poniedziałek, 22 października 2012

MewithoutYou - Ten Stories (2012)












8

MewithoutYou od lat znajdują się w czołówce rockowych grup, które ogromną wagę przykładają do tworzenia tekstowych historii, ani trochę nie zaniedbując przy tym wkładu brzmieniowego. Liryki Aarona Weissa niejednokrotnie zawierały wcześniej odwołania do religii, duchowości czy literatury. Z kolei wykonania utworów na wszystkich poprzednich albumach bezkompromisowo ukazywały czym jawi się emocjonalne zaangażowanie w wykonywaniu muzyki. Niezależnie czy były to post-hardcore’owe, naładowane wściekłością petardy z pierwszych płyt czy stonowane, folkowe utwory na jakie przerzucili się ostatnio.

Trzeba Weissowi i spółce przyznać, że wciąż są w tym co robią cholernie zaangażowani i przekonujący. Tym razem „Dziesięć Opowieści” (właściwie jedenaście) składa się na jedną większą całość przedstawiającą historię rozpoczętą od zderzenia przydrożnego cyrku z pociągiem w Montanie (oparte na faktycznym wypadku z XIX wieku). Wszystko jest tu niesamowicie skrupulatnie wymyślone i rozpisane. Pojawia się wiele nazw, miejsc, wydarzeń, role kolejnych narratorów i bohaterów przyjmują zwierzęta (sowa, niedźwiedź, słoń, lis). Wystarczy posłuchać, pobieżnie rzucić okiem na warstwę liryczną albo nawet obejrzeć okładkę aby nie mieć wątpliwości, że nikt tu nie odwala fuszerki, a wartość literacka przemyślanych kompozycji broni się sama.

Wielu osobom na pewno spodoba się fakt, że już otwierające „February, 1878” to częściowy powrót do korzeni. MewithoutYou na „Ten Stories” wyważyli złoty środek między agresją „[A-->B] Life” i łagodnością „It's All Crazy! It's All False! It's All A Dream! It's Alright”. Rozpoczęcie zachwyca równowagą dźwięków ostrych i nastrojowych. Ciarki pojawiają się zarówno przy podnoszeniu jak i wyciszaniu głosu przez Aarona. Kto tęskni za porządnie brzmiącą gitarą w żadnym razie nie poczuje się rozczarowany. Kto chciałby usłyszeć ładną balladę, ale nie taką jakich jest na pęczki ucieszy się za to przy „East Ender Wives”. Mi najbardziej spodobał się „Cardiff Giant”, nawiązujący tekstowo do słynnej mistyfikacji z 1869 roku. Równie przebojowej melodii nie zdarzyło im się chyba do tej pory stworzyć. Kołysząco, lekko, niespodziewanie chwytliwie. …I’ll go and shape my heart like yours, As you shape yours like mine <3. W “Fox's Dream of the Log Flume” rozdygotana deklamacja Weissa wpasowana w smakowitą aranżację przechodzi do cichej końcówki, w której wspiera go Hayley Williams z Paramore. Rudowłosa pojawia się także w ostatnim „All Circles” tworząc z wokalistą MWY oraz Danielem Smithem z Danielson kolejną udaną rzecz.

„Ten Stories” jawi się skromnym albumem dużego formatu. Wart jest każdego best new music i innych wyróżnień, które próżno będzie mu otrzymać, a szkoda. Tak wartościowych wydawnictw nie ma w ciągu roku zbyt wiele. Posłuchać, przekonać się – polecam!


piątek, 19 października 2012

Ava Luna - Ice Level (2012)












7

Aby uszyć coś z różnych materiałów uzyskując przy tym udany efekt, bez widocznych szwów po łączeniu, potrzebny jest przede wszystkim bardzo sprawny krawiec. Tej roli podjął się na „Ice Level” lider brooklyńskiego Ava Luna, Carlos Hernandez. Jego muzyczny kolektyw całkiem zręcznie i bezpretensjonalnie żongluje gatunkami oraz scala je w elegancko skrojony amalgamat. Sam skład grupy sprawia wyjątkowo barwne wrażenie - głównodowodzący biały nerd w marynarce, trzy egzotycznie urodziwe wokalistki i pozostali panowie o najpewniej równie ciekawych korzeniach. Siódemka tak samo kolorowa, co muzykalna. Brzmienie w rodzaju: TV On The Radio bierze na warsztat popularne R’n’B, werbuje do współpracy członków Dirty Projectors, post-punkowego basistę, speca od połamanych rytmów oraz klawiszy. Patronuje temu duch przyjaznego soulu oraz inteligentnego, a przy tym jakże sympatycznego popu, nie brzmiącego ani mainstreamowo, ani nazbyt przeintelektualizowanie. Już „No F”, swoiste zderzenie precyzji z szaleństwem, ciepłych głosów i chłodniejszej sekcji, z miejsca pokazuje jak dobrzy w te klocki są nowojorczycy. W utworze tytułowym Hernandez i dziewczyny rozpisują pomiędzy siebie zwrotki, co owocuje z jednej strony świetnymi harmoniami, z drugiej - niesamowitym groovem. Kapitalna jest tutaj całość, ale jeśli już wyróżniać tylko niektóre fragmenty, to nie da się nie wspomnieć także o „Sequential Holdings”, powiedzmy, że takim ich „Stillness Is The Move”. Innymi słowy „Ice Level” jest jedną z tych płyt, które bardzo ciężko nie lubić. Wątpliwości chowamy do kieszeni, pokonujemy lodowe podziały szufladkowych uprzedzeń, idziemy się bawić.

poniedziałek, 15 października 2012

Fang Island - Major (2012)












7

„Major” to album, który w kategorii najlepsze college rockowe/power popowe granie wakacji nie miał w tym roku dużej konkurencji. Fang Island okroili swoją muzykę z math-rockowego elementu pozostawiając więcej miejsca dla fajnych, melodyjnych piosenek. Delikatna i słuszna w mym mniemaniu zmiana proporcji (w porównaniu do „Fang Island”) zaważyła o pozytywnej recepcji płyty i artystyczno-rozrywkowym zwycięstwie nowojorczyków.

O tym co z matematyczno-progresywnego stylu zostało nawet nie chce mi się pisać, bo są to momenty jakie wolę raczej skipować. Esencję zajebistości tego krążka reprezentują ścieżki spod indeksów 3-5. „Sisterly”, „Seek It Out” i „Make Me” czyli powiedzmy, że umowne single. Ułożone na zasadzie “co jeden to lepszy”, słoneczne, sympatyczne, z dobrymi refrenami. Indie-dzieciaki w USA mogą sobie przy tym chodzić na plażę, surfować i bóg wie co jeszcze. Mi też nieźle się słuchało przy piwie nad siedleckim zalewem. Tym samym Fang Island mocniej wpisali się w nurt uprawiany wcześniej przez między innymi Surfer Blood.

Przybijam więc trójce z Providence „wysoką piątkę”, a właściwie siódemkę. „Major” to rzecz bardzo udana choć daleka do doskonałości. Z chęcią wybieram tu sobie fragmenty, ale na całość nie zawsze reflektuję. Wrzucam do worka z letnimi przebojami, chowam do folderu i czekam aż znów przyjdzie odpowiedni czas by po płytę sięgnąć.

wtorek, 2 października 2012

The Gaslight Anthem - American Slang (2010)













7.5


Great expectations, we had a greatest expectations…

Mieliśmy. Trudno nie mieć, po płycie takiej jak "The‘59 Sound". Jednocześnie chyba tylko najbardziej zatwardziali optymiści liczyli na rzeczywiste powtórzenie sukcesu wspaniałej poprzedniczki "Amerykańskiego Slangu". Trzeci krążek The Gaslight Anthem to zwycięstwo realistów. Tych, którzy po dogłębnym przeanalizowaniu sytuacji uznali, że:

1. Brian Fallon i jego ludzie nie podołają nagraniu kolejnego tak znakomitego albumu.
2. Choćby nawet bardzo chcieli nie spieprzą sprawy i w najgorszym przypadku przekażą w nasze ręce płytę przynajmniej dobrą.

Porównań nie sposób uniknąć. Chłopcy z New Brunswick nie odważyli się na zmianę stylu, nie odcieli się specjalnie od tego co z taką pasją zrobili dwa lata wcześniej. Kto powiedział, że formuła "59" skończyła się w 2008? Zdecydowanie warto było wycisnąć z niej jeszcze trochę. Tak by starczyło na przynajmniej połowę kolejnego wydawnictwa. Tym sposobem tytułowe "American Slang" wita nas doskonale znanym motywem wspaniałego, łamiącego serce hymnu z przebojowym refrenem i tą jakże niezbędną dla nich nutką nostalgii. Bo przecież "And they cut me to ribbons and taught me to drive.I got your name tattooed inside of my arm..." to kolejny fragment Fallona z jakim nie sposób się nie zżyć. Tej “duszy” nie brak również w melodyjnym i piosenkowym "Stay Lucky". Numerze, który zaczniemy śpiewać najpóźniej przy trzecim przesłuchaniu."Bring It On" to przede wszytkim So give me the fevers that just won't break, And give me the children you don't want to raise czyli refren, refren i refren raz jeszcze.

Ten krążek to jednak nie tylko udana powtórka z pięćdziesiątki dziewiątki. Szczególnie dwa nagrania wnoszą do ich twórczości coś poniekąd nowego. "The Diamond Church Street Choir" – najlepszy kawałek na płycie. Siedzimy sobie w amerykańskim pubie, wiecie takim z piwem i muzyką na żywo, gdzie gra się tylko rocka, country i bluesa. Na scenie facet z gitarą, przygrywa chwytliwą melodię, coś tam podśpiewuje głosem starego rutyniarza, a publiczność pstryka palcami do rytmu sącząc sobie przy okazji coś dobrego. Oczywiście aż do momentu kiedy wypowiedziane zostanie kultowe everybody singing, i wtedy wiemy już co się dzieje. No i oczywiście "Boxer" z niemal rapowanym, kilkusekundowym wstępem (Got your pride and your prose, Tucked just like a Tommy gun…) wprowadzającym nieco luzu do Gaslightowego grania.

"Slangowi" nie da się odmówić uroku, kompozycyjnej sprawności no i klasy po prostu. Ten materiał zachowuje sporą część fajności starszej siostry, tak jak i jej część naturalnie traci. Nic tu nie zażera tak jak "Great Expectations", "The Backseat" albo "Meet Me By The River’s Edge". Linijki tekstu nie są tak genialne. Nie ma też tego energetycznego i przebojowego potencjału. Mimo to trudno tak naprawdę mieć o cokolwiek pretensje. To, że są zdolni do wielkich rzeczy wiedzieliśmy od dawna. Teraz mimo, że zagrali trochę słabiej, zdania nie zmienimy. Oby tylko ich „wielkość” do spółki z szybko rosnącą popularnością nie skończyła się wspólnym nagrywaniem, stadionowych przebojów wraz z U2.

But it feels like you just might explode inside, You've been pacing around and waiting, For some moment that might never arrive