sobota, 11 maja 2013

The Cribs - The New Fellas (2005)










7

Bardzo szybko uwinęli się The Cribs z następcą swojego zwykłego, niepozornego i całkiem przyjemnego debiutu. Rok i trzy miesiące wystarczył aby rodzeństwo z Wakefield powróciło wyposażone w płytę równie niepowalającą brzmieniowo, nie strzelającą od kompozycyjnych fajerwerków, a jakimś cudem znowu udaną. Zaopatrzoną dodatkowo w dość sukcesywne single.

Pierwszy album miał  swoje „You Were Always The One” i „What About Me”. Dwie świetne piosenki, po których próżno było niestety oczekiwać zawojowania list przebojów. Gitarowa balladka i kolejny indie-garażowy przeboik. Nieco za mało jak na publikę wciąż zapatrzoną w mocarne hity Strołksów, Łajt Srajpsów i Libsów, a od niedawna także pewnych rewelacyjnych Szkotów. Nie wspominając już o całej armii Hajwsów, Vajnsów i innych The Coś z popularnościowego drugiego sortu. Numery promujące „The New Fellas” posiadały już jednak potencjał umożliwiający zbliżenie do powyższej stawki. Podobny nieco do twórczości wspomnianych The Hives, młodzieżowy wymiatacz „Hey Scenesters”, zbierający laury na kilku listach NME oraz równie zaczepny, a przy tym bardziej melodyjny „Mirror Kissers”. Obydwa krytykowały hipsterstwo w swej wczesnej i czystej zapewne fazie, mogły się podobać dzieciakom czy nawet wpaść w ucho i ciut starszym. Jeden i drugi posiadały pazur jakiego brakowało kawałkom promującym „The Cribs”. Zarówno „Hey Scenesters” jak i „Mirror Kissers” dotarły do #27 miejsca na liście sprzedaży w U.K. Ostatek sławy zebrał jeszcze „Martell” oparty na jakże banalnych „whoawhoach” i „lalalalach”.

No, ale nie z samych singli krążek mógł się przecież składać. Więcej hymnów żywcem przypominających ścieżki nr 1 i 4 na trackliście „The New Fellas” właściwie zabrakło. Słuchając tej beztroskiej płyty dziś, odnoszę wrażenie, że wcale nie były niezbędne. Praktycznie całe wydawnictwo składa się z przeznaczonych do śpiewania/wrzeszczenia skandowanych refrenów, o prościutkim, skocznym aranżu i wręcz proszącym do zakrapianego imprezowania feelingu (zwłaszcza kończące „Things Aren’t Gonna Change”). Mnóstwo radości ze słuchania odnajduję w obezwładniająco chwytliwym „It’s Allright Me” i melodyjniutkim jak cholera „We Can No Longer Cheat On You”. Piosenka tytułowa w zwrotkach jedzie na tym samym niemalże patencie co „What About Me”, ale prawdopodobnie wygrywa z nim kapitalną partią chorusową. Ujdą „The Wrong Way To Be” oraz „Hello? Oh...”. Niepotrzebne natomiast wydają mi się „It Was Only Love” i „Haunted”.

Jeszcze jeden album Cribsów z cyklu małe a cieszy. Bardziej nawet niż jego poprzednik, ale nie aż tak bardzo jak następca. Kolejnym razem widzimy się z nimi częściowo pod skrzydłami dużej wytwórni. Aż strach pomyśleć co z tego wyniknie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz