piątek, 23 września 2011

Joan Of Arc - Live In Chicago, 1999 (1999)












7

Po tym jak grupę opuścili Eric Bocek, Sam ZurickMike Kinsella, a do Tima i Jeremy'ego Boyle'a dołączył Todd MateiJoan Of Arc stało się triem. Odtąd zresztą JOA praktycznie na każdej płycie funkcjonowało już w innym składzie, bez permanentnych członków zespołu, którzy przy poszczególnych krążkach znikali i dowolnie pojawiali się przy kolejnych. Dzięki "Live In Chicago, 1999" nielubiane przez starszego Kinsellę skojarzenia z emo mogły coraz bardziej odejść w niepamięć. Chłopaki zrobili okładkę odtwarzającą scenkę z filmu Godarda, jeszcze bardziej rozwlekli utwory i spowolnili tempa. Uzyskali łatkę artystowskich ekscentryków, a do tego znakomicie musieli się bawić przy wymyślaniu tytułów. („Who's Afraid Of Elizabeth Taylor?”,„Sympathy For The Rolling Stones” czy “It's Easier To Drink On An Empty Stomach Than Eat On A Broken Heart”)

Wbrew pozorom nie był to album z nagraniami na żywo. Nazwa „Live In Chicago, 1999” wiązała się po prostu z faktem, że członkowie formacji żyli wtedy w Chicago i wyjątkowo utożsamiali się z miastem. Po latach Tim wspomina ten okres jako esencję swoich lat dwudziestych, moment funkcjonowania we wspólnocie, której członkowie rozumieli się wzajemnie, byli zainteresowani tymi samymi rzeczami, czytali te same książki i oglądali te same filmy. Pierwszy raz moimi przyjaciółmi były nie tylko punkowe dzieciaki, ale też malarze, muzycy noise'owi czy free-jazzowcy. Nie istniała żadna hierarchia i wszyscy  ekscytowaliśmy się tym, co robią nasi przyjaciele działający w innych dziedzinach. Według Kinselli bardzo wielu kreatywnych ludzi przenosiło się wówczas do Chicago. Być może tłumaczy to również sięgnięcie przy okazji tej płyty po cover „Thanks For Chicago, Mr. James” Scotta Walkera, śpiewany przez Tima w dziwnym, przerysowanym tonie jeden z jaśniejszych punktów krążka. 


"Live In Chicago, 1999" stylistycznie różni się nieco od poprzedników. Choć panowie ponownie wydają się wychodzić z założenia, iż akustycznego brzdąkania i elektronicznych eksperymentów nigdy za wiele, a najlepiej, kiedy jedno łączy się z drugim lub bezpośrednio po sobie następuje przynosząc mały efekt szokowy, to stylistycznie widać pewną różnicę.  Produkcja jest jakby cichsza i bardziej stonowana, kompozycje płyną powoli, stają się wysmakowane i gdyby nie wspomniany już ekscentryzm oraz skłonność do psucia, dałoby się wręcz powiedzieć, że zrobiło się tu dojrzalej. Jak to często bywa, tworzenie przez artystów muzyki specyficznej czy wyzywającej, nie zawsze okazuje się zrozumiałe dla słuchacza. Przykładowo po czarującym, dającym się słuchać w nieskończoność "Who's Afraid Of Elizabeth Taylor" i kapitalnym "If It Feels/Good, Do It", gdzie wszystkie elementy: spokojne gitary, nienachalny elektroniczny podkład i trąbkowy motyw, gładko ze sobą harmonizują, wchodzi rozgniatające cały nastrój na kawałeczki dziką partią bębnów nagranie tytułowe. Trudno też nie zastanowić się, czy rzeczy ukryte pod ścieżkami 7, 11, 12, 13 albo nawet 1, aby na pewno były tu konieczne lub czy niektóre z nich nie mogłyby trwać nieco krócej?

Najbliżej perfekcji Tim i Joan Of Arc docierają za sprawą indeksu nr 8. Epicko zatytułowanego „When The Parish School Dismisses And The Children Running Sing”, którego kameralna aranżacja i brzmienie to czysta poezja, a moc melodii, jakich nie powstydziliby się The Sea And Cake, każe nam wizualizować w wyobraźni najpiękniejsze filmowe obrazki. W lekko psychodelicznym „Me (Plural)” Timowi towarzyszy wokalnie Jen Wood, a wraz z nią także fortepian i maszynka do wycinania perkusyjnych efektów, nadające całości sugestywny charakter. Przyjemnie słucha się wdzięcznego "(In Fact I'm) Pioneering New Emotions" czy "(I'm 5 Senses) None Of The Common", gdzie okazjonalnie partie perkusji dorzucił Mike Kinsella.  

Przy wielu fragmentach błyskotliwych przydarza się kilka chybionych i sporo neutralnych. Ogółem te grube pięćdziesiąt minut sprawia już jednak lepsze całościowo wrażenie niż "A Portable Model Of" i "How Memory Works". "Live In Chicago, 1999" to album dobry i dla swych twórców ważny, na którym krzepnięcie artystycznej tożsamości w jakimś stopniu się dokonuje.


środa, 21 września 2011

Cursive - The Ugly Organ (2003)












10

(INTRO) Najpierw słyszymy dźwięki radosnej orkiestry, wesołe miasteczko, WTF? A potem ORGANY. Złowieszcza melodyjka. Jakiś psychopata wrzeszczy coś o perwersji, lamencie, spowiedzi i chorej obsesji. Ta atmosfera i obłąkańczy okrzyk. Dr. Frankenstein stworzył swojego potwora.

Chwilę później te same słowa docierają do nas już w postaci pierwszego utworu na „The Ugly Organ”. „Some Red Handed Sleight Of Hand” wchodzi tak pewnie i bezkompromisowo, że jedyne z czym może się kojarzyć to… szubienica. Perkusja, wiolonczela oraz gitary, w które uderzają chyba kijami tworzą morderczy, piosenkowy mechanizm. Ciach, ciach. W górę i w dół. W naszych uszach wybrzmiewa historia brzydkiego organisty. „Nie ma potrzeby utrzymywać sekretów, wszystko co ukryłem kończy się w tekstach, więc przeczytaj i mnie oskarż, jeśli to co napisałem wprowadzi cię w błąd”. Z tego co zdążyliśmy się dowiedzieć, organista nie posiada zbyt czystego sumienia. Jego tytułowym brzydkim organem jest w rzeczywistości pełna od grzechów dusza.

Nr 3 „Art Is Hard”. Teraz ten szatański instrument zwany wiolonczelą gotuje istne piekło. Brzmienie jak z soundtrack do sądu ostatecznego. „Więc jesteśmy znów w tym miejscu, sztuka udawanej słabości, zakochiwanie się dla porażki, dla podniesienia cen płyt. Więc płyty się sprzedają, och co za hit! Musisz to powtórzyć, musisz utonąć żeby popłynąć!”. Wygląda jak prosta do odczytania przestroga przed sprzedawaniem życia prywatnego, emocji i uczuć celem komercyjnego sukcesu oraz popularności. „Możesz oszukać, oszukać, oszukać ból, możesz uczynić, uczynić, uczynić z niego broń, możesz złamać, złamać, złamać nogę, kiedy jesteś na scenie i oni krzyczą twe imięęęęęęę. Wszyscy wiemy, że sztuka jest trudna. Kiedy nie wiemy już kim jesteśmy.

Jedziemy dalej. „The Recluse”. Czas na odpoczynek od trudnego, szarpiącego nerwy nastroju. Ta cudowna kołysanka koi sfatygowany umysł. Jest słodko choć smutnawo. Jednakże sam tekst nie wnosi wielkiej poprawy do losów organisty. Niby pojawi się kobieta, dom, wygodne łóżko. Ale towarzyszą temu niepokój, obawy, niepewność. „Mogę wynieść się z jej łóżka ze strachu, że nigdy więcej nie będę już w nim leżał , Jak mam to skończyć aby rozpocząć? nie wiem, Czemu mam zaczynać coś czego nie mogę skończyć? Och proszę nie męcz mnie pytaniami do tych wszystkich brudnych odpowiedzi, moje ego jest jak mój brzuch, wydala wszystko czym je żywię… Może nie chcę już niczego kończyć, nigdy więcej, może mogę zaczekać w jej łóżku aż wróci, i wyszepcze: „Jesteś teraz w mojej sieci, zwiążę cię ciasno, dopóki mam czas by ukąsić.

„Herald! Frakenstein” to krótkie, przerażające intro do dalszej części. Zaledwie jedno zdanie „Nie mogę powstrzymać bestii, którą stworzyłem…” zapowiada fascynujący ciąg dalszy wydarzeń.

I tak „Butcher The Song” przywraca posępność i grozę pierwszych utworów. Maksymalizuje ją wręcz do prawdziwego, dźwiękowego widowiska grozy. Budują je cztery złowróżbnie przemykające dźwięki. „Piszę piosenki dla rozrywki. Ale ci ludzie chcą wyłącznie bólu. Chcą zobaczyć moje najgłębsze grzechy. Piosenki z mojego brzydkiego organu… I to co wychodzi to koszmarny bałagan, piosenki, których nie mogę zapomnieć/ Wyrzuć rzeźnicki nóż, krzyczałem przez lata, ale zaprowadziło mnie to do nikąd, po prostu wyrzuć rzeźnicki nóż, WYRZUĆ RZEŹNICKI NÓÓÓÓÓÓÓÓÓÓÓŻŻŻŻŻ. „Jaki piękny mamy dzień” – powiedział rzeźnik zanim uniósł swe ramię…

„Driftwood: A Fairy Tale”. Kolejna po „The Recluse” niezwykła ballada sprowadzona do postaci bajki o Pinokiu i wróżce. Nasz rzeźnik-organista próbuje kochać, ale jego miłość okazuje się pusta.

Ale o miłości mamy także następny „Gentleman Caller”. Właściwie to o zdradzie. Ona podejrzewa o zdradę jego („Twój dżentelmen woła, och, on woła kogoś innego”). Dlatego sama naiwnie się jej dopuszcza („Ty zła dziewczynko, czy czujesz się dobrze będąc złą? i coraz gorszą?”). Dla odmiany ostrzejsza kompozycja z porządnie idącymi w ruch strunami. Pierwsza część nieszczęśliwie rozgoryczona, podsycona alkoholem. Druga spokojna, naznaczona już bólem głowy (dosłownym oraz moralnym). „Ale wczesnym rankiem, skacowanym zmierzchem niedzieli, nie jesteś pewna co zrobiłaś, kto ci powiedział, że miłość ucieka? czasem mężczyźni wprowadzają w błąd, po to by dostać czego od ciebie chcą."

„Harold Weathervein”. Muzycznie następny majstersztyk. Odgłosy ulicy, śpiewających ptaków, mrocznie stawianych kroków. „W jego głowie jest jak w pogodzie, w jego głowie jest jak w pogodzie”. Genialny motyw w okolicach refrenu i organiczna uczta trwa dalej.

„Bloody Murder”. Ten tytuł tu pasuje. Aranżacja i atmosfera wstrząsające. Pod czyimś łóżkiem jest duch. Ma najwyraźniej pretensję do swojego oprawcy. Kapitalnej prostoty słów „let go let go please let me be, look at the ghost you made of me” nie podejmę się tłumaczyć. „Krwawy morderco, pozwól mi spoczywać w pokoju, kiedy byłam twoja, ty zbiegłeś ze sceny, teraz nie wymyjesz swych rąk ze mnie”. To z kolei może wyjaśniać czemu w pierwszej piosence mieliśmy „Some Red Handed Sleight Of Hand”.

W „Sierra” niespodziewanie pojawia się motyw ojcostwa. „Na pustyni, gdzie miasta wykonane są ze złota, jest dziewczynka grająca w klasy, z warkoczami splątanymi różową wstążką, chciałbym wiedzieć kto jest jej ojcem, i czemu mówią na nią Sierra.

No i finał. „Staying Alive”. Trwa co prawda całe 10 minut, ale najważniejszą konkluzją są słowa tytułowe. Dokładnie: „tonight I’ve decide, I’m staying alive/ zdecydowałem tej nocy, pozostaje przy życiu” . Chór odśpiewuje ostatnie „do do do do do do do do the worst is over…/ najgorsze się skończyło…

Aktorzy kłaniają się, kurtyna opada, koniec spektaklu, koniec mistrzostw.


wtorek, 20 września 2011

Cursive/Eastern Youth - 8 Teeth To Eat You split (2002)












7

Powtórka z rozrywki względem ostatniej EP’ki. Serio, możnaby z nagrań na „Burst And Bloom” i splitu z Eastern Youth ułożyć jeden, dość krótki (9 kawałków), ale za to bardzo mocny jakościowo i spójny album. Na „8 Teeth To Eat You” w dalszym ciągu kłębią się pomysły rozwinięte chwilę później na opus magnum Cursive. Masakryczne wiolonczelinowo-gitarowe odjazdy z połamaną perkusją i rozemocjonowanym wokalem, szczególnie w "Excerpts From Various Notes…”, ale i wymiatającym „Am I Not Yours?” niewiele mniej. Także zastanawiające odgłosy na końcu „Escape Artist” (jakaś kobieta i dziecko śpiewają, w tle ktoś gra na fortepianie) czyli zabieg wykorzystany choćby w późniejszych „Driftwood” i „Harold Weathervein”. Przez całe kilkanaście minut jest barwnie, ciekawie i intensywnie.

Eastern Youth są tu na etapie pomiędzy albumami „Kanjusei Oto Seyo” , a „What Can You See From Your Place”. Ta druga pozycja, wydana w 2003 to prawdopodobnie ich najlepiej znane dzieło, na co zresztą nagranie splitu z względnie popularnym zespołem ze Stanów mogło mieć spory wpływ. Japończycy jak zwykle dają radę, choć moim zdaniem im bardziej żywiołowo grają tym lepsze robią wrażenie, a tu jednak ukazują dość spokojne oblicze. Hisashi Yoshino oczywiście wydziera się tak jak na niego przystało, ale same melodie i tempa, za przeproszeniem dupy nie urywają, zwłaszcza w porównaniu do produkujących się obok kolegów.

poniedziałek, 19 września 2011

Joan Of Arc - How Memory Works (1998)












 6

Spostrzegawczy zauważą zapewne, że tytuły pierwszej płyty Joan Of Arc„A Portable Model Of” i sofomora „How Memory Works”, łączą się ze sobą w jedno sensowne zdanie (obecne w obydwu wkładkach). Odzwierciedla to niejako bardzo zbliżoną stylistykę tych albumów i fakt, że znajdujące się na nich nagrania brzmią, jakby powstały przy jednej sesji. Podobnie obydwie pozycje wypadają również jakościowo. Nie jest na nich do końca równo i zadowalająco, ale każda posiada swoje niewątpliwe momenty. 

W przypadku drugiego krążka JOA mowa na przykład o niezłym, jakby wyszukującym po omacku terytoriów Cap'n Jazz, ale zdecydowanie łagodniejszym „This Life Cummulative”, przywodzącą na myśl American Football poddaszowo-romantyczną kompozycję "White Out"skąpane w ładnym, spokojnym nastroju „So Open; Hooray” (motyw let’s sit and stare at each other) czy dynamiczniejszy i bardziej krzykliwy kawałek „God Bless America”. Generalnie rzecz biorąc nacisk silnie został położony jednak na atmosferę („To've Had Two Of”, „A Name”, „Osmosis Don’t Work”), którą w zgodzie z charakterem poprzedniczki, jak i samego Tima Kinselli, kilkukrotnie naumyślnie popsuto (prawie 7 minut bezsensownego elektro-plumkania „Pale Orange”). Wiele warto mimo wszystko wybaczyć przez wzgląd na kończące płytę przeurokliwe "A Party Able Model Of", piosenkę dowodzącą tego, z jak zdolnymi i wrażliwymi ludźmi mamy tutaj mimo wszystko do czynienia. 


everyone's quiet when the record ends

niedziela, 18 września 2011

Joan Of Arc - A Portable Model Of (1997)












6

Po rozpadzie Cap’n Jazz zarówno utworzona przez Tima Kinsellę formacja Joan Of Arc, jak i nowa kapela Daveya von Bohlena, czyli The Promise Ring, znalazły dla siebie miejsce w działającej od 1991 roku, zasłużonej dla indie rockaemo czy melodic h-c wytwórni Jade Tree. Poza wspomnianym Timem, ze starej gwardii do JOA trafili również jego brat Mike Kinsella oraz basista Sam Zurick. Nowymi twarzami zostali zaś, bardzo istotny w perspektywie czasowej dla projektu Jeremy Boyle i obecny tylko na dwóch pierwszych płytach Eric Bocek, obydwaj dzierżący gitary. 

Kompozycje z debiutu Joan Of Arc nie mają już w sobie post-hardcore’owej motoryki poprzedniego zespołu braci Kinsella, nie zawierają dzikiej energii ani nieokiełznanych wrzasków. Choć wokale Tima pozostają jeszcze czasem w jakimś stopniu krzykliwe, to w porównaniu do „Analphabetapology” mowa o ilościach doprawdy śladowych. Styl JOA obraca się poza tym właściwie wokół dwóch elementów, spokojnych lub swawolnych melodii i elektronicznych przeszkadzajek. To zarówno tworzenie ładnej muzyki, jak i wystawianie słuchacza na próbę za sprawą dociekliwego eksperymentowania, które zresztą tutaj wypada jeszcze całkiem niewinnie, ale na kolejnych albumach przemieni się w potwora.

Zewsząd słychać, że „A Portable Model Of” jest dla Tima i kolegów procesem odkrywania nowych możliwości oraz robienia rzeczy, w jakich bardzo daleko im do wirtuozerii. Krążek jawi się zbiorem muzyki dość mało konkretnej, niewiele tu kompozycji o regularnych kształtach, blado wypada także spójność materiału. Obok form około-piosenkowych (czasem zbyt rozwlekłych, jak „Anne Aviary”, a czasem wyjątkowo treściwych w rodzaju „I Was Born”) mamy na przykład elektroniczne ciekawostki ("Romulans!Romulans!", „In Pompeii”, „In Pamplona”), 3-minutowe akustyczne fragmenty („Caliban”) czy post-rockowe lanie wody (długaśne „Count To A Thousand”). Na kilka nagrań warto jednak zwrócić baczniejszą uwagę. Mimo że starszy Kinsella konsekwentnie odcina się od powinowactwa z emo, raczące midwestową nastrojowością i dzwoneczkowymi dodatkami „Let’s Wrestle” jawi się przedstawicielem gatunku najwyższej próby. "The Hands" to pomysłowa i przyjemna dla ucha art-popowa zabawa, śpiewany wraz z Daveyem Von Bohlenem „Post Coitus Rock” zapisuje się w annałach jako melodyjnie wyrafinowany majstersztyk, , a „(I Love A Woman) Who Loves Me” pozostaje w głowie ze względu na linijki:  Too smart to be a pop star, Not smart enough, not to be.  

„A Portable Model Of” to niemal stuprocentowe zerwanie z „weirdo-punkową” estetyką Cap’n Jazz, a przy tym dość chwiejny, ale też zarysowujący potencjał, start jednego z najbardziej intrygujących projektów avant-popowej i gitarowej sceny w Chicago. 

foggy Pennsylvania...

poniedziałek, 12 września 2011

1990 w piosenkach


30. L7 - Shove











Czym lepiej zacząć podsumowanie najlepszych kawałków 1990 roku jeśli nie utworem wypuszczonym na singlu dokładnie 1 stycznia? „Shove” to sprawa wręcz symboliczna, zapowiedź tego, czym miała zasłynąć cała pierwsza połowa nowej dekady. Brudu, buntu, syfu. Przyjścia chłopaków z Seattle i nowej silnej fali amerykańskiego punk rocka. Z EP’ki „Smell The Magic”, poprzedzającej wydanie rozszerzonego później o trzy piosenki albumu o tej samej nazwie, można pewnie wytypować kilka lepszych, brudniejszych, bardziej soczystych i mięsistych punkowo-grunge’owych hymnów. Odpowiednie stężenie pasjonującej gitarowej niedbałości zapewnia być może dopiero zebranie ich wszystkich do kupy. Z jakiegoś jednakże względu całą tę paradę nastroszonego, nabuzowanego pierdolniku inicjował właśnie naznaczony charakterystycznym riffem „Shove”. Potężna dawka nieprzystępnego rock’n rolla wykonywanego przez kobiety, którego kobiecym nijak nazwać się nie dało.  


29. Poison Idea - Plastic Bomb











Poison Idea brzmieli tak samo jak wyglądali – grubo, potężnie, bezkompromisowo. „Plastic Bomb” będący w zasadzie zwyczajnym trójakordowym wymiataczem zyskuje dzięki nadwyżce metalowej masywności, sprawnym zagrywkom i solówkom oraz znakomitym whoaaa chórkom urozmaicającym typowo hardcore’owe warczenie Jerry’ego. A. Punkowa solidność gdzieś pomiędzy dzikim spontanem Black Flag a wyciskaną w intensywnym nawalaniu melodyjnością Pennywise


28. The Dead Milkmen - Methodist Coloring Book











Gdyby Weird Al Yankovic wywodził się ze sceny amerykańskiego hardcore’u i zamiast coverów grał z zespołem autorskie satyryczne kompozycje, brzmiałby zapewne jak The Dead Milkmen. W singlu z „Metaphysical Graffiti” bezwzględne poczucie humoru filadelfijskiej kapeli słychać doskonale. W tym przypadku ostrze sarkazmu wymierzone zostaje nie tyle w tytułowych metodystów, czy chrześcijan ogółem, ale pewną logikę zawartą na kartach biblii i głoszoną przez kapłanów. You've got a methodist coloring book, And you color really well, But don't color outside the lines, Or God will send you to Hell. Muzycznego wyrazu nadają piosence przede wszystkim chwytliwe partie gitary i niedbały wokal Josepha Genaro stanowiący coś pomiędzy dziecięcym podśpiewywaniem Cartmana z Miasteczka South Park a wrzaskami potępionego szaleńca.  



27. The Flaming Lips – Raining Babies














Bardzo dobra piosenka “Flipsów” z „In A Priest-Driven Ambulance”, dość drugoplanowej, ale momentami ciekawej płyty, nie wspartej jeszcze tak ewidentnym przebojem jak chwilę późniejsze „She Don’t Use A Jelly”. Łamliwy, młody wokal Coyne’a, rozbudzająca wyobraźnię gitara obecnego przez moment w składzie Jonathana Donahue, wynosząca gdzieś w kosmos perkusja. Warto wyławiać takie perełki.

LINK


26. Alice Donut – Bottom Of The Chain












W „Bottom Of The Chain” punkowych wpływów nie sposób nie dostrzec, choć wkładanie kawałka do jednej szufladki z płytkim, prymitywnym graniem byłoby strzałem w stopę. Gitarowa linia tego sześciominutowego ulicznego wymiatacza sprzedaje bezlitosnego haka, a cierpkiego przesłania tekstu nie powstydziłby się krytykujący wielkie korporacje Ian McKaye . Wyznanie „I like to drink a beer, stare out into the streets, Smoke some cigarettes, cook something to eat. Waiting for the city to burn” mogłoby się wydawać kolejnymi niewiele znaczącymi słowami buntownika znającego na pamięć rzeczywistość najbardziej gównianych dzielnic wielkiego miasta. Na tle całości to jednak Tomas Antona komponuje się jako ten uczciwy, w porządku koleś, z którym jesteśmy gotowi się utożsamić, który jest przy tym totalnie „cool”. Nocny powrót po imprezie, kaptur na głowie, słuchawki w uszach i cały ten syf dookoła.

LINK


25. Daniel Johnston - Some Things Last A Long Time












Wzór dla wszystkich dzisiejszych perfumowanych geniuszy i innych przygnębionych chłopców łkających w pokoju. Daniel Johnston przemawia tu jako niekwestionowany mentor emocjonalnego, smutnego lo-fi. W „Some Things Last A Long Time” ten termin zawiera się idealnie. Kilka przeszywająco poruszających akordów, oszczędny tekst wyrażający wszystko co wyrazić powinien. Każde słówko i każdy pogłos sprawiają wrażenie wypełnionych jakimś głębokim sensem. Niektóre rzeczy trwają przez długi czas, nie zawsze na naszą korzyść. Bynajmniej nie ta piosenka.

LINK


24. The Legendary Pink Dots – Just A Lifetime












Jest z czego wybierać na “Crushed Velvet Apocalypse” jeśli chodzi o psychodeliczne, bogato zaaranżowane i mistyczne w swej naturze kawałki. Jeden z nielicznych w ich dyskografii singli „Princess Coldheart”, zdehumanizowane „The Pleasure Palace”, orientalny odlot „Green Gang”. Tu nie ma jednak miejsca na rozpisywanie całej płyty. Ja wybieram bliskie stylistyce Current 93 „Just A Lifetime”. Dekadenckie dźwięki masochistycznej przyjemności, genialne, bolesne, jak spoglądanie na kończący się świat co oczywiście musi być cholernie smutne, ale jakie piękne zarazem.

(And dragons walked the earth again; parrafin was free. A fire-eater went insane and torched the final tree.)

LINK


23. Prefab Sprout – Carnival 2000












Raz, że nie brzmi mi to do końca jak typowe granie roku 1990, dwa, że kojarzy się lekko z Guillemots. Może, a nawet na pewno zasługa to popowego kunsztu i rozkręcającej imprezę samby w okolicach połowy pierwszej minuty (końcówka „Sao Paulo” z „Through The Window Pane”). „Cool music we play, dance an’ say, Carnival 2000, Lives come an’ go but life no denial, Is always in style”.

LINK



22. Social Distortion - Ball And Chain











Włóczęgowska ballada o ładnej melodii nieumyślnie przywołującej jeden z większych przebojów Tadeusza Woźniaka. Zwłaszcza wstęp niepokojąco łudzi wrażeniem, że Mike Ness – wytatuowany kalifornijski twardziel z gitarą w ręku, za chwilę zamiast prowadzić rozkminę o niemożności znalezienia swojego miejsca w świecie zaśpiewa nam: Kto to pędzi tak przez miasto, Komu w tych ulicach ciasnoBlues-rockowe „Ball And Chain” to opowieść rodem z amerykańskich starych filmów. Z bohaterem w zużytym Chevrolecie, ze złamanym nosem motającym się pomiędzy barami i motelami, marzącym o kochającej żonie oraz dobrym życiu, przeklinającym ciężkie czasy. 


21. Pale Saints – You Tear The World In Two











Ileż dzieje się w jednym niepozornym utworze z “The Comfort Of Madness”. Przester, kilka wyrafinowanych melodii, solówka… Uczta dla fanów ciekawych gitarowych rozwiązań i rasowego shoegaze’u z najbardziej owocnego okresu. Poza tym oczywiście ta wyśmienita harmonizacja wokali szczytująca przy linijce refrenu. 



20. The Breeders – Doe












Zgodniez Pixies’owskim etosem, nagrać maksymalnie zajebisty numer przy minimalnie skomplikowanej formule. Mało kto jak Kim Deal z głupiego „da-da-da-da” wspartego „upbeat” sekcją rytmiczną potrafiłby wyczarować coś tak chwytliwego.

LINK


19. The Levellers – Carry Me












Gdyby dwa zespoły takie jak Flogging Molly i The Decemberists połączyć jednym wspólnym kierunkiem słyszalnych wpływów, najlogiczniejszym wyborem byliby The Levellers. Harmonijka ustna automatycznie przywołuje obrazek ludzi zgromadzonych dookoła ogniska. Siedzimy tam sobie, facet z gitarą snuje klimatyczną opowieść przygrywając melodię rodem z folkowych irlandzkich pieśni. Coś o przyjaźni, o ludziach jakich się kiedyś znało, którzy nie skończyli najlepiej. Życiowo, choć inaczej niż u Ewy Drzyzgi.

LINK


18. The Sundays – Here Where The Story Ends












Kolejni kolesie śpiewający w manierze Morrisseya i szarpiący w struny a la zespoły z C86 w pewnym momencie mogą się znudzić. Co innego jeśli robi to grupa z tak uroczą wokalistką jak Harriet Wheeler. Pomimo mylącego tytułu „Here Where The Story Ends” (jako drugi singiel) okazał się utworem, który The Sundays zapewnił znakomity start, rotację na MTV oraz szczyt listy Modern Rock w USA. Tak więc, tu na dobrą sprawę historia naprawdę się rozpoczęła.

LINK


17. New Model Army – Purity












Zespół Justina Sullivana już na etapie późniejszej twórczości, wciąż śpiewający o rewolucji, poszukujący „czystości”, która ostatecznie okazuje się kłamstwem. Dalekie post-punkowe echa, przepięknie ujęty smutek i fantastyczne skrzypcowe partie.

LINK


16. Codeine – D












Najwybitniejsza szkoła zniewalającego dołowania. Przytłaczające warstwy sadcore’owego dźwięku i refren za pomocą kilku prostych słów miażdżący bardziej niż niejeden najbardziej złożony tekst. "I want you to need me…"

LINK


15. Inspiral Carpets - She Comes in the Fall












Chłopaki obcięci od garnka, z grzywkami, w za długich nieco bluzach albo luźnych koszulach. Popularnościowo druga liga brit-popu/madchesteru, w ramach indie-przebojowości „She Comes In The Fall” to jednak czołówka. Perkusista bohater, wyjątkowo sprawnie nakręcający tempo i dynamikę kawałka, w sprawie mostków łączący siły z wycinającym nawiedzone motywy klawiszowcem. Wokalista i gitarzysta wcale nie gorsi błyskotliwie wyprowadzają numer na pierwszej klasy piosenkowe tory. Jest tu praktycznie wszystko i wszystko skrojone jest tak jak należy. Pełnokrwista, chwytliwa muzyka.


14. The Afghan Whigs – Retarded












Greg Dulli receptę na tworzenie kawałków niesamowitych i wstrząsająch znał już na kilka lat przed nagraniem słynnego „Gentlemen”. Choć pewnie dopiero tam rockowa energia oraz mroczna emocjonalność definitywnie zagrały z slowcore’owym stylem i elegancją to o pierwszych dwóch cechach w postaci doskonałej możemy mówić przy okazji „Retarded”. Drugi singiel z „Up In It” (jak i w ogóle w ich dyskografii) jest jak czarny diament, Whig’sowskie „Smells Like Teen Spirit” albo „Song 2”. Kilka nieskomplikowanych, złych akordów podbitych przez sekcję rytmiczną, Dulli już pierwszą kwestią „television's gone and i'm alone with Lucifer” i kolejnymi „motherfuckerami” rzucający na kolana. Dobija nas oczywistym, wściekłym i wspaniałym „yeeeeeeeeeeeaaaaaaaaah” w refrenie, a potem jeszcze z sadystyczną satysfakcją w głosie znęca nad zwłokami pytając „I said who you call retarded now?” .

LINK


13. Aztec Camera & Mick Jones – Good Morning Britain












Na czwartej płycie Aztec Camera, Roddy Frame jest jak muzyk, który przedwcześnie osiągnął starość, totalnie bez polotu eksplorujący terytoria zdecydowanie odległe od tego za co pokochano jego zespół kilka lat wcześniej. Z pomocą nieoczekiwanie przybywa Mick Jones, legendarny gitarzysta i drugi wokalista The Clash. Za sprawą tego 35-letniego punk rockowca weterana, śpiewany na dwa głosy „Good Morning Britain” w porównaniu do innych utworów ze „Stray” aż promieniuje żywotnością. Co więcej to Jones swym przyjaznym i luźnym wokalem sprawia wrażenie tego młodszego w duecie, podczas gdy dekadę później urodzony Roddy brzmi podejrzanie jak… Joe Strummer.

LINK


12. The La’s – There She Goes












Słodkości niechaj stanie się zadość. Najsłynniejszy kawałek The La’s podpada właściwie pod lata 80’te, ale według norm jakie tu sobie przyjąłem to wypisz-wymaluj rzecz zupełnie zgodna z rokiem moich narodzin. Ja w 150% jestem w stanie zrozumieć jak chłopaki byli w stanie pisać tak śliczne utwory jeśli dziewczyny, które były dla nich natchnieniem dało się porównać z tą blondynką z teledysku do „There She Goes”. „There she goes, there goes agaiiiiiiiiiiiin, And I just can’t contaiiiiiiiiin, This feeling that remaiiiiiiiiiins”.

LINK


11. The Chills – Heavenly Pop Hit












Nie wiem jak wielkim optymistą trzeba być żeby zacząć kawałek słowami „Each evening the sun sets in five billion places, Seen by ten billion eyes set in five billion faces”. Podobnie zresztą jak do nazwania swego największego przeboju najbardziej oczywistą, ironicznie szczerą i nieskromną nazwą “Heavenly Pop Hit”. Jakby nie było jestem w stanie twórcy tej kompozycji, Martinowi Philippsowi z The Chills przybyć mocną piątkę za rozsiewanie beztroskiego nastroju wśród dociekliwych słuchaczy, którzy zważywszy na brak popularności kapeli mogą być dziś niestety wyłączną publiką tego niebiańskiego numeru.

LINK


10. The House Of Love – Shine On












Przemyćmy klimat Echo And The Bunnymen w piosence śpiewanej przez kolesia o twarzy nieco mniej zmelinowanego Marka E.Smitha. Nie uszczknijmy ani kropli emocjonalnego, brytyjskiego czucia poprzedniej dekady przy jednoczesnym wstąpieniu w rzeczywistość lat 199.. Ucieszmy się czasami, w których większość hitów znanych także zwykłym pożeraczom bułek tworzy się za pomocą gitar i klawiszy. „In a garden in the house of love, sitting lonely on a plastic chair…” Posłuchajmy The House Of Love, tak po prostu.

LINK


9. Superchunk – Slack Motherfucker












Mac McCoughan i ekipa na samym początku muzycznej drogi. Hymn wszystkich, którym pracodawca kiedykolwiek zalazł za skórę.

LINK


8. Angelo Badalamenti – Laura Palmer’s Theme












Dwa mocne motywy niczym noc i dzień uzupełniające się w twinpeaksowym temacie Laury Palmer. Najpierw ta grobowa, posępna część, przy której nie trudno wyobrazić sobie własny pogrzeb. Następnie klawisze fortepianu powoli acz skutecznie prowadzące do wzruszającej melodii z cyklu „najgorsze już za nami”. Nie łudźmy się jednak zbyt długo, po dniu zawsze nadchodzi NOC, a sowy… Wiadomo.

LINK


7. Nick Cave And The Bad Seeds – The Weeping Song












Arcydzieło rozpisane na głosy Nicka Cave’a i Blixy Bargelda. Moc i głębia, lament i refleksja. Bezdyskujnie nie jest to dla mnie rzecz do mierzenia się.

LINK


6. The Field Mice - So Said Kay












Da się odnieść wrażenie, że Wratten i Hiscock byli wyjątkowo uparci w tym, by swoje niewinne indie-popowe pieśni o trudach młodzieńczej miłości wciąż powielać. Jedynym słusznym argumentem za usprawiedliwieniem takiego działania może być wyłącznie skuteczność i kreatywność, a tych w żadnym wypadku nie brakowało. Końcówkę „So Said Kay” (nawiązującego do lesbijskiego filmu „Desert Hearts”), w której następuje kumulacja dobrych pomysłów należałoby wliczyć do najlepszych momentów The Field Mice. Skrzypce, pogłosy, gitara i typowa liryczna melancholia Bobby’ego zlewają się razem w wyjątkowo nastrojową jesienną pocztówkę z roku 1990.


5. They Might Be Giants – Birdhouse In Your Soul











Piosenka dowodząca, iż w 1990 roku obok smętnego jak p***a grunge’u, shoegaze’u czy punk rocka powstawały również w gitarowej muzyce rzeczy pogodne i humorystyczne.  „Little Birdhouse In Your Soul” to kompozycyjny popis dwójki sympatycznych nerdów z Massachusetts. W utworze opowiadanym z perspektywy nocnego światełka w kształcie niebieskiego kanarka pozorna głupkowatość okazuje się jedynie sprytnym kamuflażem dla niepoważnego, każącego traktować się z przymrużeniem oka, a jednak piekielnie celnego i skrupulatnie przygotowanego pop-rocka. Mamy tu Johna Linnela niczym Brian Wilson artykułującego who watches ooooveeer youu. Harmonie i kanony wokalne z Johnem Flansburghiem. Powtarzane na zmianę kilkukrotnie fragmenty rozpoczynające się od I’m your only friend... i Not to put too fine point on it… . Rogi i klawisze oraz końską dawkę typowego dla nich, inteligentnego dowcipu (latarnia morska jako „prymitywny przodek” plus nawiązanie do Jazona i Argonautów). Jeśli są kawałki leczące choroby, ten najpewniej do nich należy.  


4. The Trash Can Sinatras – Obscurity Knocks











Jeden z ostatnich wpisów na liście najdoskonalszych piosenek jangle popowych. W latach 90. prawdopodobnie rzecz na tym polu już bezkonkurencyjna. Zwycięstwem Francisa Readera i spółki nie było tu wyłącznie napisanie fantastycznych melodii, ekstatyczne wyśpiewanie ich i zagranie, ale też majstersztykowskie wyrażenie za pomocą tekstu pewnego osobliwego stanu. Though I ought to be learning I feel like a veteran, of "oh I like your poetry but I hate your poems”. Calendars crumble I'm knee deep in numbers, turned 21, I've twist, I'm bust and wrong again. Bolączki młodego człowieka, który przekraczając “pierwszą kwartę życia” obawia się, że mijające lata nie przyniosły spełnienia oczekiwań. Przemyśleń weterana porażek i samotności, kontemplatora straconych dni, za którymi kryje się niewiele albo nic. Słodycz i gorycz. Pełnoprawna czterominutowa uczta.      


3. Pixies – The Happening












Strefa 51, przybysze z innej planety i Bill Goodman przeprowadzający z nimi wywiad. Frank Black jako charyzmatyczny narrator tej dziwacznej historyjki. Za sprawą jego wokalnych poczynań - jakże wciągającej, bo nie trzeba nawet wiedzieć co dzieje się w tekście żeby odpływać przy trzech fazach z jakich składa się piosenka. W pierwszej krzyczy do nas Frank klasyczny, rockowy. Drugą prowadzi rozkoszny falset: beneath the skyyyyyyyyyyyyy, który mógłby trwać w nieskończoność. Na koniec Black Francis obojętny i spokojny, niemal bezpłciowym tonem rozciągający kilkanaście kolejnych linijek w rejony nieumyślnej doskonałości. 


2. Sonic Youth – Mote










Kiedy sugestywna poezja genialnych tekstów ubrana zostaje w gitarową, zapierającą dech w piersiach jazdę, na prawidłowe nazwanie rezultatu może zabraknąć właściwych słów. Gdy moc oddziaływania liryków i muzyki połączymy jeszcze z oszałamiającym efektem wizualnym, to nie ma zmiłuj. „Mote” jest jednym z tych kawałków rockowej sztuki, który ścina ci białko, przyspiesza krążenie krwi i wprawia w stan osłupienia. No a wtedy: you feel the spiral turning for you alone, and you feel so heavy that you just can't stop it. Właśnie tak się czujesz.


1. Ride – In A Different Place











Przy całym moim umiłowaniu do amerykańskiej muzyki, w tym podsumowaniu górę biorą jednak Anglicy. Prym wiodły obecne zwłaszcza na Wyspach gatunki takie jak baggy/madchester, shoegaze, dream-pop czy neo-psychodelia. „In A Different Place” to poza tym osobny fenomen, ballady z umownego katalogu moich najważniejszych. Bębny, natchniona melodia, akcent w wokalu i doznaniowo przeciągane ostatnie słowa w linijkach zwrotek. Odpływamy poza czas, poza przestrzeń, nikt nie może nas teraz dotknąć, jesteśmy w innym miejscu. Tu wkrada się stan totalnej nieważkości i zamkniętych oczu słuchacza, a przecież jest jeszcze ta gitara uderzająca przy and we’re smiiiiiiiling, when we’re sleeeeping.