piątek, 10 lutego 2017

Podsumowanie 2016: albumy 10-1


“Goodness” to już coś więcej niż zwykła płyta z piosenkami. „Album z prawdziwego zdarzenia”, czyli starannie zaplanowana, organiczna całość, zawierająca kilka spajających materiał tematów i motywów. Następca „Home Like No Place Is There” jawi się wydawnictwem nieporówny-walnie bardziej przemyślanym od swojego poprzednika, co zresztą da się zauważyć na więcej niż jednej płaszczyźnie, zarówno odnośnie albumu, jak i poszczególnych kawałków. Weźmy na przykład strukturę „Goodness, Pt. 2”, pierwszej pełnoprawnej kompozycji na krążku. Mózg The Hotelier, Christian Holden, nie wydaje się zainteresowany podaniem nam jej w sposób zwyczajny, na zasadzie „prawie wszystko na raz”. Zamiast tego układana jest ona stopniowo, równomiernie, niemalże od linijki, element po elemencie. Stanowi wynik pewnego konceptu i brzmi ciekawiej. Albo te kluczowe dla „Goodness” krótkie wstawki I see the moon, the moon sees me pomiędzy utworami. Odczytywane jako wiersz, docierające jako piosenka śpiewana przy ognisku do prostej melodii akustyka lub ledwie słyszalne, nucone przez Holdena gdzieś w oddali, zawsze wnoszące jakieś niewysłowione ciepło i, tak jak mamy w tytule - „dobro”. Druga płyta pod szyldem The Hotelier nieco oddala się poza tym od emo, bo niby wiele rzeczy nie ulega zmianie, ale trudno zaprzeczyć, że wszystko staje się stylistycznie jakby bardziej uniwersalne. Mimo to, kiedy słyszymy lidera grupy krzyczącego w „Piano Player” sustaaaaain, w „Soft Animal” rzucającego rozpaczliwe MAKE ME FEEL ALIVE lub zdzierającego gardło w końcówce „Sun”, wiemy, że kapela ponownie dojrzała i poszła do przodu, ale słuchając jej wciąż jesteśmy w tym domu, w którym jest nam najlepiej.  



Historia muzyki popularnej i alter-natywnej nie raz dowodziła, że na-grywanie płyty z kilkunastoma wa-riantami tej samej piosenki nie musi się wcale równać klęsce. Przeciwnie, nierzadko w ten sposób powstawały rzeczy znakomite i jak się pewnie można już domyślić, podobnie jest w przypadku „The Midnight Sun”. C Duncan nie popada może w totalną powtarzalność i coś tam jednak urozmaica, co nie zmienia faktu, że jego kompozycje w przeważającej mierze wywodzą się z jednego pnia i nigdy nie upadają od siebie daleko. Rzecz w tym, że Szkot opanował sztukę tworzenia tych natchnionych dream popowych cudów, opartych o dostojne klawiszowe pulsacje i eteryczne harmonie wokalne po mistrzowsku. Jeśli coś jest dobre, to przecież zawsze chcemy tego więcej. A tu wystarczą bardzo delikatne modyfikacje wciąż tego samego patentu, by dać się ową formułą nacieszyć i jednocześnie nigdy nie wywołać poczucia znużenia. Po upłynięciu 43 minut najchętniej posłuchałoby się więcej. 



Od świetnej poprzedniej płyty Tears Run Rings do “In Surges” minęło całe, obfitujące w shoegaze’owe albumy 6 lat. Powrót grupy Laury Watling i Matthew Bice’a prowadzi mnie jednak do wniosku, że pomiędzy tymi dwoma punktami na zamglonej, niewyraźnej mapie nie działo się niestety tak wiele, jak życzyliby sobie tego entuzjaści gatunku. Amerykanie powracają tymczasem z całą swą mo-numentalnością, przenikającym chłodem i wszechogarniającą atmosferą. Nowe dzieło kapeli brzmi jak bryła lodu, w której kilka uwięzionych osób śpiewa i snuje wypełnione czułymi emocjami melodie. Kapitalnie wypadają ich statyczne, jakby w nieskończoność rozpoczynające się fragmenty. Spójne otwarcie i zamknięcie krążka w postaci „Happiness 6” i „Happiness 7” albo czarujące harmoniami „Things Have Changed”. Przebija je jednak 8 minut z każdą chwilą coraz bardziej imponującego „Green Lakes”, a na dokładkę dochodzą jeszcze niezłe, motoryczne kawałki pokroju „Belly Up”. Ujęcie standardowej shoegaze’owo-dream popowej estetyki w możliwie najlepszym, jak na mój gust stylu, warte pierwszej dziesiątki roku.


Ubiegły rok Leon Vynehall zaczął od umilenia nam życia singlem „Midnight On Rainbow Road”, który trzy miesiące później poprawił znakomitym albumem długogrającym.  Przebogatym w atrakcy-jne elektroniczno-taneczne rozwiązania krążkiem zatytułowanym „Rojus (De-signed To Dance)” Brytyjczyk zaspokaja potrzeby nawet najbardziej wygłodniałych sympatyków balearycznych bitów i głębokich house’ów. Osiem zebranych tu, nieprzekraczających w sumie pięć-dziesięciu minut utworów to materiał gęsty i intensywny, niedający najmniejszego pretekstu do pomijania poszczególnych etapów. Druga płyta Vynehalla jawi się całkowitą ugodą przystępności i kreatywności, a co za tym idzie propozycją ekstremalnie trudną do zamęczenia.



Jeśli Tom DeLonge był wiecznym dzieckiem zamkniętym w ciele dorosłego, to Jordan Chmielowski jawi się przedziwną mieszanką dziecka, dojrzałego songwritera i fana Toma DeLonge’a, który chciałby być jego następcą, ale nie może, bo wygląda gorzej i ma więcej talentu. Lider Posture & The Grizzly nie posiada umiejętności wokalnych, ale jest wokalistą na swój sposób charyzmatycznym, którego głos potrafi oddać zadziwiająco wiele różnych stanów. Na „I Am Satan” Chmielowskiemu zdarza się brzmieć smutno i wesoło, gówniarsko i refleksyjnie, wściekle i rozczulająco. Przy wsparciu magicznej garści świetnych melodii przynosi to efekt jednej z kilku najlepszych emo/pop punkowych płyt roku. P&TG potrafią urzec ładnymi, akustycznymi kawałkami („I Am Not A Real Doctor”), rozruszać szybszym tempem („Elliott”), pokazać się z nieco ostrzejszej strony („Acid Bomb”), a nawet ukołysać długą balladą-rozklejaczem („Delete Me”). Najbardziej zapadają stąd jednak w pamięć hooki bazujące na jakimś jednym, odpowiednio wyśpiewanym przez Jordana fragmencie. Kill me, I’m trying to slow, Use me, Just fuck me over z “Kill Me”,  trust me a little z “I Am A Real Doctor” czy I’m always high, And your always looooow z “Balloons As Hands” to te momenty, na które czeka się w utworze i dla których chce się do niego wracać. Pisząc o atutach płyty wypada mi jeszcze wspomnieć na koniec o “Mandy”, czyli najsłodszej piosence z dziewczęcym imieniem w tytule, jaka obok „Susan” The Goon Sax ukazała się w 2016.



Hamilton Leithauser to wokalista o głosie człowieka stworzonego w celu nagrywania klasycznych albumów. Muzyka Rostama Batmanglija na „I Had A Dream That You Were Mine” sprawia zaś wrażenie szczęśliwie odnalezionego, brakującego ogniwa, niezbędnego do realizacji owego przeznaczenia. Poza tym, że kompozycje na płycie duetu odznaczają się wystarczająco wysoką jakością do zapewnienia sobie miejsc na listach roku, a w dalszej perspektywie może i dekady, warto zauważyć, że te piosenki mają klasyczność naturalnie w siebie wpisaną. Pomaga im w tym oczywiście fakt, że z już istniejącej klasyki silnie czerpią, ale w jaki sposób się to dzieje, to już przecież majstersztyk. Doo-woop, The Pogues, tradycyjny pop, folk, country i blues. “Imbirowe” zaśpiewy Leithausera i aksamitne melodie Rostama w „A 1000 Times”, „The Bride’s Dad”, “When The Truth Is” mówiące same za siebie. Kompozycyjne mistrzostwo “You Ain’t That Young Kid”, “Rough Going (I Won’t Let Up)” albo “1959”. Wszystko to czyste złoto, klasyka (tak) w wersji instant, ale i masa czystej radości ze słuchania muzyki, która ma szansę podobać się nam, naszym rodzicom, jak i naszym dzieciom.   



„Mangy Love” to najlepsza zeszłoroczna płyta indie rockowa, na której nie znajdziemy śladu rockowego wymiatania i najlepszy indie popowy album, na którym brak typowo piosenkowych hooków. Sytuacja znamienna dla kompozytorów zbyt osobliwych, by proste klasyfikacje wchodziły im w paradę. Nawet jeśli styl śpiewania Cassa McCombsa może momentami poważnie przypominać Elliotta Smitha (zwłaszcza „Bum Bum Bum” i „Opposite House”), a niektóre utwory jasno przywoływać niezal-klasykę początku lat 90. („It”, „I’m A Shoe”), to wszystkie te rzeczy w ogólnym rozrachunku i tak znajdują się raczej gdzieś na marginesie. Na pierwszym planie pozostaje seria utworów naturalnie wypełnionych Cassem jako człowiekiem i muzykiem. Kompozycje łagodne i dojrzałe pokroju „Laughter Is The Best Medicine”, enigmatycznie intrygujące w rodzaju „In A Chinese Alley” czy niespokojne oraz stanowiące wyraz politycznych spostrzeżeń autora jak „Run, Sister Run”


Członkowie Alohy, kilka tygodni przed oficjalnym wydaniem i udostępnieniem “Little Windows Cut Right Through” sprezentowali wnikliwym fanom in-teresujący bonus w postaci playlisty na Spotify, zatytułowanej Peripherals #1: Deep Eighties, zawierającej 13 kawałków, które inspirowały grupę przy tworzeniu albumu. Na jej podstawie da się zauważyć, że pod względem klawiszowych i rytmicznych rozwiązań kwartet istotnie przeszczepił do swoich kompozycji co nieco z twórczości Iron Curtain czy Thomasa Dolby’ego, choć sięgając po „Little Windows...” żaden z sympatyków grupy Tony’ego Cavallario nie powinien obawiać się ich dominacji nad dotychczasowym stylem Alohy. Po nowym krążku trudno zgadnąć, że od ostatniego spotkania z ambitnymi indie popowcami minęło całe 6 lat. Uroczo smutnawe utwory w rodzaju „Ocean Street”, „Marigold” i „Don’t Wanna Win” są tak bardzo ICH, jak tylko można to sobie wymarzyć, tak pod względem stylu, co i jakości. Ale świetnie wypadają również te pogodniejsze, czyli na przykład olśniewające refrenem „One Hundred Million”, skryte, ale również otwierające się w chorusie „Moon Man” i swą bezpośredniością bijące na głowę całą resztę „I Heard You Laughing”. Absolutnie satysfakcjonujący powrót.  
  


„Biały Album” Weezera nie jest może tak mocnym uderzeniem, jakim dwa lata wcześniej jawił się „Everything Will Be All Right In The End”, ale to nadal krążek utrzymujący zbliżony, niewątpliwie wysoki poziom. Co cieszy tutaj przede wszystkim to równość, jakiej brakowało zawsze obiecującym, ale nigdy ostatecznie nie zadowalającym w całości płytom pokroju „Czerwonego Albumu”, „Raditude” czy „Hurley”. Od kiedy Rivers przypomniał sobie, że „disco ssie” skupia się już wyłącznie na tym, co wychodzi mu najlepiej, czyli pisaniu gitarowych piosenek wypełnionych pozytywnym nastrojem. I tak też sobie ten album płynie, od raz jeszcze zapewniającego, że BĘDZIE W PORZĄDKU „California Kids”, przez sielankowo wakacyjne „Wind In Our Sail", „Girl We Got A (Good Thing)” i „Summer Elaine And Drunk Dori”, po melodyjnie rozkoszne „Endless Bummer” na koniec. W międzyczasie zahaczając jeszcze o kilka poważniejszych, bardziej „Pinkertonowych” duchem numerów pokroju „Do You Wanna Get High” i „Thank God For Girls”, które też w żadnym razie nie odstają. Riversie Cuomo i zespole Weezer, idźcie tą drogą.      



Joyce Manor śpiewają na trzeciej płycie o problemach zagubionych 18-latków, 26-latkach wciąż mieszkających z rodzicami i osobach, które z jakiegoś powodu nie chcą poczuć się lepiej. Mamy tu historie poważniejszych relacji, znajomości trwa-jących przez chwilę oraz takich, które skończyły się zanim zdążyły się zacząć. Barry Johnson wspomina o dzie-wczynach, alkoholu i narkotykach (went to grab another beer, plastic cup of vodka, high on lsd, probably gonna smoke some weed), o fanach, zmarłych przyjaciołach i delikatnych obsesjach. Tematy na „Cody” wydają się czymś najzupełniej wiarygodnym i naturalnym, poważnym i niepoważnym. Wziętym najpewniej wprost z losów grających w zespole późnych dwudziestolatków, którzy wciąż żyją beztrosko i liczą na przygody, choć na niektóre sprawy nie są w stanie patrzeć już w ten sam sposób, co kilka lat wcześniej. I tak też mniej więcej wygląda to muzycznie. Poważnie i niepoważnie, naturalnie i wiarygodnie, z grubsza po staremu, ale nie w stu procentach. Na ubiegłorocznym krążku kalifornijskiej kapeli nie usłyszymy już zdzierania gardła a la „Leather Jacket” ani nawet kawałków tak pękających w szwach od tęsknoty jak „Beach Community”, ale silne emocjonalne przejęcie, pop punkowa zadziorność i kompozycyjna sprawność po raz kolejny mają się tu znakomicie. Jeżeli kupujemy taką estetykę, podzielamy tego rodzaju wrażliwość i czujemy głęboką wewnętrzną potrzebę śpiewania dokładnie takich refrenów, nie istnieje powód, aby przy dźwiękach „Cody” nie poczuć się co najmniej dobrze.  


czwartek, 9 lutego 2017

Podsumowanie 2016: albumy 20-11


Piosenki The Goon Sax są jak twórczość Orange JuiceThe Pastels czy The Go-Betweens w wersji bardziej pier-dołowatej, ale nadal nie mniej uroczej. Utwory Australijczyków porażają nie-śmiałością i introwertyzmem, podbijają serce jangle popowymi melodiami oraz ironicznie samodeprecjonującymi tek-stami. I never feel very comfortable with my body, No sometimes I feel like my clothes are wearing me, You don’t need to hold my sweaty hands, I completely understand czy I eat ice cream on my own to tylko trzy fragmenty reprezentatywne dla lirycznego stylu Louisa Forstera i Jamesa Harrisona. Długie snucie melodii w “Telephone”, twee popowa niewinność “Susan”, przylepność hooku “Sometimes Accidentally” albo sympatyczna apatyczność „Sweaty Hands” to zaś zaledwie cztery z wielu muzycznych argumentów, dla których po „Up To Anything” warto sięgać.



“Holy Ghost!” zastaje chłopaków z Modern Baseball wprowadzających swój przemyślany pop punk na poważniejszy poziom. W ścieżkach 1-6, napisanych i zaśpiewanych przez Jake’a Ewalda mamy piosenki o szukaniu właściwej drogi w życiu, bólu rozłąki z bliską osobą czy potrzebie przekazywania własną twór-czością czegoś istotnego. U Brendana Lukensa z kolei utwory dotyczące zmagań z chorobą dwubiegunową, bólu rozłąki z bliską osobą (2) i na przykład surowe refleksje nad sobą samym z przeszłości. Zarówno kompozycje Jake’a, jak i Brendana cechują się perfekcyjną ekonomicznością, trwając średnio po 2 minuty, a mieszcząc przy tym wszystko, co dobre i niezbędne. Wybierając highlighty wskazałbym „Apple Cider, I Don’t Mind” i „Just Another Face”, ale też kapitalny fragment stanowiący sprytne przejście z części Ewalda do numerów Lukensa, czyli ich wspólne „Coding These To Lukens”. Uczciwy „middle ground”, zawierający partie obydwu liderów grupy, a będący do tego istnym energetycznym fajerwerkiem.    



„Stage Four” to godny wszystkiego, co Touché Amoré do tej pory nagrali dewastujący emocjonalnie album. Materiał pełen charakterystycznej dla zespołu oczyszczającej siły muzycznego gniewu, ale i rodzącej się gdzieś w jego wnętrzu nadziei. Mocno ukształtowany także przez zawartość tekstową (śmierć matki wokalisty głównym motywem), z której wydają się wypływać wszystkie pio-runujące stany słyszalne w utworach. Autentyczność i wartość słów Jeremy’ego Bolma odczuwa się podskórnie. Sposób przekazania niektórych rzeczy jest zaś najzupełniej mistrzowski, jak choćby w „Rapture”, gdzie szklanka do połowy pełna, z której wylewa się zawartość jawi się fantastyczną metaforą ludzkich oczekiwań przed i po stracie. Ponadto Touché Amoré wciąż regularnie wynajdują w swoich utworach miejsca, w których dokonują ekscytujących „power-upów”, często całkiem nieoczekiwanie jeszcze bardziej rozkręcając kawałki od początku naładowane energią po zęby. Czy jest to ich najlepsza płyta? Nie mam pewności, ale wiem, że taką opcję bez wątpienia trzeba brać pod uwagę.  



Na ambitnym drugim albumie La Femme umieścili ponad godzinę i kwadrans różnorodnego materiału swobodnie bazującego przede wszystkim na french popie, synthpopie i neo-psychodelii. „Mystère” unika największych problemów związanych z nagrywaniem długich płyt, jest równy, nie nudzi, nie popada w monotonię. Zawiera utwory krótkie, średnie, dość długie i bardzo długie. Napakowane hookami gotowe single („Ou Va Le Monde”), psycho-ballady okraszone sixtiesowymi klawiszami i partiami tamburynu („Le vide est ton nouveau prénom”), pulsująco hipnotyczne odjazdy („S.S.D”) czy delikatne, melancholijne piosenki („Al Warda”). Niezależnie od tego, co Paryżanie akurat robią i na czym się skupiają, nigdy nie pada tu klimat, nie znikają intrygujące dodatki w tkance dźwiękowej, nie kończy się misterność i barwność kompozycji. Nawet wyzywające 13 minut jednostajnego, opartego o skromny aranż, eteryczny śpiew Clémence Quelennec i odgłosy fal „Vagues”, w którym dopiero w połowie wkracza wysmakowana solówka, okazuje się oczywistym zwycięstwem i jednym z lepszych momentów krążka.



Druga część „Something About April” Adriana Younge'a to 36 minut psychodeliczno soulowej uczty. Album poskładany z ciepłych, klimatycznych kompozycji instrumentalno-wokalnych oraz nie mniej rozkosznych czystych instrumentali. Pomimo, iż jest to materiał współtworzony ze sporą ilością muzyków, a zwłaszcza solistów, „April II” jawi się płytą absolutnie spójną, której utwory nie śmią oddalić się od ogólnej, kon-sekwentnie utrzymywanej atmosfery. Wszystko nurza się tu w soulowym początku lat 70. i nastroju ukochanej przez Younge’a muzyki filmowej. Mnóstwo uroku odnaleźć można w prostym tekstowo, acz wyrafinowanym aranżacyjnie lovesongu „Sandrine”, raczącej wokalną charyzmą i melodiami „Rhodesa” „Sitting By The Radio”, wykwintnej, nieco smętniejszej „Winter Is Here” czy męsko-damskim duecie „Magic Music”. Za wyżynę możliwości kompozytora i producenta uznaję jednak solidnie opartą o sentymentalny klawiszowy motyw i kobiece chórki „April Sonatę”, do której aż chciałoby się ujrzeć jakiś sensowny wizualny obrazek. 



Jeśli Liz Harris aka Grouper ukochała sobie szare i posępne muzyczne terytoria, w takie też tekstury wkomponowując swój mglisty wokal, to Julianna Barwick wykazując się nieco podobną wrażliwością oraz sposobem śpiewania sprawia na „Will” wrażenie jej mentalnej siostry i odpowiedniczki, bardziej zmierzającej jednak w kierunku światła. Urodzona w Luizjanie artystka do efektu nie-skazitelnego muzycznego piękna dochodzi poprzez konstruowanie utworów za pomocą swojego głosu w stopniu większym nawet od wspomnianej kompozytorki z Portland. W ambientowych tłach, melodiach fortepianu czy syntezatorów leży oczywiście olbrzymia część ich sensu. Mimo to czynnikiem konstytuującym są właśnie nachodzące na siebie loopy wokalne, zawiązujące mistyczne harmonie przy asyście dźwięków budujących dalszy plan. „Will” jawi się muzyką niebios, oczyszczeniem i ukojeniem. Sławetną czystą kroplą w oceanie hałasu. 



Dawno temu, słuchając po raz pierwszy „In The Dirt” S. Careya wyczuwałem w tym utworze coś bliskiego wrażliwości Mike’a Kinselli. Jakieś sześć lat później Sean Carey został producentem ósmej płyty Owena, osiągając z nieco starszym kolegą stuprocentową kompatybilność. Co tu dużo pisać, piosenkom Mike’a na tym etapie nie było trzeba niczego więcej. Świetna kompozytorska forma lidera American Football została wsparta przez gustowne rozwiązania podkreślające największe atuty utworów. Owen pisze dobrą piosenkę, Carey co nieco dodaje, wysubtelnia, organizuje tak, by było w niej więcej przestrzeni. Owen wymyśla wyśmienitą melodię, Carey sprawia, że brzmi ona jeszcze wyśmieniciej No i tyle. Tylko tyle i aż tyle. Jeśli Mike wyda kiedyś kompilację “The Best Of” to kilka kawałków z tej płyty swobodnie będzie mogło na nią trafić. Bo jak tu się oprzeć choćby „Lovers Come And Go”, „Empty Bottle” czy „Lost”, nie mówiąc już o standardowo błyskotliwych tekstach? Ja się nie opieram.



Buzująca, kumulująca się i co chwilę eksplodująca mieszanka jazz-rocka, art-punku oraz tego, co w brazylijskiej muzyce określane jest jako vanguarda paulista. „MM3” to album wypełniony kreatywnością i szaleństwem. Na-szpikowany smakowitymi muzycznymi rozwiązaniami oraz wykonany w spontanicznym stylu. Tu bezustannie coś się dzieje i dzieje się w sposób niesamowicie żywy. Są momenty, w których wokalistka i instrumentaliści zupełnie odpływają, odlatują, dają się porwać i ostro ponieść. Portugalski język znakomicie uzupełnia ten egzotyczny konglomerat pikantnego saksofonu, nieokiełznanej perkusji, jędrnego basu, dynamicznego kobiecego śpiewu i smętnych niekiedy, wyśmienitych melodii.



Ostatnimi czasy w midwest emo zespołom coraz częściej zdarza się zaciągać dług wdzięczności wobec Modest Mouse. Jeżeli „Rot Forever” Sioux Falls można uznać za „Lonesome Crowded West” tego gatunku, to “Going By” Told Slant  jawi się dla niego odpowiednikiem “Good News For People Who Love Bad News”. Oczywiście bardzo tutaj upraszczam, bo na “Good News…” nie brakowało przecież momentów żywiołowych, a druga płyta brooklyńczyków jest całkowicie po-zbawiona gwałtowności i brzmi raczej tak, jak album Isaaca Brocka i kolegów z 2004 roku mógłby brzmieć składając się wyłącznie z samych „The World At Large” i „Blame It On The Tetons”. Nie do podważenia pozostaje tak czy inaczej fakt, że „Going By” to album w swej delikatności i kruchości do cna wzruszający. Już przy otwierającym „I Don’t” i ujmująco powtarzanych w nim słowach tytułowych (I don’t I don’t I don’t I...) da się wyczuć, że dzieje się tu coś nie na żarty pięknego. Uczucie bardzo szybko zostaje wzmocnione dzięki ciepłej melodii „Tall Cans Hold Hands” oraz doszczętnie potwierdzone dzięki „High Dirge” (wbijające się do głowy: It's a long life, I can't get it right), „Low Hymnal” i „Tsunami” (z kluczową linijką Isn't this silly and aren't you beautiful?, powracającą jeszcze w ostatnim utworze). Pozytywny wpływ ma dla całości zbalansowanie „środkowozachodniego” nastroju wpływami indie folkowymi, które dość nieoczekiwanie przypominają, że był już kiedyś fenomenalnie łączący obydwie stylistyki zespół zwący się Lullaby For Working Class. Podsumowując jednak moją laurkę dla Told Slant, tak dobrodusznym i konsekwentnym rozklejaniem człowieka, poza nimi w tym roku nie mógł pochwalić się nikt.



Na “Human Performance” Parquet Courts wciąż nie pozbawili swojego grania dozy punkowej bezpośredniości, su-rowego konkretu i szorstko-niedbałego czucia. Na piąty album Nowojorczyków mocno wkradła się jednak nieubłagana refleksyjność, która nie tylko muzyce nie zaszkodziła, ale wręcz okazała się dla niej zbawienna. Awangardowo-garażowa eks-presja podzieliła się tu miejscem ze spokojnym, opartym o nieśmiałe melodie rozmyślaniem. Intelektualny post-punk Andrew Savage’a i Austina Browna stał się cieplejszy i bardziej subtelny, choć nie utracił przy tym żadnego z do tej pory wyróżniających go walorów. Parquet Courts lśnią i iskrzą aktualnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. 

Podsumowanie 2016: albumy 30-21


















Fakt ważny: jak na płytę poniekąd przypadkową, niedopieszczoną i nieco spontanicznie wydaną “untitled un-mastered” prezentuje poziom niezwykle wysoki. Fakt ważniejszy: „untitled unmastered” to również  arcymocny album tak po prostu, bez żadnego „jak na...”. Tym razem Kendrick poczęstował odbiorców czymś mniej spektakularnym, a za to bardziej autentycznym niż „To Pimp A Butterfly”. Wśród kawałków z „un-titled...” poza wybijającym się, nie-przypadkowo singlowym „Levitate” największe wrażenie robi na mnie skąpana w jazzie „piątka”, gęsta jak sos „dwójka”, łagodny neo-soulowy numer sześć oraz „Untitled 01”, w który Lamar wjeżdża ze swoim rapem z podobną radującą ucho bezwzględnością, co w „jedynce” z głośnej poprzedniczki.



Z cyklu synthpop i tech-house po północy, “Big Black Coat” cieszących się niesłabnącym poważaniem panów z Junior Boys to płyta zmysłowa, pociągająca i przebojowa w sposób subtelny. Nie wiem, czy jest na piątym albumie Kanadyjczyków choćby jeden utwór, w którym nie pada słowo baby, ale ilekroć się ono pojawia mamy do czynienia z kawałkami namiętnie iskrzącymi. Gdziekolwiek by się nie zatrzymać słyszymy zresztą piosenki brzmieniowo i produkcyjnie absorbujące, numery wywiązujące się przede wszystkim z dwóch ról: tanecznego nakręcania oraz budowania nastroju dla upojnych wieczorów. Greenspan i Didemus jakby trochę mniej odnajdują się na tym krążku jako sypialniani wrażliwcy, a bardziej jako wyrafinowani eightiesowi kusiciele. Tak długo, jak nikomu nie wychodzi to na złe, „Duży Czarny Płaszcz” wydaje się pasować im jak ulał. 



Gdyby było to podsumowanie albumów zawierających największe stężenie ka-pitalnych muzycznych tematów na minutę, „Niechęć” bezkonkurencyjnie zajmo-wałaby w nim pierwsze miejsce. Kreatywnie jest tu zwłaszcza pod względem saksofonowych, dłuższych i krótszych fragmentów, świadczących najwyraźniej o tym, że pomysłowość Macieja Zwierzchowskiego jawi się przysłowiową studnią bez dna. Ta śmiertelnie istotna część fenomenu drugiej płyty warszawskiej grupy w pełni nie oddaje jednak należnej sprawiedliwości. W stopniu z pewnością nie mniejszym składają się na niego również krwiste sekwencje dźwięków generowanych przez gitary, sekcję rytmiczną, fortepian wiolonczelę czy instrumenty elektroniczne. Materiał ten wypada całościowo na tyle równo, że przy wyborze własnych faworytów można przebierać, a wskazanie którejkolwiek z ośmiu kompozycji nie będzie zaskoczeniem. Osobiście skłaniam się ku rozpoczynającemu, o z grozo, „Końcowi”, w którym zespół sypie świetnymi motywami jak z rękawa, intensywnie jazz-rockowej ścieżce zatytułowanej „Atak” i urzekającemu klawiszową melodią z wyimaginowanego filmu „Widzeniu”.     



Niezależnie od tego, czy w piosence podejmowany jest temat poważny czy nieco lżejszy Anderson .Paak na całej rozciągłości „Malibu” zachowuje ciepłą i przyjazną wibrację. Soul właściwie równoważy tu hip hop, a wraz z r&b spokojnie go zdominowuje. Tworzenie czegoś „feel good” nie oznacza w przypadku drugiego albumu Ka-lifornijczyka banału, a przeciwnie, okazuje się łatwe do pogodzenia z treścią i nieprzeciętną muzykalnością artysty. Wyśmienite hity: „Put Me Thru”, „Am I Wrong” czy „Lite Weight” sąsiadują z bardziej rozbudowanymi kompozycjami, długa godzina materiału okazuje się mocno zajmująca, a rozmiar satysfakcji wprost do niej proporcjonalny.  



Gdyby w okolicy 1998 roku Isaac Brock, Doug Martsch i Conor Oberst spotkali się, by nagrać płytę w stylistyce emo/post-hardcore brzmiałaby ona pewnie tak, jak „Rot Forever”. Grupa z Portland udokumentowała materiał bazujący na czystym żywiole emocji, żarliwej i nieokiełznanej energii oraz równie pokaźnej dawce starannie zdobiących każdą część składową melodii. Można wręcz odnieść wrażenie, że Sioux Falls rejestrowali ten długi, 72-minutowy krążek jednym tchem, w ramach wypełnionej ekstatycznymi porywami i wrażliwymi zjazdami wybitnie natchnionej sesji. Nawet jeśli dałoby się stąd coś wyciąć, to lepiej chyba, że debiut kapeli zaistniał ostatecznie w takim, a nie innym kształcie. Całą tę niedbałość, góry i doły, wzloty i upadki wliczyć należy bowiem w bilans zysków i strat. Ogół stanów odzwierciedlających rozmiar pasji i niepokorności młodego zespołu na istotnym etapie obranej drogi.



Piosenki na „Crab Day” nie zarzucając słuchacza ani gramem zbędnego ciężaru brzmią niczym rezultat nieskrępowanej, dziecięcej zabawy, w której nadal najzupełniej wyrazisty i słyszalny pozostaje naturalny artyzm autorki. W tych szalenie zgrabnych kompozycjach spoczywa ogrom art-popowo-post-punkowej wirtuozerii. Utwory sprawiają wrażenie krótszych niż są w rzeczywistości, mijają szybko, ale zawsze dają się przy tym nacieszyć jakimś bezbłędnym, miniaturowym hookiem lub kilkoma. Żonglerka treściwymi riffami, melodiami marimby, surrealistycznymi tekstami i nonszalancko modulowanymi liniami wokalnymi staje się tu stylem, którym Walijka trafia, jakżeby inaczej, w przysłowiową dziesiątkę. 



Słuchanie „Feeling Kinda Free” jest jak zwiedzanie miejsca pełnego rzeczy dziwnych i ekscentrycznych, odstra-szających, ale też przyciągających swą intrygującą brzydotą. Mamy tu otoczony wisielczym klimatem (nie humorem) horror „Private Execution”, nienaturalnie powykręcane rytmiczne dziwadło „Taman Shud”, nieoczywistą anty-miłosną balladę „To Think That I Once Loved You” czy też nerwowo rozchwiane „Boredom”. Wszy-stko to składa się na płytę frapującą, rozmaitą, nieszablonową i nienudną. Dojrzały artystycznie, jeden z barwniejszych rockowych albumów minionych dwunastu miesięcy.    



Na “Running Out Of Love” The Radio Dept. ubrali swoje społeczno-polityczne niepokoje w formę nurtujących utworów najeżonych elektroniczną pulsacją, ob-łędnie melodyjnych ładnych piosenek o skandynawskich rysach i kompozycji zabarwionych wpływami brytyjskiego rocka początku lat 90. Na dość zaawansowanym etapie swojej drogi Szwedzi nie zmienili formuły, ale znacząco ją odświeżyli. Złożyli w nasze ręce płytę interesującą samym stylem, ale i silną pod względem poszczególnych kawałków, wśród których można z powodzeniem przebierać, wycinając na własny użytek dowolne pakiety osobistych singli.  


Dowód, że do stworzenia czegoś odświeżającego w indie popie nie trzeba wymyślnych kombinacji stylistycznych, eksperymentów strukturalnych ani silenia się na nowatorstwo. Thao Nguyen i jej kolegom wystarczyły głowy pełne pomysłów odnośnie tworzenia piosenek, kombinowania rytmicznych rozwiązań czy doboru instrumentów nadających in-teresujące brzmienie. Do spółki z energią, luzem i zasilającym utwory powabnym groove'em wystarczyło. Na „A Man Alive” nie ma chwili smętu, wszystko co ważne, mądre i ciekawe podane jest w postaci utworów nośnych i chwytających, nie zawsze tryskających totalną wesołością, bo czasem jednak nieco bardziej refleksyjnych („Guts”, „Millionaire”) lub hipnotycznych („Fool Forever”, „Meticoulous Bird”), ale nigdy nie przynudzających.


Dowsing pozostają w swoim fachu niezawodni. „Okay” przypieczętowuje reputację chłopaków z Chicago jako ekspertów od koledżowego grania, fachowców w kwestii dobrego mło-dzieżowego pop rocka czy też profesorów stylistyki leżącej na skrzyżowaniu pop punka i emo. Przy okazji każdej ich płyty albo nawet piosenki na myśl ciśnie mi się zawsze to samo. Utwory Erika „Huntera” Czai i spółki to miniaturowe odcinki amerykańskich seriali dla nastolatków. Historie uczuciowych rozterek, związków, rozstań i emocji. Opowiedziane dynamicznymi gitarami, studenckim wokalem, garścią niezłych melodii i hymnicznych okrzyków. 

miejsca 50-41

miejsca 40-31