmy się choćby „Divide”, jakiż tu panuje rytm! Nastrój, muzyka, słowa - jak wszystko to po kolei, harmonijnie się ze sobą układa. Zespół dodaje kolejne melodie, potęguje atmosferę, a wszystko dzieje się jakoś tak... samo. Zewsząd czuć poza tym twórczą energię. Nie ważne czy mowa o posępnie rozwijających się „wolnych” w rodzaju kawałka tytułowego, pop-rockowych perełkach a la „Teen Rocket” czy finezyjnie rockowych trackach pokroju „Slow Come On”. „Charmer” należy dać być może kilka szans, choć jestem pewien, że prędzej czy później wprawione ucho uchwyci tę tajemniczą chemię, to klasyczne „coś”, ten magiczny środek, dzięki któremu cała płyta iskrzy, a niemal każdy numer w jakiś sposób urzeka.   


18. Future Islands – Singles

"those winter days, those winter nights, those days and nights, come see me through"

Obiło mi się gdzieś po uszy, że „Singles” wcale nie jest tak singlową płytą, a „Seasons (Waiting On You)” to jedyny pochodzący z niej kawałek, który spełnia postulat solidnej przebojowości. Otóż, nie. Nie zgodzę się niemal wzorowo, bo pewnie to kwestia gustu, ale dla mnie wszystko co fajne zaczyna się tu już po dość nudnawym indeksie pierwszym. O niebywale roztańczonych hookach „Spirit” pisałem a propos najlepszych kawałków roku. Naprawdę szkoda, że to nie do tej piosenki Herring tańczył u Lettermana. Świetne klawiszowe motywy i motywiki sypią się zresztą z niemal każdego numeru. Jeden z nich skutecznie urządza chociażby całe „Doves”. Początek “Back In The Tall Grass” sugerowałby jakieś stare, wesołe The Cars, ale im dalej w las tym więcej Future Islands i coraz więcej dodawanych elementów, składających się na absolutne popowe dobro. Spokojna, urodziwie melodyjna indietronica sączy się z „A Song For Our Grandfathers”. „Light House” z serią bitów, żywą gitarą i kolejną porcją syntezatorowych kolorów wpisuje się w ich sprawdzoną receptę nakładania na siebie kilku trafionych pomysłów. „Like The Moon” czy „Fall From Grace” prezentują wspaniały wachlarz post-eightiesowej romantyki, no i tak dalej... Czwartym albumem amerykańska kapela odwaliła kawał materiału na swoje przyszłe „Greatest Hits”.


17. Owls – Two

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że bracia Kinsella wspaniałą muzykę tworzą od zarania dziejów, faktycznie zaś od połowy lat 90. Nie myliła się garstka starych, oddanych fanów Joan Of Arc, Cap’n Jazz, American Football, Owls, Make Believe oraz pozostałych projektów, w których współtworzeniu udział brali Tim i Mike. Laury powszechniejszego uznania przyszło tym zdolnym panom zbierać jednak dopiero w 2014 roku za sprawą reaktywacji dwóch ze wspomnianych grup, nawracającej mody na emo oraz w jednym przypadku, po wydaniu całkiem nowej płyty. Stare Owls jest dziś kultowe, nowe nie upada wcale daleko. Cóż po 13 latach przerwy skoro ci ludzie tworzyli wspólnie przez cały czas, pod innymi nazwami, w różnych kombinacjach? Owls to dla przypomnienia ten sam skład co Cap’n Jazz, ale bez Daveya von Bohlena, który w 2000 roku przewyższał kolegów popularnością liderując The Promise Ring. Choć dziś, kwartet mógł równie dobrze wydać ten album pod nazwą Joan Of Arc, to 14 lat temu math-rockowe, ale zdecydowanie bardziej-jednak-piosenki „Sów” całkiem się różniły od eksperymentów sygnowanych podpisem JOA. Błyszczące momenty nowej płyty na czele z zapowiadającym ją „I’m Surprised…” uderzają w estetykę „Owls (2000)”, „Life Like”, singla „Meaningful Work” czy niektórych fragmentów „Boo Human”. W ruch idą podobne, grubo szyte, w skomplikowany sposób uzupełniające się melodie trzech nietuzinkowych muzyków, których współpraca potrafi dać efekty całkowicie nieprzewidziane. Kinsella plus Zurick plus zwłaszcza Victor Villarreal równa się oczywista gitarowa uczta


16. The Juan MacLean – In A Dream

"don't play your games here anymore, because heaven knows what the heavens know"

Taneczne parkiety ponownie wymiecione przez reprezentantów DFA. Zabójczym, ośmiominutowym „A Place Called Space” John i Nancy wchodzą w uczciwe konkury z progresywnym synth-popem Todda Terje. „Here I Am” wskrzesza stary dobry rok 2008 i najbardziej błyszczące momenty Cut Copy. Za sprawą „Love Stops Here” duet bardzo kreatywnie wyręczył w nagrywaniu nowej muzyki New Order. Niech nikogo nie zwiedzie łatwość dokonywania przeze mnie odniesień. „In A Dream” to nie tylko cwane kopiowanie, a kapitalnie skonstruowany materiał nieomylnie wypełniony arcy-chwytliwymi singlami. Jak doskonałe piosenki pisać w house’owej czy electro-popowej stylistyce dowodzi „You Were A Runaway”. „Running Back To You” znów każe przywoływać czyjeś nazwisko i jest to tym razem Jessie Ware, która nie odpuściłaby zapewne, by zrobić z tego kawałka słuszny radiowy hit. Na wysokości szóstego „I’ve Waited So Long” łapię się za głowę, ile oni mają pomysłów na refreny i pierwszego sortu produkcję?! A dalej jest jeszcze zgrabna „Charlotte”, samoprzylepny „A Simple Design” i grube dziesięć minut „The Sun Will Never Set On Our Love”. Cytując użytkownika Rate Your Music – “Dance yrself clean to the new DFA standard.


15. Modern Baseball – You’re Gonna Miss It All

Jak bardzo źle musi brzmieć połączenie Daniela Johnstona z Blink 182? Dziwna sprawa, ale wcale nie najgorzej. Modern Baseball to z jednej strony chłopaczki w czapkach z daszkiem, z drugiej wrażliwcy pogrywający balladowe lo-fiBrendana Lukensa i spółkę lata świetlne dzielą od znanego do tej pory przeciętnemu odbiorcy pokolenia pop-punkowców, od którego odrożnia ich chociażby nieco większa dojrzałość. Panowie śpiewają nam o piątkowych nocach, związkach i różnych bzdurach typowych dla młodych ludzi, ale wystarczy zerknięcie jednym uchem na takie „Broken Cash Machine”, aby zauważyć, że jednak inaczej, zupełnie inaczej. Gorzkie piguły czy słodki pudding? Oczywiście jedno i drugie.  Jak tu nie mieć serca dla uroczo szczeniackiego, ale niegłupiego songwritingu kolegów Brendana i Jake’a? Sympatii do rzucanych w manierze emocjonalnego buntu fucków i porządnych gitarowych melodii? Skamleń na temat dziewczyn, z którymi się zerwało oraz pozornych zwycięstw w radzeniu sobie samemu? No nie da się.


14. HTRK – Psychic 9-5 Club

Minimalizm, precyzja, mrok, uczuciowość, smutek. To słowa klucze dla wybornie klimatycznego trzeciego albumu HTRK. Głos Jonnine Standish, jakby niezdolny do wydobywania linii wokalnych brzmiących choć trochę optymistycznie, w każdym utworze obezwładnia jakąś hipnotyczną frazą czy zdaniem. „Im in love with myself”, „Im’ gonna love you much better”, „love is distraction”. I to przy nocnych, szorstkich teksturach Nigela Yanga w zupełności wystarcza. Nastroje z „9-5 Club” odbijają się niemrawo między alienacją a miłością, czy może raczej jej potrzebą. Uwodzenie jest niezaprzeczalne, chociaż odbywa się raczej w atmosferze chłodnej i tajemniczej.


13. The Sunlit Earth – Same Old Story

"run, run, run away until you reach the blind street, I don't know if it make my heart stop, or if it make, my heart beat"

Albumy takie jak “Same Old Story” z bolesną skutecznością odsłaniają absurdalność rodzimego rynku muzycznego. Tu wszystko już dawno wywrócono do góry nogami. Oto wychodzi świetna płyta naszpikowana gitarowymi hitami, raczej popowa. Trafia naturalnie do wora z alternatywą, w radiu o single z niej nikt się nie upomina, doskonałe piosenki nie mają prawa zagościć tam, gdzie może jeszcze w latach 90. byłoby dla nich miejsce, czyli na listach przebojów. Łatka „alternatywy” przyszywana jest u nas chyba wszystkiemu co zawiera w sobie jakość. W radiostacjach tymczasem ciężko o usłyszenie czegoś nowego, polskiego z dobrą melodią. Chłopaki z Giżycka zaproponowali na swoim debiucie dwanaście barwnych, różnych od siebie kawałków, z których każdy w jakiś sposób chwyta żywą energią i pomysłami. W „Right-About Turn” udaje im się stworzyć wrażenie nieprzystępności ledwie przez kilkanaście sekund. Zwrotki bardzo szybko zostają oswobodzone z brudu, utwór z jednej strony dąży do harmonii, ale z drugiej pęcznieje od podskórnego nerwu. Kwitnącą kompozycyjnie, podnoszącą na duchu „Amnesię”wychwalałem już dwa razy. „Fish Without Water” to niepoprawnie roztańczona sekcja i krzykliwy bunt w refrenie. „20 Years & 20 Days” zanurza się na kilka metrów w grobowym post-punku, ale i tu nie udaje się pogrzebać nośnego potencjału. „Rotten Feelings” (trochę buzzcocksowe w zagrywkach?) i “Little Screamer” częstują wyśmienitym college-rockiem. “Under My Eyelid” w niezłym stylu przypomina o starym, zużytym new-rock revolution. Znalazło się też miejsce dla znanych od dawna „Same Old Story” i „There’s Something In The Air” czyli łagodzącej balladki oraz killera a la dawne Radiohead.


12. Spoon – They Want My Soul

Spoon wyrobili sobie styl i renomę w taki sposób, by na wysokości kolejnych albumów już nikt nie musiał od nich wymagać zmian ani rewolucji. Jeśli grupa Britta Daniela nagra coś bardzo swojego, to w zasadzie wystarczy. Kawałki z „They Want My Soul” można śmiało posegregować i poprzydzielać do kilku wcześniejszych, kluczowych płyt zespołu z Texasu. Surowo otwierający „Rent I Pay” na „A Series Of Sneaks”. Ostro rytmiczny i pozytywny „Let Me Be Mine” oraz obłędnie przebojowe „New York Kiss” na wypełnioną melodiami „GaGaGaGaGa”. „Rainy Taxi” i niemal jazzowe „I Just Don’t Understand” do nastrojowego momentami „Girls Can Tell”, gdzieś przy niezapomnianym „Chicago At Night”. Tytułowe „They Want My Soul” i singlowe „Do You” właściwie wszędzie, bo i tak wszędzie robiłyby za gwóźdź programu. Czy wobec tego ostatni krążek Spoon ma jakiś własny charakter? Czy w 2017 powiemy, że któryś utwór z ich kolejnego albumu pasowałby na „They Want My Soul”? Nie wiem i średnio mnie to interesuje w momencie, gdy mogę się cieszyć całą serią w pełni wartościowych kompozycji ich autorstwa. Przynajmniej połowę tych piosenek zapamiętam i będę nucił na równi z poprzednimi, bo lata lecą, a oni wciąż ani trochę nie słabną. Czapki z głów, łyżki w dłoń!     


11. Alvvays – Alvvays

"forget the invitations, floral arrangaments and bread makers"

„Alvvays” to  optymalna płyta z gatunku refrenowo-zwrotkowych. Coś jak zeszłoroczne, niedocenione Surfer Blood. Polecam puszczać sobie te utwory, przy jednoczesnym spoglądaniu na ich teksty. Taki zabieg pozwala w sporym stopniu zrozumieć piosenkowy zmysł Molly Rankin. Można wręcz zgadywać, który wersik przyniesie kluczowy wokalny hook? Dajmy na to w „Party Police”, gdzie blondyna rozmiękcza już pierwszym „walking through the treees”, następnie tęsknym „you don’t have to leave...” i przynoszącym słodko-gorzkie pocieszenie „we could find comfort in debauchery”.  Nie mniejszy talent do dźwięcznych akordów posiadł zresztą gitarzysta Alec O’Hanley. Współpraca tych dwojga to witaminowa bomba dla melodycznych fanatyków. Jak nie ona refrenem, to zaraz on jakąś solówką albo zagrywką i tak na zmianę... Do tego ta retro-brzmieniowa oprawka, podkreślająca i tak niemałe walory  „Adult Diversion”, „The Agency Group” czy cudownie wakacyjnego „Atop a Cake”. Pasjonująca troska o melodię i serwowanie miłosnych perypetii w wyjątkowo beztroskich formach, czynią z Kanadyjczyków chyba najlogiczniejszych w tej chwili spadkobierców kapel ruchu C86