poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Sun Kil Moon - Universal Themes (2015)











8

Od ostatniego roku nie zmieniło się wiele. Mark Kozelek nadal dużo opowiada, grywa doskonałe melodie i nazywa utwory pięknie brzmiącymi pełnymi zdaniami w rodzaju „With A Sort Of Grace I Walked To The Bathroom To Cry”. „Universal Themes” to tytuł trafny i jednocześnie mylący. Tematy podejmowane przez lidera Sun Kil Moon na nowej płycie są bowiem, podobnie jak na zeszłorocznym albumie „Benji” maksymalnie prywatne, dotyczą tylko jemu znanych osób, miejsc i zapamiętanych z jakiegoś powodu chwil. Z drugiej strony „śpiewając” o miłości, przyjaźni, stracie, irytacji czy pójściu na koncert mówi przecież o czymś jak najbardziej uniwersalnym. Najbliższe zagadnieniom poprzedniego krążka są wspomniane już „With A Sort Of Grace...”, w którym Mark prawie dziesięć minut poświęca swojej  przyjaciółce Teresie, „Cry Me A River Williamsburg Sleeve Tattoo Blues” podzielone na kilka mniejszych tragicznych historii i przeplatające rozpacz z radością „Little Rascals”. Ogółem rzecz biorąc, teksty częściej bywają jednak tym razem pogodne. Kozelek kilkukrotnie konstatuje, że życie jest piękne i trzeba się go trzymać z całych sił. Obok poważnych i szczerze poruszającym momentów zdarza mu się rozprawiać o  sympatycznych ciekawostkach, całowaniu się z Rachel Goswell w 1998 roku albo miłym zaskoczeniu przy odegraniu przez grupę Gomez jego „Grace Cathedral Park”

Na szczęście „Universal Themes” to nie tylko zajmujące słuchowisko czy też czytanka. Muzycznie ex-liderowi Red House Painters również udaje się znów wypaść całkowicie ujmująco. Wszystko nabiera zresztą większego sensu, kiedy warstwa liryczna i dźwiękowa odpowiednio ze sobą korespondują. „The Possum” to Sun Kil Moon w najlepszej formie, oparty na delikatnych melodiach, „tykającej” perkusji i akcentowanych wokalnie końcówkach linijek uroczy rozklejacz. Podobnie „Birds Of Flims”, równie wybornie zadbana melodycznie relacja z pobytu w szwajcarskim miasteczku oraz powalające wkraczającym z nienacka motywem „Garden Of Lavender”. Znajdzie się tu i kilka mniej przekonujących, przegadanych i nie przynoszących słuchowej satysfakcji fragmentów, ale w kontekście całokształtu czyli drugiego z rzędu niesamowicie angażującego, emocjonalnie potężnego albumu nie są one aż tak istotne. Kozelek potwierdza tym samym, że umiejętność fascynującego gadania o sobie samym opanował w stopniu na dzień dzisiejszy dla mało kogo osiągalnym.

sobota, 29 sierpnia 2015

The Chills - Double Summer (1992)












7

Po serii mniej przyjemnych tematów podjętych na „Submarine Bells” Martin Phillipps pierwszym singlem do kolejnej płyty The Chills uczynił piosenkę niezwykle lekką, traktującą o czerpaniu radości z lata. Tytuł „Double Summer” oznacza tu dzielenie się nim z drugą osobą, a więc nie lato samotne – pojedyńcze, lecz właśnie podwójne. To by było chyba na tyle jeśli chodzi o liryczne triki, ponieważ w warstwie tekstowej kawałek promujący krążek „Soft Bomb” uderza czysto bezpośrednią adoracją ciepłych dni i spełnionej miłosnej relacji: Live never tires of great surprises, Love may have touched us here, And summers in the air, Everywhere. Muzycznie to zaś ni mniej, ni więcej, kolejny pełen kwitnących melodii utwór uzupełniający ich kolekcję rajskich popowych hitów. 

środa, 26 sierpnia 2015

The Chills - Part Past Part Fiction (1990)











7

Martin Phillipps w recepcie na wszechogarniającą samotność przepisuje sobie po części nostalgiczne spoglądanie w przeszłość, a częściowo zanurzenie w fikcji. „Part Past Part Fiction” dokumentuje zderzenie człowieka z przymusem zbyt długiego przebywania daleko od rodzinnych stron i najbliższej osoby. Bezsilny żal w głosie lidera The Chills słychać zwłaszcza podczas wypowiadania pierwszych linijek drugiej zwrotki: I really didn’t choose to leave you, To tear myself away so long. Mimo wszystko, drugi singiel z „Submarine Bells” pozostaje jednym z tych nieoczywistych popowych utworów, w których opowiadanie o poważnych sprawach w tekście nie musi przekładać  się drastycznie na nastrój samej muzyki. Jest tu zarówno refleksyjnie jak i rozrywkowo. Phillipps z zespołem nie zapominają o opakowaniu swojego dzieła w płynny piosenkowy rytm kompozycji, ciekawą progresję akordów (początek), wpadający w ucho refren i klasyczny solówkowy mostek. 

piątek, 21 sierpnia 2015

The Chills - Submarine Bells (1990)











8

Singlowy „Heavenly Pop Hit” zaostrzył apetyt na płytę pełną błyskotliwie przebojowych piosenek. „Submarine Bells” okazał się tymczasem pełnoprawnie udanym albumem z jedną mocno rozczarowującą wadą. Zaledwie garstką zawartych na nim killerów.  

Da się je policzyć na palcach jednej ręki. Pierwszym jest oczywiście bezbłędny utwór wspomniany przeze mnie w inicjującym recenzję zdaniu, który opisywałem już szczegółowo w osobnej recenzji. Drugi to wtórujący mu, pełen zdrowo „brykających” klawiszowych melodii „Tied Up On A Chain”, profesjonalna popowa robota i zdecydowany zdobywca srebrnego medalu. Od niego z kolei niedaleko upada wybrany na kolejnego singla „Part Past Part Fiction”, łączący tęskny tekst z nośnym gitarowym motywem i trafiającym w sedno refrenem.

Na tym zalety drugiego krążka The Chills na szczęście się nie kończą. Da się wyczuć coś frapującego w „Singing In My Sleep”, gdzie Martin Phillipps opowiada nam o boskich piosenkach słyszanych we śnie i zapominanych zaraz po przebudzeniu. Morska pieśń „I Soar” nagrana przy udziale fletu bardzo subtelnie oddaje poczucie samotności i zadumy. Tytułowe „Submarine Bells” brzmi zaś rozczulająco niczym najpiękniejsza kołysanka śpiewana dziecku na dobranoc. Tradycję popowo-punkowych wymiataczy kontynuują z przyzwoitym powodzeniem „The Oncoming Day” (istniejące już od około 1982 roku) i „Familiarity Breeds Contempt”. Indeksy 7 i 10 to najsłabsze elementy układanki.  
      
Za wyjątkowo udane na płycie należy uznać teksty. Wyraźnie widać, że spory wpływ na sferę liryczną odcisnął okres intensywnego koncertowania zespołu w Europie i Ameryce Północnej. Martin w ujmująco prywatnym „Don’t Be - Memory” pisze o trudnościach związanych z wystawianiem związku na próbę podczas długich rozstań. W „Part Past Part Fiction” opisuje bolączkę bycia z dala od domu i znanego do tej pory świata, w miejscach, w których nikogo się nie zna. Temat samotności przewija się jeszcze ponadto w „I Soar” i „Dead Web”. Gdzieniegdzie Phillipps wręcz zaskakuje swym poetyckim zacięciem: Silver sisters fill the horizon, The cream of autumn’s violet skies, At dusk the land will quietly shed its disguise, As both moons rise, Feigning surprise at their meeting of eyes. Co ciekawe, ewidentny optymizm „Heavenly Pop Hit” nie powtarza się nigdzie więcej. Poza tym wyjątkiem, na albumie w zasadzie brak kawałków akcentujących warstwą dźwiękową skrajne nastroje.

Narzekanie na mało hooków w odniesieniu do płyty zawierającej wiele wyrafinowanych utworów, zadbanej tekstowo i tym razem zadowalającej produkcyjnie chyba każdego, to być może lekkie pójście na łatwiznę. Poczucia tego delikatnego braku i obecności kilku nie do końca satysfakcjonujących fragmentów nie jestem się jednak w stanie pozbyć. Mimo to, o „Submarine Bells” słusznie zwykło się mówić przeważnie w samych superlatywach. Krążek ten stanowi dla kiwi-rocka kamień milowy o podobnym znaczeniu co „Brave Words”. Muzycznie jawiąc się jego nieco jaśniejszym i profesjonalniej nagranym następcą, a także dokumentem przechodzenia w coraz większą artystyczną (i nie tylko) dojrzałość grupy. 

niedziela, 16 sierpnia 2015

The Chills - Heavenly Pop Hit (1990)











10

Gotów jestem uwierzyć, że pomiędzy 1987 a 1990 rokiem Martin Phillipps żywił się wyłącznie światłem słonecznym. Na wysokości ostatnim razem wydanego przez The Chills, miejscami dość mrocznego albumu „Brave Words” nic nie zapowiadało inwazyjnej eksplozji radości mającej nastąpić w kolejnym singlu zespołu. Tymczasem w nową dekadę Nowozelandczycy wparowali z kawałkiem szalenie optymistycznym, podwyższającym u słuchacza poziom hormonu szczęścia, mówiącym na temat popowej przebojowości wszystko, co ten chciałby kiedykolwiek wiedzieć.   

Nie da się ukryć, że tym utworem lider Chillsów wreszcie dopiął swego. Choć Phillippsowi przez całe lata osiemdziesiąte zdarzało się pisać bardzo dobre zwrotko-refrenowe numery, dopiero w „Heavenly Pop Hit” doszło do pełnego oswobodzenia jego kompozytorskiego talentu i spełnienia postulatu piosenki absolutnej. Hooki w singlu promującym drugi długogrający krążek grupy padają na każdym kroku. Wyskakują zarówno z dźwięków jak i z lekko acz finezyjnie napisanego tekstu, opartego na bardzo chwytliwych rymach.

Kawałek właściwie na równi prowadzą melodie wokalne Martina i organy Andrew Todda. Znakomitość konstrukcji i organizacji słychać już w trwającym pięć sekund wprowadzającym motywie. Po nim zdolny klawiszowiec przechodzi delikatnie w tło, by lider The Chills mógł brylować swoimi ekstatycznymi, afirmującymi życie linijkami: Each evening the sun sets in five billion places, Seen by ten billion eyes set in five billion faces... / So I stand as the sound goes straight through my body, I’m so bloated up, happy, and I throw things around me. Osiem lat po “Rolling Moon” jakimś cudem jest to nadal tak samo wiarygodne i co więcej, brzmi zaskakująco świeżo. Zwrotkę na dwie części dzieli fragmencik zaczęty słowami And it all seems, larger than life to me... , co wraz ze śpiewanym wraz z Toddem, Donną Savage (gościnnie tylny wokal) i Justinem Harwoodem (basistą) aaaaaa sprytnie przedłuża przyjemność wyczekiwania na prościutki refren: Dum de dum, Dum dum de dum dum, It’s a heavenly pop hit, if anyone wants it. W drugiej zwrotce dostajemy właściwie powtórkę, z tym, że w kilku momentach diabeł tkwi w zmianie akcentów. Mowa o boskiej chwili na wysokości 2:07, gdzie organy pozostają przez kilka sekund same i jest to szczegół na wagę złota oraz nieco większym niż wcześniej nacisku położonym na And It all seems...

Tym razem Nowa Zelandia nie była w stanie oprzeć się obezwładniającej sile utworu kapeli ze studenckiego miasteczka Dunedin. „Heavenly Pop Hit” dotarł do arycywysokiego, drugiego miejsca singlowej listy sprzedaży. The Chills po podpisaniu umowy na wydawanie płyt poza Antypodami ze Slash, oddziałem giganta Warner Bros nieznacznie przebili się nawet do świadomości słuchaczy zamieszkujących obydwa anglojęzyczne mocarstwa muzyczne. Ich adekwatnie zatytułowany „Niebiański Popowy Przebój” pokonał barierę pierwszej setki w Zjednoczonym Królestwie (#97 pozycja) oraz pierwszej dwudziestki amerykańskiego rankingu Modern Rock (#17). W jakimś sensie twórczość Martina Phillippsa i jego kompanów została wreszcie wynagrodzona. Także dziś, wyobrażenie o ludziach nucących sobie Yet their lives are elastic, They should be fantastic… z chętnie puszczanego w radiach hitu jangle popowej grupy wywołuje u mnie przebłysk skromnej satysfakcji. 

czwartek, 13 sierpnia 2015

The Chills - Wet Blanket (1988)











7.5

Kilka basowych mruknięć na wstępie poprzedza słodko grane przez gitarę i klawisze melodie, kumulujące się aż do uczuciowej eksplozji Martina Phillippsa. Najpierw na spokojnie, stan nieśmiałego zakochania: Well I'm not in love with anyone, But I could fall in love with you. Następnie już niemal wykrzyczane ku całemu światu:  I have no patience for anyone, anyone, anyone, But Ive lots of time for youuuu. Tym utworem rządzi bezpośredniość. Żadnego skradania się, mówienia poprzez efektywne metafory, zwyczajna szczerość. Z najprostszym możliwym uzasadnieniem: Because you’re so so so beautiful. Ale też nie bez żalu wypowiadanym pytaniem, na podstawie którego wiemy, że niestety do pełni szczęścia czegoś jeszcze brakuje: Why aren’t you mine?

środa, 12 sierpnia 2015

The Chills - Brave Words (1987)












Zaledwie szybkie spojrzenie na listę albumów klasyfikowanych jako jangle pop wydanych w 1987 roku przyprawia mnie o zawrót głowy. Płyty The Smiths, R.E.M, The Bats, The Go-Betweens, The Housemartins, The Wedding Present, Close Lobsters, Felt, The Verlaines, The Pastels czy Primal Scream to jedynie czołówka długiego, brzęczącego poczetu. Zestaw trzeba przy tym koniecznie uzupełnić o wyczekiwany od lat prawowity debiut The Chills. Krążek ważny, zarówno jako pieczęć dla pewnego etapu poczynań niezrównanego kompozytora piosenek Martina Phillippsa i jego projektu, jak również jeden z najchlubniejszych produktów zanotowanych przez kultową niezależną wytwórnię Flying Nun Records.  

Klasyczność i miejsce w historii, zwłaszcza nowozelandzkiego rockowego grania „Brave Words” to jasna sprawa. Warto jednak przy tej okazji zadać sobie pytanie, czy album ważny i klasyczny, musi być zawsze albumem w stu procentach genialnym? Nawet jako wielki entuzjasta The Chills nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi twierdzącej. Genialny? Nie. Wadzić może niespójność, miejscami wręcz nierówność materiału. Bardzo dobry? Zdecydowanie tak. Martin niejednokrotnie staje tu na wysokości zadania, prezentując wraz z zespołem kompozycje doskonale napisane i pięknie brzmiące.

Gdyby tak wszystko udało im się na tej płycie jak w fantastycznym, zbyt krótkim rozpoczęciu „Push”, stanowiącym przejaw czystego perfekcjonizmu, rozmawialibyśmy inaczej. Słychać tu niepokój gitary, głębię wokalu, klarowność perkusji i szykowność klawiszy. Produkcja Mayo Thompsona (Red Krayola) uczyniła te dźwięki idealnymi, niemożliwymi do lepszego uwypuklenia.* Tak w istocie mógłby, a nawet powinien zaczynać się krążek genialny. Wrażeniu w żaden sposób nie szkodzi następujący po chwili „Rain”. Numer bazujący na prostych, przerywanych zagrywkach i ścieżkach wokalnych Phillippsa, przyjemnie falsetującego miejscami nieco na modłę Morisseya. Po nim natomiast zdarza się pierwsza wtopa. Nazbyt bezpośredni i irytująco entuzjastyczny, nie trafiający w klimat poprzednich dwóch nagrań, prędko psujący znakomicie zapowiadającą się układankę „Speak For Yourself”. Do poprzedników nie pasuje także zdradzający sympatię ku twórczości Buzzcocks czy Dickies kawałek „Look For The Good In Others And They’ll See Good In You”, ale ten jest dla odmiany dobry, na tej samej zasadzie co wcześniejsze punkujące utwory Chillsów w rodzaju „Never Never Go” lub „I’ll Only See You Alone Again”.

Nie potrafię zrozumieć co działo się w głowach twórców „Brave Words” podczas układania kolejności kawałków, które trafiły na album. Kiedy już po czterech pierwszych piosenkach mogłoby się wydawać, że materiał nie jest na tyle jednorodny, by ułożyć z niego spójną kompozycję, jako piąte nagranie wchodzi singlowe „Wet Blanket”, urocze miłosne wyznanie o bezbłędnym brzmieniu basu, klawiszowych melodii i pobrzękujących strun. Coś, czego przeznaczeniem winno być znalezienie się na liście ścieżek pod numerem drugim albo trzecim, jak ulał wpisujące się w atmosferę obiecującego początku płyty. Ich małe „Just Like Heaven”. Wstawienie między „Push” i „Rain” a „Wet Blanket” dwóch kawałków z całkiem innej bajki jawi się tu dla mnie rażącym brakiem logiki.

Zarówno kiepski „Speak For Yourself” jak i ukryty pod szóstką, trochę lepszy utwór “Ghosts” mają w sobie coś z szantowości. Znawcy dyskografii zespołu wiedzą, że podobny potworek zatytułowany „Beeh Bah Beeh Bah Bee Boe” zdarzył im się już na EP’ce „The Lost”. Osobiście nie płakałbym gdyby wszystkie te nagrania wydzielono do jakiejś specjalnej, może nawet nienajgorszej płyty. „Brave Words” wolę zaś kojarzyć z zupełnie innym klimatem. Takim, jaki reprezentują chociażby jeszcze dwie piosenki umieszczone w drugiej części krążka. „Night Of The Chill Blue” to przecież Martin Phillipps w szczytowej formie. Zjawiskowo romantyczna ballada, która powinna znaleźć się na singlu. Albo “Dark Carnival”, gdzie tytuł mówi właściwie wszystko, wokalista wymawia każde słowo w przenikliwy sposób, a klawiszowy mostek fascynuje swą upiornością. Nie przeszkadza mi też nieco inny charakter bardzo dobrego „16 Heart-Throbs”, traktującego o śmierci Jayne Mansfield. Ten, po wyłączeniu keyboardu Andrew Todda i mrocznej aury mógłby stać się w zasadzie kawałkiem glam-rockowym. „Brave Words” i „Creep” ani ziębią ani grzeją.

Zgodnie z moim wcześniejszym orzeczeniem, mnóstwo na debiucie The Chills najczystszej znakomitości, ale są i elementy szkodliwe lub obojętne. Te zaś nie pozwalają mi na całkowite uznanie dla „Brave Words”. Abstrahując już jednak od kontekstu bezbłędnego klasyka i płyty, która powinna być lepsza, to nadal poziom muzyki i songwriterstwa bijący na głowę większość rzeczy pisanych dziś w kategorii gitarowych piosenek popowych. Słucha mi się jej błogo, zwłaszcza, że momentami zdarzają się tu prawdziwe majstersztyki. A to, umówmy się, nigdy nie jest mało.


*

Phillipps nie był zadowolony z tego jak ostatecznie brzmiały utwory, aczkolwiek nie zrzucał przy tym winy na producenta. W jednym z wywiadów określił produkcję na „Brave Words” jako „nieznacznie mętną”, choć sporą winę przypisywał swojemu słabemu wówczas rozeznaniu odnośnie inżynierii dźwięku oraz pośpiechowi, jaki towarzyszył nagrywaniu i miksowaniu płyty. Mi z kolei bardzo podoba się brzmienie niektórych kawałków na albumie. Nie wiem czy wynika to z tego, że tylko częśc utworów im nie wyszła, czy może dlatego, że słucham jakichś nowszych, zremasterowanych wersji piosenek? Trzecia opcja jest taka, iż jestem głuchy albo się nie znam. Bywa.

czwartek, 6 sierpnia 2015

The Chills - House With A Hundred Rooms (1987)











8.5

Odnośnie kilku wcześniejszych utworów The Chills pisałem o sporadycznych momentach, w których zespołowi z Dunedin zdarzyło się brzmieć w jakimś sensie podobnie do brytyjskich rówieśników z The Cure. Grupa Martina Phillippsa nigdy na dłuższą metę nie wytrzymywała jednak w mrocznej post-punkowej czy zimno-falowej estetyce, woląc w większym stopniu wypełnić swoją twórczość wpadającym w ucho jangle popem, rześkim kiwi-rockiem lub piosenkową psychodelią. Smutnawe fragmenty nie występowały więc u Chillsów nadzwyczaj często, ale kiedy się już zdarzały, rezultaty bywały wyborne.

O ile "Pink Frost" pasowałby grupie Roberta Smitha do albumu "Seventeen Seconds", tak „House With A Hundred Rooms” najbliżej zdecydowanie do popowo new-wave'owego "The Head On The Door". Utwór z 1987 roku stanowi starannie zbudowany pomost między zadumaną melancholią a dążeniem do łagodnej przebojowości. Pierwsze zapewnia błyszczący na pierwszym planie wyrafinowany motyw klawiszy, który zwyczajnie nie mógłby zostać wymyślony w innej dekadzie. Swoje robią też słowa śpiewane przez Phillippsa w budującej klimat manierze:  Thunder, warm under winds blow, They'll never know the pain that we should know. Drugie przychodzi z kolei wraz z unoszącym dynamikę marzycielsko zakochanym refrenem: The Melting down and talk with you, In my house with a hundred rooms.

Dwa naprzemiennie wymieniające się nastroje tworzą słodko-gorzką uczuciową opowieść. Kompozycję intrygującą i chyba najbardziej elegancką w singlowym dorobku The Chills. Coś wspaniałego na deszczowy, szary dzień.

środa, 5 sierpnia 2015

The Chills - I'll Only See You Alone Again (1986)











6.5

W średniej objętościowo, ale imponującej pod względem skuteczności singlografii The Chills kawałek taki jak „I’ll Only See You Alone Again” można stosunkowo łatwo przeoczyć. Utwór nie doczekał się teledysku, nie trafił na żaden album i całkowicie ominął listy przebojów. Muzycznie nie był też tak charakterystyczny jak poprzednie nagrania Nowozelandczyków. Gdyby szesnaście dotychczas wydanych singli ponumerować pod względem jakości, kawałek z 1986 roku z dużą dozą prawdopodobieństwa wylądowałby w drugiej połowie stawki. I właśnie dlatego jest to kolejny dowód na całkowitą nieprzeciętność kapeli z Dunedin. „I’ll Only See You Alone Again” w żadnym wypadku nie jawi się bowiem złą piosenką. Od początku, bez najmniejszego wprowadzenia odpalona zostaje w niej kapitalna energia, intensywne nabijanie perkusji, w takim samym stopniu zakręcone klawisze, gitary i wokal Martina Phillippsa, który doznaje szaleństwa oczekując momentu sam na sam ze swoją sympatią. W ten sposób utwór bez najmniejszych przystanków i zbędnych zwrotów dociera do końca. Może nie ma tu nadzwyczajnej finezji, ale tego rodzaju kompozycja aż ocieka koncertowym potencjałem. Jeśli tak wygląda jeden z ich słabszych singlowych momentów, to tych lepszych w zasadzie nie da się już lepiej zarekomendować.