wtorek, 31 marca 2015

Trupa Trupa - Headache (2015)












7

Muzyka oczyszcza. Da się to poczuć naprawdę wyraźnie w momencie, kiedy choć na jakiś czas człowiek pozwoli się opanować przez destrukcyjne dziedziny życia. Czego byśmy nie słuchali, nawet jeśli miałyby to być niezwykle mroczne gatunki – depresyjny post-punk, destrukcyjny metal, albo pesymistyczna odmiana psychodelii, wszystkie one potrafią okazać się paradoksalnie pozytywnymi siłami, „dobrem” mającym na psychikę zbawienny wpływ. Nawet „zła” muzyka jest w gruncie rzeczy sztuką przynoszącą ukojenie. Sięgając po One Hundred Years”, „Nice & Blue” czy „I Hate” nigdy nie miałem potrzeby zrobienia sobie krzywdy. Wyrzucenie negatywnych emocji często staje się dla muzyka elementem terapii, dla słuchacza zaś równie dobrą metodą na wyżycie się. 

Dekadencja to słowo, którego w stosunku do twórczości zespołu Trupa Trupa użyłem wcześniej już co najmniej raz, przychodzące na myśl ilekroć zdarza mi się słuchać utworów tej grupy. Co ciekawe, dekadencja to podobno odmiana hedonizmu. I faktycznie, tu wydaje mi się takie stwierdzenie posiadać ogromny sens. Od samego początku w ocierającym się o wokalny fałsz zawodzeniu Grzegorza Kwiatkowskiego i towarzyszącej mu teatralnej intensywności kawałka „Snow” czuję przyjemny dreszczyk. To uczucie, że za chwilę wszystko runie, zostanie zdruzgotane i zniszczone. Nie fakt, że tak się stanie, ale samo pięknie uchwycone tu napięcie związane z oczekiwaniem. Let it snow, oh I will disappearI’ve got nothing to hide”. Czyż słowa te nie wyrażają silnej chęci wspomnianego na wstępie oczyszczenia? Nawet jeśli miałoby ono nastąpić w białej jak śnieg nicości.   

Powtórzę się teraz z bezczelną premedytacją, ale kapeli z trójmiasta znów udało się nagrać kawałki pełne niesamowitej, zbawiennej dekadencji. Objawia się ona pod postacią różnych nastrojów. Mnóstwo w kompozycjach z „Headache” nieskrępowanej żywiołowości, ale i spokoju połączonego z... niepokojem. Takie jest przecież „Halleyesonme”, piosenka beznamiętna, opanowana, a mimo to w jakiś sposób straszna. „The Sky Is Falling” to rzecz najczytelniej tekstowo oddająca ducha płyty. Uczucie słuchania refrenu najlepiej wyraża natomiast sam tytuł albumu. Wydzieranie się prowadzące do bólu głowy, ale w tym wydzieraniu się jest metoda i znów stanowi to drogę do emocjonalnego wyzwolenia. Wreszcie, po ochłonięciu, przy „Sacrifice” możemy zauważyć i docenić ciekawsze brzmienie, oraz subtelność melodii. Na chwilę oczywiście, bo trzecia płyta Trupy to co rusz zjeżdżający w dół i szybujący w górę rollercoaster. Po iście upiornym „Getting Older” następuje kołysanka na miarę starego Spiritualized czyli „Give’em All”. Choćby cienia optymizmu nadal na próżno wypatrywać, ale niczego innego nie powinniśmy się spodziewać. 

Ciekawie szuka się na „Headache” następcy zabójczego „I Hate” z poprzedniego krążka. Ciekawie, bo nie można tu raczej dokonać jednoznacznego wyboru. Killerów jest w zasadzie kilka. Możemy za takowy uznać „Snow” albo „The Sky Is Falling”, jak również ukryty pod siódemką hipnotyzująco-oszołamiający „Wasteland”. Powtarzane w kółko „running running running” z zapętlonym motywem klawiszowym i nawracającymi sprzężeniami plus wzbudzające ciarki zdanie: „lepers in square 155” tworzą efekt wirującego cyklonu, w którego środku znajduje się naturalnie słuchacz. Jest w końcu i chaotyczne nagranie tytułowe, agonia rozdzierania na strzępy, harmonia niepohamowanych wrzasków, wypuszczenie najdzikszej bestii. Nieźle wypada także końcowe „Picture Yourself” wędrujące od poukładanej melodyjności do rejonów twórczego noise-rockowego hałasu. Grzegorz Kwiatkowski brzmi tutaj wokalnie trochę jak Japończyk. Może stąd ten tajemniczo chwalebny odbiór płyty w blogosferze kraju kwitnącej wiśni?

Słychać „nowe odczytanie brzmieniowe” jak również pewien progres odnośnie kompozycji i produkcji, zadowolenie członków zespołu wyrażane w wywiadach można więc łatwo zrozumieć. „Headache” to album podobny do „++”, trochę inny, ale jakościowo porównywalny. Wybór pomiędzy jednym a drugim będzie raczej kwestią gustu, w zależności od tego czy zwycięży przyzwyczajenie i sentyment czy efekt nowości. Szalę przeważyć mogą też poszczególni faworyci umiejscowieni tu, czy tam. Po sesji z trzecią płytą Trupy Trupa czuję się syty, wyżyty, mam dość, ale czuję też zadowolenie. Czołowa nazwa młodej polskiej alternatywy potwierdziła swą pierwszoligowość.  



sobota, 28 marca 2015

2010-2014: kraje nordyckie

albumy:





Makthaverskan – II (2013)

Zespół Makthaverskan narodził się w wyniku chęci wypełnienia pustki powstałej w szwedzkiej muzyce po wygaśnięciu silnej jeszcze w latach 90. linii niezależnego rocka stanowionej przez grupy takie jak Broder Daniel czy Bob Hund. Jedni bohaterowie sceny zamilkli na lata, inni wycofali się całkowicie. Co prawda ich miejsce w pierwszej połowie dekady w jakimś stopniu zastępowali garażowi revivalowcy z The Hives, The International Noise Conspiracy albo Mando Diao, ale po 2007 roku Szwecja już nieodwracalnie kojarzyła się nam głównie z electropopem i balearycznym beatem The Tough Alliance lub Air France. Oczywiście wyrafinowany pop nie jest niczym złym, a jednak młodzi zawsze i wszędzie, prędzej czy później, łakną głośnych gitar, porywajacej energii i wersów, które chciałoby się krzyczeć. Makthaverskan zostali więc tym, czego sami potrzebowali. Postawili na tworzenie lekkich w gruncie rzeczy piosenek w estetyce dream popowego punka. Nośnych, melodyjnych, jednocześnie marzycielskich i zadziornych. Z impetem poruszających proste miłosno-młodzieżowe dylematy, brzmiących wyjątkowo świeżo i inspirująco. Znak rozpoznawczy grupy z Göteborga to charyzmatyczna dwudziestoparoletnia obecnie (w momencie debiutu ledwie szesnasto) wokalistka Maja Milner. Dziewczyna wyznająca zasadę „prosto i do celu”, otwarcie przyznająca się do braku poetyckiej smykałki, niedoskonała technicznie, choć w swych poczynaniach obłędnie przebojowa. Maja potrafi śpiewać ładnie, zwłaszcza wtedy, kiedy charakter utworu tego wymaga. Słychać to w singlach – całym „Something More” oraz zwrotkach fanowskiego faworyta „Asleep”, gdzie panna Milner ostrożnie dopasowuje śpiew do romantycznych, efektownych gitar a la  The Cure z lat 1985-1992, choć w refrenie z odpowiednią sobie mocą artykułuje już kluczowe „not me you’re dreaming ooooooof”. Ta moc uwydatnia się szczególnie w cytowanym przy każdej recenzji czy wywiadzie „No Mercy”, bezlitosnej rozprawce z facetem, który zamącił w głowie, oszukał i odebrał niewinność. Tu też wokalistka Makthaverskan osiąga swoją esencję, zwłaszcza kiedy w ruch idą słowa „fuck” i „alooooooone”. Drugim niemożliwym do niewspomnienia utworem z tej samej szuflady jest „Antabus” (również zawierający obydwa wspomniane słówka). Hymn emocjonalnego chaosu, młodzieńczego zagubienia i poszukiwań swego miejsca oraz wyraz niespożytej żywotności zarazem. „II” jawi się zbiorem bezkompromisowych uderzeń, zyskujących szczyptę subtelności za sprawą nieobskurnych wzorców (jangle pop, eightiesowy new wave, czy wspomniany dream pop), nieco odświeżających punkowo-gitarową stylistykę, łączących szczyptę agresji z solidną porcją melodyjności. Czy na tyle mocnym, by w największym kraju Skandynawii zapoczątkować chociaż niewielki wybuch nowej fali podobnej aktywności?


Håkan Hellström - 2 steg från Paradise (2010)

Håkan Hellström to człowiek w Szwecji znany wszystkim i także przez wszystkich albo prawie wszystkich lubiany. Z jednej strony niewątpliwa gwiazda, której albumy zawsze (poza jednym wyjątkiem) lądowały na pierwszych miejscach list sprzedaży, z drugiej ex-członek Broder Daniel i Honey Is Cool, kultowych grup indie rockowych z Göteborga oraz muzyk regularnie zapewniający masom zwyczajnie wartościowe piosenki. Obydwa jego albumy wydane w tej połówce dekady świadczą o tym, że dobiegający czterdziestki Hellström to wciąż niebywale solidna firma. „2 steg från Paradise” można co prawda posądzić o lekką nierówność, ale jest to nadal krążek ogromnie sympatyczny. Poza tym, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, braki wynagradzają wybijające się, zwłaszcza singlowe fragmenty. Takim jest niewąptliwie ujmujący refrenem „River en vacker dröm”, w którym zawsze śpiewający w ojczystym języku Håkan wyznaje swoje przywiązanie do anglojęzycznych idoli z The Cure i The Smiths. Moving from 'William, It Was Really Nothing', Moving from 'Boys Do not Cry', Moving with all the excuses, Moving from all the traps”. Muzycznie te inspiracje słyszalne są raczej minimalnie, a Szwed w ogólnym rozrachunku, nie tylko przez wzgląd na posługiwanie się rodzimą mową, wydaje się być naznaczony Zachodem jakby mniej niż inni znani szerzej wykonawcy z jego kraju. Niezbyt nadaje się na towar eksportowy, a wręcz przeciwnie sprawia wrażenie kogoś bardzo stamtąd, przesiąkniętego „szwedzkością” od korzeni. Zarówno w jego wyglądzie, ninetiesowego weterana w skórzanej kurtce, jak i muzyce – klasycznych, gitarowych hymnach jest coś archaicznego. A jednak tkwi w tym wszystkim jakaś metoda. Zadziwiające jak „żywo” brzmi „Shelley” i nie mam tu na myśli energii, a raczej autentyczność i naturalność, melodyjną prostotę. Bezpośredniość bliższą ulicznemu muzykowi spod metra (bez obrazy) niż typowemu artyście nagrywającemu dla Universal. Balladowe „Jag Vet Vilken Dy Hon Varit I” grzechem byłoby określić przymiotnikiem „alternatywny”, czy też wepchnąć do jakiejkolwiek szufladki innej niż „muzyka”, a jednak utwór ten zażera i wzrusza nieprzeciętnie. W innych wartych uwagi momentach, folkująco-beachboysowym „Saknade Te Havs” czy wesołym, wzbogaconym klawiszowym wkrętem „Det dom aldrig nämner” Hellström również zdobywa nas prostolinijnym komponowaniem i skutecznym brzdąkaniem melodii. Wokalista nieustannie pozostaje pozytywnym bohaterem pierwszego planu, poruszającym się po mainstreamowych terytoriach bez cienia żenady.   


Sambassadeur – European (2010)

Szwecja i Szkocja, te kraje łączy nie tylko podobne brzmienie nazw. Muzycznie w zbliżonym stopniu rodziły się w nich i kształtowały tradycje wysublimowanego popu. Przywołanie miejsca na mapie, z którego pochodzili autorzy dzieł takich jak „High Land, Hard Rain” czy „If You’re Feeling Sinister” nie jest w kontekście Sambassadeur przypadkowe. Trzecia płyta kolejnych ulokowanych w Göteborgu zdolnych muzyków to wypadkowa harmonijnej przebojowości ABBY i barokowego rozmachu ze skromnym, nieśmiałym twee a la Camera Obscura i wczesne Belle & Sebastian. „European” jawi się płytą idealnie pofragmentowaną i piosenkową, krążkiem, z którego śmiało można wyławiać i analizować kolejne stanowiącę klasę samą w sobie momenty. Promienne „Days” od pierwszych taktów eksploduje wigorem aranżacji i kompozycyjności, prężąc się jako singiel wprost bezbłędny. Zręcznie wtóruje mu równie wpisujące się w beztroską wiosenność „I Can Try”. Zmiana nastroju następuje przy „Forward Is All”, utworze zapowiadającym się na spokojną balladę, a jednak najbujniej w całym zestawie rozkwitającym pod względem strunowo-smyczkowego aranżu i posiadającym najfajniejszy kawałek tekstu: „If you're asleep too long, The city makes your heart go wrong”. Kwartet wygrywa wszystko w „Albatross” brzmiącym niczym zderzenie "The Winner Takes It All" z melodią „The Nithingale” Julee Cruise, zaserwowane przy szczypcie hawajskiego kołysania.. A także pod koniec, za sprawą ekstatycznie sixtiesowego „Sandy Dunes”. Szkoda, że nie licząc okazjonalnego nagrania „Memories” grupa zamilkła na kolejnych 5 lat. Póki co „European” – mała parada indie popowej błyskotliwości musi wystarczyć nam jako propozycja na upojne marcowe odsłuchy.


ceo – White Magic (2010)

Erik Berglund pozostawił wszystko za sobą, aby wyzwać czas i przestrzeń. Tak przynajmniej zapowiada intro do „White Magic” zatytułowane „All Around”. W istocie, jakiś czas przed ukazaniem się płyty doszło do rozbicia The Tough Alliance, duetu współtworzonego przez Berglunda wraz z Henningiem Fürstem. Erik potwierdził pogłoski o końcu kultowego projektu stwierdzając, iż razem z Fürstem byli niczym więcej jak tylko „zawodnikami w zespole piłkarskim” (imo bardziej bejsbolowym) oraz ogłosił ceo jako swój nowy solowy start. Dziwi nieco, prawie obojętny odbiór debiutu założyciela wytwórni Sincerely Yours. Nawet jeśli nie jest on drugim „A New Chance”, to melodycznego i produkcyjnego dobra znajdziemy tu co nie miara. „Biała Magia” jest płytą strasznie krótką, spięta klamrą złożoną z dwóch wariantów tego samego tematu zagranego na początek i na koniec. Czystych piosenek zostaje nam przez to zaledwie sześć, w dodatku trwających ledwie 2-4 minuty. Mimo to nadal twierdzę, że jest to krążek warty zachodu. Pierwsze dźwięki następującej po introdukcji „Illuminaty” jawią się istnym spuszczeniem psa ze smyczy, radosnym wybuchem kreatywności: wytryskiem hooków, melodii, melodyjek i repetycji z podsumowującym całą tę ekstazę okrzykiem „yeaaaaaah”. Numer tytułowy raczy gęstą konsystencją złożoną z plemienno-tropikalnych rytmów, całej serii sampli i skrytego w tym wszystkim niczym nadzienie smakowitego motywu. Reszta to już piosenki słodkie i pocieszne. Zakochane „Love And Do What You Will”, ułożone „Oh God, Oh Dear” oraz główna atrakcja czyli trochę przyjemne, a trochę i straszne “No Mercy”. Bo mamy niby łagodny, pełen harmonii śpiew, ale co oznaczają te świszczące miecze i „like a prayer, take it back, so, so lame, makes me wanna smoke crack”? Byłbym zapomniał o marzycielskim singlu „Come With Me” również znajdującym swoje miejsce w poczecie znakomitych kompozycji do śpiewania. Następca „White Magic”, na którego przyszło nam czekać 4 lata okazał się albumem niezłym, posiadającym swe momenty, choć już nie tak zjawiskowym. Zawarty na nim ultra-przebój „Whorehouse” świadczy jednak o tym, że Berglund niekoniecznie powiedział już ze swojej strony wszystko. Znając trochę tego pana i jego dwa kapitalne dzieła, radziłbym uważać.    


Suis La Lune – Riala (2012)

Szybki research na temat szwedzkich zespołów grających screamo prowadzi do konkluzji, iż w poprzedniej dekadzie było ich jak na lekarstwo. Z kolei w tej liczonej od roku 2010 wszystko zaczęło nabierać kolorów mniej więcej od czasu wydania drugiej płyty Suis La Lune w 2012. Trembling Hands, Via Fondo, Trachimbrod, Shirokuma, Rainmaker. Krążki tych kapel nadal stanowią zapewne niewielką siłę w porównaniu do reprezentantów gatunku za oceanem albo do wszechpoteżnej w Szwecji sceny metalowej. Jakaś różnica jest już jednak zauważalna, a znamienny i optymistycznie nastrajający wydaje się także fakt, iż praktycznie wszystkie z tych grup w ciągu kilku ostatnich lat wydały swoje debiuty. Wiele źródeł wskazuje na to, że póki co jedynym albumem mającym już jakieś większe znaczenie na tej mini-scence emocjonalnego wrzasku jest właśnie „Riala”. Z której strony by nie spojrzeć album chłopaków z Göteborga nie jawi się niczym odkrywczym. Zażarte desperackie screamowanie z korzeniami w lamentacyjnym, melodyzującym emo lat 80. i 90. podlane elementami post-rocka to w końcu stylistyka eksplorowana w ostatnim czasie namiętnie i wielokrotnie. Kwintet nic sobie z tego faktu nie robi udowadniając, że jeśli jakąś muzykę się czuje, to zawsze można w jej obrębie dokonać czegoś niesamowitego. Ostrym dowodem tego czucia jest galopująca „Cornea”, naładowany paletą szorstkich uczuć hc-punk. Stan rzeczy potwierdzają po niej kolejno w zasadzie wszystkie pozostałe kawałki. „Stop Motion” wyważone między „obdzieraniem ze skóry” a ciskaniem ładnych melodii. Szczytujące na zmianę w nastrojowości i destrukcji „Wishes & Hopes”. Pełne rozpaczliwej nadziei „Hands Are For Helping”, czy za sprawą trąbki wprowadzające nieco środkowo-zachodnich klimatów „Remorse”. Na „Riala” nie ma żartów, to album zaangażowany i poważny aż do bólu, operujący chaosem, ale zarazem w co najmniej kilku momentach (zwłaszcza drugiej połowy) całkiem poruszający. Typowe dla emo/screamo zderzenie wściekłości z harmonią zaowocowało dysonansem o kapitalnym brzmieniu i wyrazie. Biorąc pod uwagę poziom emocjonalnego chlastania się i wykrwawiania, samo wyobrażenie sobie równie intensywnego następcy wydaje się dziś czymś niełatwym.


Shout Out Louds – Optica (2013)

Jeśli chodzi o szwedzką część reprezentantów podsumowania to Göteborg zdecydowanie zdominował stawkę pozostawiając stolicy w Sztokholmie zaledwie jedno okienko. Jej honoru przychodzi bronić indie popowej ekipie, mającej na koncie kilka dobrych albumów i alternatywnych przebojów. To już osiem lat od czasu fantastycznego „Impossible” śpiewanego przez Adama Oleniusa w manierze Roberta Smitha („your love is something I cannot remember”) oraz całe pięć od uzależniająco chwytliwego „Walls”. „Optica” czyli ostatnia jak dotąd płyta w ich dorobku doczekała się różnych opinii. Ilość ocen umiarkowanych i obojętnych zremisowała zapewne z liczbą not czysto pozytywnych. Czy jednak takie sytuacje nie są najciekawsze? Na swoim czwartym krążku Shout Out Louds przechylają środek ciężkości z indie na miękki eightiesowy pop, ich utwory tracą być może na ekspresji, ale zyskują pod względem produkcyjnego wyrafinowania. Taki już zresztą charakter i urok tego albumu. Kwintet zapragnął wpuścić tym razem więcej światła, bo jak przyznał w jednym z wywiadów Olenius: „Światło jest w Szwecji niemalże przysmakiem, podczas zimy mamy zaledwie trzy-cztery godziny światła słonecznego”. To bez wątpienia uzasadniałoby przynajmniej jedną stronę płyty. Lekką i radosną, sprzyjającą pozytywnym wibracjom jak w błogim openerze „Sugar”, kwitnącym kompozycyjnie „Illusions" czy wakacyjnie rozpromienionym „Chasing The Sinking Sun”. Te momenty rzeczywiście mogłyby wskazywać, że zespół nie chce więcej pogrążać się w melancholii, ma zaś chęć na odrobinę przyjemności. Tezie tej, chwilami przeczy jednakże nastrój nagromadzony w klimatycznych utworach takich jak zadumane „Circles” i niebieskie od smutku „Destroy”. Gdzieś pomiędzy znajduje się jeszcze syntezatorowo podbite, hookowate, choć jakby nie do końca radosne „14th Of July” („what’s the point of a sun that never sets, when I can’t forget this isn’t real?”). Faktycznie, słońce zdaje się jednak przeważać. Czy to pod postacią kojarzącego się z przyjemnym porankiem i śpiewem ptaków, rozpuszczającego falsetującymi harmoniami w refrenie „Burn”, czy też nieco ocierającego się o nu-disco „Walking In Your Footsteps”. „Optica” to typowa płyta, którą po jakimś czasie rehabilituje się w rubrykach w stylu „najbardziej niedoceniane”. Nie idźmy tą drogą, nie czyńmy tego błędu. Ten wyśmienity pop-rock z całą odpowiedzialnością polecam już teraz.







Razika – Program 91 (2011)

Niezależnie od tego czy w danym momencie poddają się zakochanej beztrosce, czy przeżywają w swoich piosenkach coś w rodzaju rozterek, te cztery koleżanki z miasta Bergen zawsze wypadają twee jak cholera. Produktem, który sprzedają nam na „Program 91” jest najświeższa, najradośniejsza i najbardziej urocza – młodość. "So let me share my youth tonight together with you” śpiewa w bardzo adekwatnie zatytułowanym numerze pierwszym (sami zgadnijcie sobie tytuł) Marie Amdam i już przy odsłuchu tego utworu wiemy, że niepozwolenie sobie na podobną przyjemność nie wchodzi w grę. Pląsająca sekcja, wszystkie te niewinne, skradzione od dziewczęcych sixtiesowych grup zespołowe chórki i główny wokal rozkosznie wypowiadający kolejne linijki mogą zakręcić w głowie. Celebracja miłości trwa również w drugim utworze, interpretacji „Why We Have To Wait” norweskich Beatlesów czyli grupy The Pussycats. Nie szkodzi, że numer nie jest ich, bo swym „ludzie mówią, że jesteśmy na to za młodzi, ale co oni tam wiedzą” klimatem pasuje tu jak żaden inny. W tym miejscu warto wspomnieć, że pierwiastkiem czyniącym prawdziwą wiosnę w muzyce Raziki jest tak proste, a jednak tak zaskakujące sięgnięcie po delikatne ska. Powiedzieć, że dziewczęta grają indie-pop to jak nic nie powiedzieć. Użycie pogodnej, wystarczająco skocznej, choć bardzo wyważonej rytmiki w połączeniu z twee-popem przynosi efekt zdecydowanie nieoczywisty. To właśnie rozłożenie w odpowiednich miejscach akcentów obydwu gatunków czyni „Vondt I Hjertet” kompozycją tak kapitalną. Tu wciąż bycie młodym i za młodym jawi się tematycznym rdzeniem. Miłosny zawód oraz wiek tego, który zawiódł zbliżają jednak drugi chronologicznie singiel z tego krążka do bezkompromisowego „No Mercy” Makthaverskan. Na tym porównania raczej się już kończą, bo czarująco niedzisiejszym Norweżkom maksymalnie daleko do niegrzecznego rock’n rolla. To bardziej typ romantyczny (końcowe „Walk In The Park”), niezmiernie uroczy („Hvem Skal Tro På Deg Nå”), czasem egoistyczny („I’ve got to break some hearts to fix my own” z „Taste My Dream”) i kuszący (świetny hołd dla The Specials w „Nytt På Nytt”), ale zawsze jak tylko to możliwe subtelny. Nie było dla mnie w ciągu ostatnich pięciu lat zestawu piosenek doskonalej wpisującego się w znaczenie słowa bezpretensjonalność.







Cats On Fire – All Blackshirts To Me (2012)

Opowieści wokalisty Cats On Fire mają w sobie czar podkreślany dodatkowo sympatycznym akcentem oraz faktem, że Mattias Björkas pisze po angielsku lepiej niż większość brytyjskich i amerykańskich tekściarzy. Historie o niespełnionej miłości są banalne? Pewnie tak, ale nie kiedy tak jak w otwierającym “Our Old Centreback” konstruuje się je za pomocą miłosno-futbolowych metafor („Now, I was never much of a number nine, And I thought I was too bright for the assembly line”) i malujących uśmiech na twarzy ironii (“You mistook me for the painter at the private view, I was merely standing in the alcohol queue”). Nie inaczej w zaginionej perle z lat 80. - “After The Fact”, niezapomnianej przez wzgląd na opowiadaną tu historię zauroczenia w autobusie. Przebojowych utworów jest mnóstwo, ale rzadko który może choćby poleżeć obok “A Different Light”, najlepszej jangle-popowej piosenki ostatnich pięciu lat. Niejednemu zdarzyło się już napisać przyjemną balladę, ale Mattias w „1914 And Beyond” z pomocą fortepianu pięknie gra i śpiewa nam przy okazji o  pierwszej wojnie światowej oraz kruchości Unii Europejskiej. Fini popisują się melodycznym zmysłem, („The Sea Within You”), inteligentnym poczuciem humoru (świetne „It’s Clear Your Former Lover”) czy smykałką do zawadiackiej przebojowości (niemal szantowe „Smash It To Pieces”). Ich lider zaś, jak już zresztą wspomniałem, ma ciekawe przemyślenia i wprawnie układa rymy. Każdy kolejny odsłuch kawałków z „All Blackshirts To Me” wprawia mnie w lekką ekscytację. Jest coś co sprawia, że ponowne odkrywanie licznych, nieinwazyjnych hooków tego albumu jawi się czynnością zajmującą i nigdy jak dotąd nie nudną.  


Burning Hearts – Extinctions (2012)

Pogrążeni w myślach, wpatrzeni w krajobrazy mroźnej Finlandii, podczas długiej podróży leniwie sunącym pociągiem. Za oknem góry, lasy, jeziora i miasta… Jeśli dane nam było już wcześniej obejrzeć teledysk do głęboko wciągającego, pobrzmiewającego tajemnicą singla „Modern Times”, to podobne rzeczy będziemy sobie wizualizować zapewne podczas słuchania drugiego albumu duetu Burning Hearts. „Extinctions” jawi się dream popem w nordyckim stylu. Solidnym kompozycyjnie, osiągającym konsensus pomiędzy budowaniem klimatu a stonowaną piosenkowością, bogatym w melodie i detale. Choć pojawia się tu temat śmierci, a teksty powstały w konsekwencji kilku tragicznych wydarzeń, zdecydowanie nie ma mowy o jednoznacznie dołującym nastroju. Przeciwnie, przebija się sporo nadziei i nienachalnej przebojowości. Choćby w uniesionym lekkim bitem, niepokojącym tekstowo „Into The Wilderness” czy konwertującym Siouxie And The Banshees na nieco inny format „The Swallows” Fini jawią się reprezentantami nieco mroczniejszej odmiany synth-popu. Miejscami podopieczni Shelflife Records osiągają tu również podobny efekt co niegdyś grupa Monster Movie na znakomitym „Last Night Something Happened”. Słychać to szczególnie w muzycznych teksturach, klimatycznych przestrzeniach, czy sporadycznych męsko-damskich harmoniach wokalnych odpowiednio otwierającego i zamykającego: „On The Last Day Of The Decade” oraz „Deep Waters”. Zespół swobodnie zachowuje jednak miejsce na ukazanie własnego stylu, a to szczególnie przez pewność głosu Jessiki Rapo. Ta, choć sposobem śpiewania delikatnie przypomina Dolores O’Riordan z The Cranberries, z powodzeniem prowadzi owe dźwięki i opowieści, lub dopasowuje się do ich delikatnie niedomówionej atmosfery.  







Seabear – We Built A Fire (2010)

Sindri Már Sigfússon (aka Sin Fang) urasta na „We Built A Fire” do miana nordyckiego Sufjana Stevensa, swoje kompozycje realizując bez przesadnej epickości, ale z wrażliwością godną płyt takich jak „Michigan” czy „Seven Swans”. Najsilniejszą zaletą albumu Islandczyków z Seabear jest fakt, że za sprawą ciepłych, nieprzeciętnie wzruszających utworów udało im się wskrzesić tu autentyczny uczuciowy ogień. Czyż rozpoczynające „Lion Face Boy” nie jest majstersztykiem na miarę niemal „Two-Headed Boy”? Piękne wersy i folkowy aranż zwrotek wystarczyłyby w zupełności, ale ta kompozycja dość niespodziewanie prowadzona jest w kierunku kulminacji totalnej, zawartej w quasi-refrenowej konluzji: „Lion face boy, Don’t you waste your time? Searching for a home”. Również „Fire Dies Down” okazuje się mieć więcej niż jedną warstwę, co dowodzi, że ich fantastyczne piosenki oparte są nie tylko na emocjonalnym natchnieniu, ale i potężnej kreatywności. Zespół zadbał na swej drugiej płycie o przyjaźnie dogrzewające dźwięki: śliczne klawisze, natchniony wokal i uderzanie w akustyczne struny. Nie towarzyszy temu monotonny ton, często odpowiedni dla amerykańskiego indie-folku. Muzycznie dzieje się wiele, lirycznie mamy do czynienia z poezją. Islandzki wiatr przynosi świeżość, a pytanie na to, jak mógłby brzmieć Jónsi Birgisson liderujący kapeli w tejże stylistyce znajduje swą odpowiedź. Ciężko stąd wybrać kilka highlightów, choć jeśli już trzeba, to na pewno wypada wspomnieć niosące ze sobą zapach palonego w ognisku drewna, wywołujące ochotę na przykrycie się kołdrą i znalezienie gdzieś indziej „Cold Summer”. Na dużą uwagę zasługuje rozczulająca deklaracja „I’ll Build You A Fire”, sielskie „Wooden Teeth” czy ujmujące „We Fell Of The Roof”. „In Winter Eyes” to zaś Seabear w pigułce, przekrojowa czterominutówka, w której zmieszczono smyki, harmonie, dużo ckliwości i delikatny przeskok tempa. Wszystkie te pojedyńcze cuda to jednak jedynie błyskotliwe teasery magicznej, pełnej wdzięku całości, jaką mamy szczęście upajać się przez syte czterdzieści sześć minut.


piosenki:






Rozmyślanie nad uczuciowymi dylematami podczas wieczornego przemierzania ulic miasta. Temat wyjątkowo wdzięczny i klimatyczny, a zarazem nie taki znowu poważny, by wykonawca nie mógł pozwolić sobie na wtrącenie sporej ilości luzu. Jens Lekman w tytułowym utworze z EP’ki sprzed czterech lat w charakterystycznym stylu, zręcznie i zabawnie odmalował „spór z samym sobą”, potyczkę rozgrywającą się na tle zakątków australijskiego Melbourne. „Kopanie puszek po piwie i śmieci wraz z betonem, krzyżowanie ulic i galaktyk taksówek, tylnych siedzeń, pijanych Szwedów i pół-Greków”. Singer-songwriter z Göteborga chwilami wykazuje się godnym podziwu kunsztem poetycko-lirycznego obrazowania napiętych, emocjonalnych sytuacji. Czyni to chociażby osobliwym mieszaniem odczuć przeżywanych w danej chwili. Oddech dziewczyny podczas ich konfrontacji jest wystarczająco ciężki, by przestraszyć wiatr, a jednocześnie ten intensywny, letni wiatr w danej chwili jawi się mu „so sweeeet”. Tropikalny pop, w który ubiera tę sympatyczną historię na początek wywołuje przyjazne skojarzenia z „Oblivious” Aztec Camera, przy refrenie atakuje orkiestrowymi akcentami rodem z piosenek Paula Simona oraz urzeka szczyptą pasujących jak ulał pop-reggae’owych chórków.



Nabijana perkusja na początku utworu niczym nadpobudliwie tykający zegar łączy się z nerwowym tekstem zwrotek. Rachunki, pigułki, wściekłość, podejrzliwość. Piosenka Shout Out Louds traktuje o budowanych przez nas barierach, tytułowych murach, które nie tak łatwo zburzyć. „Walls” nie jest jednak kawałkiem trudnym. Wręcz przeciwnie – jawi się piosenką arcy-chwytliwą, energetyczną, prowadzącą do emocjonalnego oczyszczenia. To kompozycja od początku wyraźnie gdzieś dążąca, uzależniająca klawiszowym motywem, przedzierająca się do wybuchowej kumulacji skupionej w hymnicznie śpiewanych wersach „Whatever they say, We're the ones building walls, Whatever they say, We're the ones who never say no…”. Dowód na to, że pop przy całej swej lekkości i rozrywkowej strukturze potrafi być jednocześnie kompletnie epicki.



Największe zalety jednej z najsłynniejszych piosenek Makthaverskan można wyliczyć bardzo szybko. Młodzieżowość, melodyjność, energia, bezpośredniość. Wszystkie słyszalne w sferze muzycznej, cecha pierwsza i zwłaszcza ostatnia także w warstwie tekstowej. Maja Milner śpiewa bowiem o mężczyźnie (mającym ponoć na imię Anton), jakiemu pochopnie oddała się będąc nastolatką, określając w refrenie sprawy bez zbędnej delikatności. „No Mercy” to cytując samą wokalistkę: „duże pieprz się” dla starszych facetów mamiących małolaty perspektywą wielkiej miłości. Potrzeba uczynienia osobistego rozrachunku działa tu niczym iskra do podpalenia ognistego temperamentu wokalistki, przekładającego się na główne źródło znakomitości utworu. Oczywiście, świetną robotę wykonują gitarzyści oraz sekcja rytmiczna, nadający kawałkowi słuszną brzmieniową i melodyczną jakość. Największa MOC tkwi jednak bez wątpienia w sposobie artykulacji tych wszystkich „aloooooone”, „myseeeeelf” czy „awaaaaay”. Tak to robią dziś dzieciaki w Göteborgu.



Podczas festiwalu Way Out West w 2010 roku, jeden z uczestników koncertu Håkana Hellströma tłumaczył zaskoczonemu fenomenem muzyka redaktorowi Pitchforka, że gdyby Szwedzi mieli wybrać swój nowy hymn, to byłaby nim zapewne jedna z piosenek właśnie tego kompozytora. To jedno zdanie świetnie ilustruje recepcję Hellströma w rodzinnym kraju. Warto jednak zdać sobie sprawę z tego, czym jest ona uzasadniona. Weźmy takie „River en vacker dröm”, piosenkę dla Håkana całkiem typową, a przy tym jedną z jego lepszych w ostatnich latach. Z jednej strony charakteryzują ją  jangle’ujące gitary i wpływy The Smiths. Z drugiej euro-przebojowość, nie-alternatywność, otwartość. A ponad tym wszystkim prostolinijność i pasja. „River...” to niezwykle witalny utwór wypełniony wdzięcznością i miłością do życia. Zawarte w nim „dobro” w najbezpośredniejszy sposób odczuje zarówno osobnik osłuchany jak i słuchacz niedzielny, szukający w muzyce prostej radości. Hellström jawi się więc mistrzem kompromisu. Twórcą wybitnie podbudowującej muzyki, przy której szufladkowanie traci sens, a granice zacierają się.



W tej jednej znakomitej piosence Eric Berglund zamknął oczekiwania fanów Animal Collective na utwór, jakim inny wykonawca byłby w stanie wynagrodzić chwilowo nieobecność ich ulubieńców. Czy słuchając „Whorehouse” czujemy się tak, jakby ktoś otworzył nam puszkę pandory? Chyba nie do końca, raczej jakieś jej przeciwieństwo. Ten kawałek to prędzej niezwykłe pudełeczko, z którego wyskakują zabawki, słodycze, konfeti i inne kolorowe niespodzianki. Miłośnik pomysłowego freak-popu poczuje się tu jak dziecko na urodzinach. Berglund a.k.a ceo sypnął z rękawa talią chwytliwych dźwięków. Szwed, jak to Szwed, napisał zgrabne, rytmicznie wzmocnione zwrotki, chłopięco niewinny refren, fajne melodie, ale i posłużył się kluczową w tym wszystkim szkołą mistrzowskiego produkowania. Tym samym, najistotniejszym rezultatem stało się powstanie przyciągającego barwnymi detalami singla, w którym za każdym razem dosłuchujemy się kolejnych nowych rzeczy. Siedem lat po „First Class Riot”, ex-członek The Tough Alliance przypomniał nam się ze swej najkorzystniejszej strony.



Na kacu zwiększa się w człowieku wrażliwość. Słuchanie pieknych piosenek łatwiej prowadzi do wzruszeń, a jednocześnie te naprawdę piękne można wówczas lepiej rozpoznać. Każda linijka śpiewana przez Annę Person w „Forward Is All” rusza mnie w takim przypadku podwójnie i każdą mogę się tu ckliwie delektować. Kompozycją grupy Sambassadeur warto wręcz ilustrować komuś pojęcie piękna w muzyce. Szwedzi docierają do niego na dwa sposoby, urzekając skromnością czarujących linii wokalnych i estetycznie wysmakowanych linijek tekstu, ale także wyważoną podniosłością smyków i rozbudowanej aranżacji. I mało i dużo. Sama klasa.



Raz jeszcze kilka sprawnych „fucków” od Maji Milner i reszty szwedzkiej ekipy. W tytule mamy lek stosowany w terapii alkoholowej, choć tekst utworu dotyczy jakby czegoś innego. Chodzenie po pokoju, leżenie na podłodze, szukanie swojego miejsca, samotność, złamane serce (przez tajemniczą Evelinę). Młodzieńcze cierpienia wyrażone w postaci świeżutkiego, energetycznego, zagranego na szybko kawałka. Nie do zamęczenia.



Ilekroć odpalam „Illuminatę” wypełnia mnie frajda równa tej, którą niosły ze sobą odsłuchy wcześniejszych kawałków Erika Berglunda takich jak „Neo Violence”, „Looking For Gold” czy „Koka-Kola Veins”, wydanych jeszcze pod szyldem The Tough Alliance. Berglund jako ceo pozostał wierny ideałom balearycznego, letniego popu. „Illuminata” to jedna z tych piosenek, które dodają skrzydeł, sprawiają, że oddychanie staje się łatwiejsze, a uśmiech chętniej pojawia się na twarzy.



Ten kawałek od początku baczniej zwracał na siebie uwagę wśród wszystkich innych zgromadzonych na albumie “The Wild Hunt”. „Burden Of Tomorrow” sprawia wrażenie jakby Kristian Matsson z jakiegoś powodu mocno zapragnął nagle napisać, zagrać i zaśpiewać piosenkę, która zabrzmi po prostu wyjątkowo ładnie. Jak było naprawdę nie wiem, faktem jest jednak, że w „Burden...” Najwyższy Człowiek Na Ziemi notuje zapewne najlepszy refren w swojej dotychczasowej karierze. Jego głos ugina się, barwa chwilami szlachetnieje, a Dylanowska maniera ulega miłemu dla ucha urozmaiceniu. Oh the singers on the edge to feed the canyons mouth, They will go on forever til they sing you out of time”. Oby jeszcze nie raz udało mu się ponieść nas swym głosem gdzieś poza czas.








Celebracja młodości i zachęta do tonięcia w błogiej beztrosce, ale z odrobiną niedopowiedzenia („You leave me thinking of your wasted dreams, And how easy all it seems, From your point of view”). Ten element rozterki nie dotyczy natomiast piosenki w jej sferze dźwiękowej. „Youth” brzmi bowiem wyłącznie wiosną, dziewczęcością i słodyczą. Norweżki serwują nam radość totalną, apogeum wesołej rytmiki oraz melodii, jakby ani na sekundę nie zdając sobie sprawę, że ta piekna sielanka może mieć jakikolwiek limit.



Jasną sprawą jest, iż siła najbardziej przebojowego utworu The Megaphonic Thrift tkwi w kapitalnych harmoniach wokalnych, ale i całym obecnym tu znakomitym wyczuciu melodii. Z jednej strony wzory z MBV czy Sonic Youth są wyraźne, z drugiej sporo pozostaje posmaku odpowiedniego dla zespołu z krainy fiordów. W kołysząco-kojącym „Moonstruck” melodie zmieniają się w odświeżające zefiry, damsko-męskie wokale zniewalają dusze, a zręcznie przygrywający bas sprawuje nad wszystkim pieczę.









Znalazło nam się w roku 2010 brakujące ogniwo na trackliście wszelkich kompilacji najlepszych nagrań The Smiths. Poprzez sprawne tempo, melodyjne bogactwo, romantyczną atmosferę czy przepełniony Morisseyem wokal, “What Happens Next” stylem legendarnej grupy z Manchesteru oddycha pełną piersią. Wyświechtane miano „ładnej piosenki” dla utworów takich jak ten wciąż wydaje się najsłuszniejszym z możliwych. 



Co jakiś czas w różnych miejscach świata odżywa młody bunt, muzyka gitarowa przyjmuje swe najbrutalniejsze punkowe, hardcore’owe i noise’owe wcielenia, a utwory stające się rezultatem kreatywnego pożytkowania destrukcyjnych skłonności kończą ostatecznie jako pasjonujące świadectwo tych bardzo często chwilowych zrywów. Myśląc o skandynawskim punk rocku lat 2010-2014 przypominać nam się będą brudne, przeładowane wręcz negatywnymi emocjami kawałki Duńczyków z Iceage i Lower. Zwłaszcza „Ecstasy” autorstwa tych pierwszych brzmi jak wybuchowa mieszanka dezorientacji, rezygnacji, otumanienia i wściekłości. W hipnotycznym jazgocie gubi się choćby umowny ład kompozycji, lecz to właśnie ten fenomenalny chaos prowadzi do chwilowego, ale jakże bezcennego wyzwolenia. But bliss is momentary anyhow, Yet worth living for - take me now”.



Ten numer mógłby zostać zagrany tradycyjnie, na gitarowo w stylistyce indie/post-punk revival i z tego rodzaju wokalem stać się suchym wiórem na miarę Interpolu okolic 2010 roku. Duńczycy z WhoMadeWho fachowo opakowali na szczęście swój utwór w mrocznawą, tanecznie-transującą elektronikę, a co nawet istotniejsze, wyposażyli go w całą paradę bardzo dobrych motywów. W „Every Minute Alone” nieustannie coś się dzieje, zajmująco i chwytliwie jest od samego początku, kapitalnie wychodzi chociażby wejście drugiej zwrotki. Dwa największe „dreszcze” przynosi jednakże końcówka. Dźwięki na wysokości 2:38 i 3:14, których opisywanie byłoby z mojej strony słabej jakości spojlerem.  



Duńczykom z Vår (również członkom Iceage i Lower) w czasie dość krótkiej muzycznej egzystencji udało się nieco przewietrzyć post-punkowy temat i zaserwować go odbiorcom w wersji intrygująco odświeżonej. Oczywiście środkiem do uzyskania takiego rezultatu stało się nic innego jak eksperymentowanie w zakresie łączenia gatunków. Dekadenckie „The World Fell” nosi w sobie znamiona zarówno synth-popu (pulsujący motyw klawiszy, melodyjne przejścia), industrialu czy coldwave’u, a może nawet kraut-rocka? Wokalnie z kolei można ulec wrażeniu, że słuchamy jakiegoś dziwnego duetu Jona Kinga z Gang Of Four i bardzo wczesnego Briana Eno.








Jangle pop nie miał w tej dekadzie lepszej chwili. Cats On Fire skupili w „A Different Light” całkowity dobrobyt “brzękliwego” grania na gitarach, okraszonego krystalicznymi klawiszami. Śpiewający o potyczce z faszystą Mattias Björkas jest tu zwycięzcą każdego fragmentu. Stężenie melodyjności już w pierwszej zwrotce zostaje podniesione do bardzo wysokiej potęgi. Konia z rzędem temu, kto wskaże czy największy hook znajduje się na 00:18 przy pierwszym wejściu tego fikuśnego, powtarzającego się później riffu, około „yes I, so brave for a second or two...”, na 1:35 gdzie rozlega się fantastyczna solówka, czy może jeszcze gdzieś indziej, bo momentów jest tu przecież na pęczki. Kompozycja Finów zachowuje przy tym klasyczny piosenkowy kształt, choć refrenu nie posiada wcale. Bo i po co? Wszystko i tak chodzi w niej arcysprawnie niczym w szwajcarskim zegarku. 



Lekko nawiedzony, acz mocno intrygujący pop z Finlandii. Jessika Rapo i Henry Ojala doskonale zdają sobie sprawę z tego jak wiele można dokonać dysponując ciekawym wokalem i misternie rozplanowanym klawiszowym brzmieniem. Słowo „mroczny” byłoby lekką przesadą, a jednak mgiełka pewnej zagadkowości unosi się nad „Modern Times” okalając jego płynną piosenkową strukturę bardzo smakowitym nastrojem. Swoje robią sporadycznie pojawiające się, rozmyte eightiesowe gitary i wplatane pomiędzy anglojęzyczny tekst hiszpańskie zdania wypowiadane z nordyckim akcentem. Dorodny owoc kolaboracji pani z Le Futur Pompiste i pana z Cats On Fire.   



Dość oryginalna opowiastka przybierająca postać zwierzeń piłkarskiego napastnika o sympatii skradzionej przez środkowego obrońcę. „Ty wzięłaś mnie za malarza na prywatnej wizycie, ja ledwie stałem po kolejce szampana, ale jeśli myślisz, że wyglądam dobrze w berecie, to będę więcej niż szczęśliwy, żeby być tam i mieć szansę powiedzieć, ze sztuka imituje futbol”. Studium żalu i zazdrości w raczej ciepłych, na ile to możliwe, humorystycznych barwach. Muzycznie wyborne w takim samym stopniu co tekstowo.  



„Velvet Jam” brzmi jak piosenka wymarzona we śnie, która spadła na ręce kompozytora niczym tajemniczy, boski dar. Utwór grupy The New Tigers wydaje się frunąć za sprawą pasjonujących gitarowych partii w sposób tak swobodny, jakby nic tu nie było wykalkulowane, a wszystko wypływało od muzyków czysto naturalnie i instynktownie. Do melodyjnych, absolutnie uzależniających zagrywek, w pieknym stylu broniących honoru gatunku zwanego dream popem dołącza równie trafiony wokal. Delikatny, zwiewnie piosenkowy, zakorzeniony stylistycznie w magicznym świecie kapel z nieodżałowanej wytwórni Sarah Records.  
  







Złożona struktura kompozycji, pełen gracji przeskok tempa i tęsknota zawarta w „Fire Dies Down” czyni z utworu Seabear mniej pompatycznego, szlachetnego krewniaka „Wake Up” Kanadyjczyków z Arcade Fire. Grupa z Reykjawiku zjednuje nas w tej piosence wszechobecnym ciepłem i zaszczyca pięknem melodii, a klimatyczne wersy Sigfússona w rodzaju „Your clothes they have grown since I saw you last. Summer makes us all into a soft knife in your hands” znacząco uzupełniają magię nagrania. Kawałek chwyta, porusza i grzeje, odkrywając najbardziej ludzką twarz nordyckiego indie-folku ostatnich kilku lat.