środa, 27 kwietnia 2011

The City On Film - In Formal Introduction (2005)












8

Bob Nanna. Czołowa postać indie-emo środkowo-późnych lat 90’tych. Wokalista Braid, później Hey Mercedes aż w końcu The City On Film. Jego solowy projekt znacznie odbiega od poprzednich. Zawiera muzykę lżejszą, wolniejszą, spokojniejszą. To prawda obiektywna. Subiektywna jest natomiast taka, iż dla mnie również najlepszą pod jaką się podpisał. Nanna to typowy przykład jednostki przekierowanej muzycznie na zupełnie inne tory po wykitowaniu emo. "In Formal Introduction" może być albumem doskonałym na jesienne albo zimowe wieczory. Na wiosenne i letnie zresztą też. Te łagodne nagrania mają w sobie coś pogodnie czarującego, w trochę inny deseń niż jego kumpla Mike’a Kinselli, ale sprawdzające się na podobnej zasadzie. Słyszymy tu Boba grającego i śpiewającego akustyczne piosenki. Magiczne "Trials", "Lost My Lights", "Portland Maine And The Pouring Rain". Też akustyczne, ale już szybciej szarpane "How Helicopter Sounds". A także nie-akustyczne "For Holly", które mogłoby znaleźć się na płycie Hey Mercedes. Zwyczajnie niezwyczajna, bo wyjątkowa płyta.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Maritime - Heresy & The Hotel Choir (2007)












6

Wiem, że trochę tak niegrzecznie wyliczać coś komuś w punktach, ale tym razem zrobię wyjątek. Jakby ktoś się pytał to z lenistwa oczywiście.

Wniosek 1: Na „Heresy And The Hotel Choir” nieco przygasa zwiewna jak chorągiewka, rozmarzona indie-popowość, pojawia się więcej rockerki. Nie żeby przeszli gigantyczną metamorfozę, ale da się zauważyć.

Wniosek 2: Mają u mnie minusa za to, że nie utrzymali klimatu. Zbyt wiele utworów wpada w nudną, manierę („Aren’t We All Found Out”, „Are We Renegade”) , w niektórych trudno mi się doszukać sensu powstania („Perill”), jeszcze inne choć nie przeszkadzają to pozostawiają obojętnym („Be Unhappy”, „With Holes For Thumb Sized Birds”). Romantyczność takiego „First Night On Earth” zupełnie mnie nie rusza, zwłaszcza, że oni przecież potrafią pisać bardzo dobre ballady (patrz recenzja „Glass Floor”).

Wniosek 3: Kawałek z pod indeksu 7 jest dość chlubnym wyjątkiem od reguły.”Pearl” z powodzeniem mogło się znaleźć na poprzednim albumie Maritime – „We, The Vehicles”, który zresztą do dziś jest świadectwem ich najwyższej formy.

Wniosek 4: Paradoksalnie tam gdzie energiczny power-pop im akurat wyszedł możemy mówić o najbardziej wyrazistych kawałkach w repertuarze Maritime w ogóle. „For Science Fiction” to numer co najmniej zajebisty, zagrany na solidnym hooku, o świetnym refrenie. Davey VonBohlen wrzeszczący „Now I want thank god, thank god, thank god, thankgod, thankgod, thankgod!!!” pozostanie w pamięci. “Hand Over Hannover” brzmi jakby ex-lider The Promise Ring złapał przez chwilę drugą młodość. Sympatyczne szarpanie strun w „Guns Of Navarone” i piosenkowa jakość owego utworu także przejdą do kanonu ich dokonań.

Wniosek 5: Album jest nierówny. Dużo tu powtarzania się, za mało inwencji w umilaniu słuchaczowi czasu. Sytuację ratuje na szczęście kilka naprawdę kapitalnych nagrań, dzięki którym ostatecznie wychodzą na średnią.

Wniosek 6: Maritime nie tracą mojego respektu. Nadal jesteśmy za pan brat.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Spoon - singlografia

Znudziło mi się już trochę suche opisywanie kolejnych płyt, dawanie oceny i linka do YT pod spodem. W ramach odmiany robię dziś świąteczny przegląd małych płyt wydanych przez od lat niezawodną, pochodzącą z Teksasu grupę Spoon. Zespół moim zdaniem szczególnie ciekawy pod względem singlowym i poszczególno-piosenkowym, bardziej nawet niż całościowo-albumowym. (LOL)


All the Negatives Have Been Destroyed / Irrigation Man / If You Say So (1996) 8/10












Próbka stylu Spoon z czasów dwóch pierwszych płyt. Punkowy, energetyczny indie-rock sprawnie zamknięty w głodowych siedmiu minutach. Nonszalanckie “I had a feeling from the start of it you could say so, motherfucker, You could say so, motherfucker” i przyjemnie brzmiące gitarowe przejścia w “All The Negatives…”. Przyzwoity numer środkowy oraz będące jakby kontynuacją indeksu pierwszego “If You Say So” raz jeszcze stawiające na dziki rock’n roll.

LINK


Not Turning Off / Party Up (1996) 6/10












Drugi singiel z wydanego dla Matadora debiutu „Telephono”. Tym razem coś bardziej na kształt Chavezowego grania, pozbawione chwytliwości „All The Negatives…” czy gracji mojego faworyta z pierwszej płyty „Dismember”. Nadal z jajami, ale chyba nie warto się na dłużej zatrzymywać.

LINK


Car Radio (1998) 7/10

Dwie wersje (1:30 i 2:04) krótkiego przeboju z “Series Of Sneaks” + 47 sekundowe „Audio Bio”. Całkiem spoko kawałek, nie zdążysz nawet zauważyć, że się zaczął, a już dobija do końca. Niestety nie daje przy tym takiego kopa jak potrójny singiel debiutancki. Lepiej sprawdza się jako część składowa płyty niż samodzielny byt.

LINK


Anticipation / Headz (1998)














The Agony of Laffitte (1999) 8.5/10












Dwa kawałki wydane na singlu dla Saddle Creek chwilę po wyrzuceniu z majorsowego Elektra Records. Tytułowy to Spoon w smutno balladowym, deszczowym nastroju. Świetna piosenka, którą w ramach lo-fi’owych klasyków można postawić tuż przy „Advance Cassette”. „Laffitte Don’t Fail Me Now” zaś, logicznie wychodzi z punktu zakończenia poprzednika, jawiąc się utworem już nie tak szaro-burym, nieco żwawszym, ale nadal nie za wesołym. Co ciekawe w warstwie tekstowej mamy do czynienia z dissem na Rona Laffitte’a, człowieka od A&R’u z Elektry, do którego kapela Britta Daniela miała szczególny żal (now all that I want to know, are you honest with anyone?).

LINK


Anything You Want (2001) 7.5/10












Czasy złego labelu i grania hałaśliwego post-punku już za nimi. Wraz z „Girls Can Tell” zaczyna się złota dekada Spoon pod banderą Merge. Na pierwszy ogień idzie „Anything You Want” – elegancki, melodyjny kawałek, zupełnie daleki od łomotów sprzed kilku lat. Kompozycyjnie bez szaleństw, ale z głową, dawkowanie motywów, wszystko na swoim miejscu. Tak się teraz będzie pisać indie-popowe numery.

LINK


Everything Hits at Once (2001) 8/10












Klasyczny opener płyty z zieloną okładką. Pełna dojrzałość, gustowny klimat, ktoś napisał, że „The best song Elvis Costello never wrote.”. Na tym albumie przebija go już tylko genialnie zamykające “Chicago At Night” (ewentualnie „Me And The Bean”).

LINK


Car Radio / Advance Cassette (2001)












Powtórka z rozrywki. “Advance Cassette” znakomicie udające Pavement powinno być wydane jako główny singiel z “The Series Of Sneaks”, ale to szczegół.

LINK


Someone Something (2002) 6/10












Świetnie przyjęte “Girls Can Tell” bardzo szybko doczekało się follow-upu w postaci jeszcze lepiej przyjętego “Kill The Moonlight”. „Someone Something” wybrane na pierwsze promo czwartego krążka „Łyżki” oparto niemalże w całości na monotonnym klawiszowym motywie, którego nieznaczne zmiany nie przynoszą wiele ciekawego, podobnie zresztą jak hand-clapy w końcówce. Nie tym razem Sztućcu.

LINK


Jonathon Fisk / Stay Don't Go (2002) 6.5/10











(w wolnym tłumaczeniu)

Pitchfork: Na czym bazuje “Jonathon Fisk”? Wygląda na to, że kryje się tam jakieś uraz.

Britt: To tylko koleś, który bił mnie kiedyś w szkole średniej. No wiesz, typ gościa, który męczy cię, śmieje się z ciebie w stołówce, a potem próbuje jeszcze nękać po lekcjach, w drodze do domu.

Jonathan Fisk always a risk, tells me he counts my teeth every night
I wanna get all back now, I wanna get em Allright


Aktualnie Jonathon Fisk podobno pojawia się nawet czasem na koncertach Spoon.

LINK


The Way We Get By (2003) 6/10












Chyba jeden z bardziej znanych numerów, ale czy najlepszych to na bank bym polemizował. Nie jestem wielkim fanem ani tego kawałka ani całego „Kill The Moonlight”, choć „All The Pretty Girls Go To The City” oczywiście zajebiste jest.

LINK


I Turn My Camera On (2005) 7/10











Od kwadratowego nawalania po coraz wyraźniejszą muzykalność (sprawdźcie sobie na ilu instrumentach Britt Daniel zagrał na „Gimme Fiction"), wpływy soulu i popową zajebistość. „I Turn My Camera On” śpiewane przez Britta w manierze Prince’owej plus pociągająca rytmika równa się najbardziej przystępny dla radia singiel zespołu.

LINK


My First Time Volume 3 (2005) 8/10












Rzecz poza-płytowa. Nie trudno jednak zauważyć, że pochodząca z epoki piątego krążka. Funkowe, zbudowane na fantastycznej wręcz, bogatej melodii „My First Time” to mało znany fragment ich twórczości, choć zdecydowanie warty umieszczenia wśród tych najlepszych. Poza tym pierwsza kolaboracja Daniela z obecnym klawiszowcem Ericiem Harvey’em.

LINK


Sister Jack (2005) 7.5/10












Ostatnie ogniwo promowania „Gimme Fiction” i powrót do singli brzmiących typowo gitarowo. Rozkoszna jak zwykle sekcja rytmiczna, poza tym wrażenie delikatnie Beatlesowskiego podejścia do kompozycji. Nie taki wypas jak „I Summon You”, ale i tak kawał ładnej roboty.

LINK


Don't You Evah (2007) 5/10












Saga “GaGaGaGaGa” rozpoczęta. Szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem o co właściwie chodzi w tej piosence, ale o to wypadałoby już zapytać kapelę The Natural History odpowiedzialną za oryginał („Don’t You Ever”). Bardzo średni wycinek albumu, z którego można było wykroić niejeden fajniejszy indie-popowy hit.

LINK


The Underdog / It Took a Rumor to Make Me Wonder, Now I'm Convinced I'm Going Under (2007) 8.5/10












Czego do tej pory jeszcze nie było w kawałkach Spoon? A na przykład sekcji dętej. Błąd ten jednak bardzo łatwo da się naprawić, nagrywając przy okazji najbardziej pozytywny i sympatyczny singiel jaki im się przytrafił. W wyobraźni wizualizuje mi się występ u Lettermana z szczerzącym swoje zębiska Brittem i przygrywającymi na dęciakach Meksykanami.

LINK


You Got Yr. Cherry Bomb (2008) 9/10












Prawdopodobnie mój ulubiony singiel ekipy z Austin, choć w kategorii ogólnej to nie-singlowe „Advance Cassette” , „Summon You” i „Chicago At Night” byłyby górą. „You Got Yr. Cherry Bomb” brzmi jak piosenka napisana przez człowieka szczęśliwie zakochanego i już przez sam ten fakt nie da się jej nie polubić. „Wiśniowa” melodia być może najbardziej słodka i urokliwa w Spoon’owym repertuarze. Sam Britt Daniel w jednym z wywiadów określił ją jednak jako smutną.

LINK


Got Nuffin (2009) 7/10












Najpierw na EP’ce o tym samym tytule, następnie na długogrającym „Transference”. „Got Nuffin” to numer na tyle dobry, że nikogo nie powinno dziwić, iż zespół umieścił go na dwóch wydawnictwach. Czterominutowa jazda na post-punkowym motywie, niektórym przywodząca na myśl Dinosaur Jr. Całkiem wciągająca.

LINK


Written in Reverse (2009) 6.5/10












Na pierwszym planie wyraziste pianino, charyzma wokalna Britta, tuż za nimi gitarowe zagrywki, a wszystko to składające się na obrazek muzyki brzmiącej bardzo amerykańsko (pstrykanie palcami wskazane). „Solid” jest słowem jakie pasuje mi w tym miejscu najbardziej. Kolejny udany kawałek od zespołu, który zupełnie nie opanował umiejętności rozczarowywania swoich słuchaczy.

LINK

sobota, 23 kwietnia 2011

Maritime - Glass Floor (2004)












7

Na początek, nie dajcie sobie wmówić, że „Glass Floor” to zła płyta. Widząc jak niektórzy ją ocenili spodziewałem się naprawdę wielkiego shitu, tudzież dawki siermiężnego jak cholera nudzenia. I tak może nawet lepiej, bo przyjemne rozczarowania naprawdę bywają przyjemne. Mało ważne, że gra tu basista DISMEMBERMENT PLAN. Prawda jest taka, że wcale tego nie słychać. Davey VonBohlen na debiucie Maritime bierze głęboki, spokojny oddech od The Promise Ring. Pisze piosenki prościutkie, klasyczne, nie podlegające żadnemu bajeranckiego gatunkowi. Nie ma tu najmniejszego post, żadnego revival, żadnego właściwie indie ani hardcore. Jest zwykła gitara, jeszcze zwyczajniejszy głos (Davey to wokalnie totalna anty-gwiazda rocka), reszta instrumentarium i tworzone za ich sprawą ładne, łagodne piosenki. W sumie 45 minut miło upływających, mało angażujących, ale w takiej formie doskonale zdających sprawdzian kompozycji. „Glass Floor” powinno dostać etykietę „album na wiosenne wieczory”. Można się na nim głębiej skupiać analizując naprzykład teksty, ale ja tam tego nie polecam. Czy są to podbite nieco bardziej przebojowymi melodiami numery takie jak „James” albo „Someone Has To Die” czy refleksyjne ballady w rodzaju znakomitego „I’m Not Afraid” jedna rzecz pozostaje niezmienna – klimat. Niepoprawnie kojący, nieinwazyjny, przynoszący bezwarunkową błogość tak zwanego „łatwego słuchania”. Dla tych co lubią się chill-outować, choć nie trawią przesadnej melancholii. Dla sympatyków Daveya VonBohlena i tych, którzy w oknach dostrzegają drzwi…




Maritime - We, The Vehicles (2006) - recenzja

Catch 22

Skoro ostatnio na tapecie bloga pojawiła się dyskografia Thursday, uznałem że warto byłoby przyjrzeć się również innym kapelom, które w ciągu ostatnich 10-15 lat przewinęły się przez punkową scenę miasta New Brunswick. Jeśli jednak spodziewacie się tu ujrzeć „prawdziwy PUNK!” albo coś z klimatów garażowego indie to trafiliście źle. Tu mowa przede wszystkim o graniu szybkim i melodyjnym, podlanym pozytywną energią.

Na początek coś nie do końca z NB (nie ma to jak od razu sobie zaprzeczyć), a z oddalonego o kilkanaście mil East Brunswick. Ska-punkowcy z Catch 22. Saksy, trąbki i gitary, twoja stara to twój stary.










Dyskografia:


Keasbey Nights (1998)












8.5

Album z którym wiąże się pewna historia, owiany mgiełką kultowości, nagrany nawet kilka lat później ponownie, ale już przez zespół o innej nazwie. Pierwotnie przygotowała go ekipa pod wodzą 19-letniego, choć już cholernie charyzmatycznego Tomasa Kalnoky. Był to zresztą pierwszy i ostatni krążek Catch 22, pod jakim ten człowiek się podpisał. Słuchanie „Keasbey Nights” dziś, wiąże się w moim przypadku z odnajdywaniem większej ilości słabych punktów niż dawniej, ale kto powiedział, że kultowy równa się perfekcyjny? Dzieło nieopierzonych muzyków operujących zestawem młodego trój-akordo-napierdalacza oraz sekcją dętą jest prawie dokładnie takie jak być powinno. Optymistyczne, zagrane i wykrzyczane z pełnią życia, zawierające kilka niepodważalnych ska-punkowych hymnów. Takim bez cienia wątpliwości jest esencjonalne, chwytliwe i skoczne ponad wszystko nagranie tytułowe. W trzech minutach „Keasbey Nights” mieszczą się zajebiste, złożone z dwóch motywów zwrotki, jakieś tam trąbkowe przejścia no i ten oczywiście genialnie skandowany refren: „When they come for meI'll be sitting at my desk, with a gun in my hand, wearing a bulletproof vest, singing my my my, how the time does fly, when you know you're going to die , by the end of the night, say hey”. O ile całość jak już wspomniałem do najrówniejszych nie należy, a jedna z piosenek podchodzi nawet pod disco-polo w wydaniu ska (“Kristina”) to track 3 na debiucie Catch 22 uznaję za miniaturowy pokaz bezbłędności. Poza nim warto wskazać prostolinijne, pękające w szwach od energii (szczególnie ze strony niesamowicie nabuzowanego wokalisty) „Giving Up Giving In”, „Dear Sergio” (tytułowe Keasbey zamieszkuje wielu Latynosów) czy króciutkie, konkretne jak tylko się da „9 Mm And A Three-Piece Suit”. Miło z perspektywy znanych już późniejszych losów powrócić do albumu, który powstał zanim chłopaki rozminęli się w drogach życiowych i postanowili rozdzielić na dwa różne składy (nie szczędząc sobie zresztą okazjonalnych nieprzyjemności na późniejszych krążkach). „Keasebey Nights” to afirmacja młodości, życia i nocy radośnie spędzanych z kumplami, w jednej z mieścin stanu New Jersey.


Alone in a Crowd (2000)












9

A to już zupełnie inne Catch 22 niż dwa lata wcześniej. Bez złotego chłopca trzeciej fali skaTomasa Kalnoky’ego, który od wiecznych tras koncertowych chwilowo wolał postawić na edukację wyższą. Grupa stanęła przed nie lada problemem, bo jak tu zastąpić tak wyrazistego lidera? Do tego potrzebnych było aż dwóch równorzędnych kompozytorów i wokalistów. Trzeba przyznać, że duety Ryan Eldred-Jeff Davidson (kompozycja) oraz Ryan Eldred-Kevin Gunther (wokale) sprawdziły się lepiej niż ktokolwiek mógł się spodziewać (sami mieli ponoć obawy). „Alone In A Crowd” praktycznie nigdzie nie zarabia tak dobrych not jak „Keasbey Nights” czego ja osobiście nie rozumiem. Może nie ma tu już świeżości debiutu, ale w żadnym wypadku nie brak dobrych, dynamicznych piosenek, pod wieloma względami brzmiących nawet lepiej. Na follow-upie jest zwyczajnie równiej, tak samo przebojowo i z czystym sercem trudno się przyczepić jeśli lubiło się poprzednika, a nie jest fanatycznym szalikowcem Kalnoky’ego. W skrócie mówiąc, pociągnęli to tak umiejętnie jak się dało. Wymiatające „Arm To Arm” (najlepszy utwór Catch 22 ery post-Tomasowej), „Hard To Impress” (jedyny kawałek autorstwa Kevina Gunthera), „Point The Blame” , przewlekająca przez całość tematyczna trylogia „What Goes Around Comes Around”- “Bloomfield Ave.”- “Neverending Story”, ładna tytułowa balladka – nie ma tu w sumie czego skipować, żadnej “Kristiny” czy innych fillerów. Później aż tak super już nie było, ale jeszcze przynajmniej raz próbowali.


Dinosaur Sounds (2003)












5.5

Wczoraj mówili ci, że odmładzasz gatunek, dziś brzmisz jak każdy inny zespół grający w tym stylu. Catch 22 na wysokości „Dinosaur Sounds” przypomina mi mniej euforycznych Less Than Jake czy też ze względu na wokal Rx Bandits. Poza tym nie trudno w nich rozpoznać tą samą kapelę, która odpowiadała za „Alone In A Crowd”. Tym razem niestety zabrakło tak udanych melodii albo niemal w ogóle kawałków zapadających w pamięć. Trzecią płytę Eldreda i spółki traktuje się poniekąd jako ich master-flop, sam również prawie się z tym zdaniem zgadzam. Prawie. Rzeczywiście jest nudnawo, bez wyrazu, rytmy wydają się ograne i nie chce się już przy tym SKAkać do góry. A jednak nie skazałbym tego albumu na wieczne potępienie. Zdarzają się tu nieliczne fajne momenty takie jak „Wine Stained Lips” (rytmika zwrotek powtarza „Guilty Pleasures” z „Alone” ) i „Chasing The Moon” (zaskakująco wybuchowy), a całość jakkolwiek nie porywająca specjalnie też nie irytuje. Dla fanów.


Permanent Revolution (2006)












7

Ostatnia jak dotąd płyta Catchów to spora niespodzianka. Ska-punkowy koncept-album opowiadający o życiu Lwa Trockiego, rosyjskiego rewolucjonisty, jednego z twórców ZSRR i oponenta Stalina. W przeciwieństwie do „Dinozaurzych Dźwięków” tu spróbowali być ambitni. Każda piosenka mówi o innym wydarzeniu, do każdej przypisana jest inna data, a całość tworzy historię ciągnącą się przez kilkadziesiąt lat (aż do śmierci bohatera). Oczywiście dźwięki starają się w jakiś sposób obrazować to co przekazują teksty. I tak znakomity singiel „Party Song” to eksplozywne przedstawienie przejęcia kraju przez komunistów, „The Spark” w ramach klasycznego reggae/ska opowiada o „Iskrze” i początkach działalności Trockiego, dostojna końcówka „On The Black Sea” pasuje do śmierci Lenina. Ale tak naprawdę czy nie ma tu przerostu formy nad treścią i czy w warstwie czysto muzycznej to brzmi w porządku? Na pewno to najpoważniejsza i najdojrzalsza wypowiedź Catch 22 dotychczas. To im się chwali, ale jeszcze bardziej to, że tym razem zapewnili też kilka mocnych, tak zwanych „dużych” refrenów, które w „Party Song”, „Bad Party” albo „A Minor Point” potrafią zrobić wrażenie. Z drugiej strony część materiału nie da się określić inaczej jak „średnio na jeża” i za to trzeba punkty z końcowej noty uciąć. W każdym razie jeśli „Permanent Revolution” miałby być ich ostatnim albumem w ogóle, mogliby spocząć na laurach ze spokojem.


piątek, 22 kwietnia 2011

Thursday - No Devolucion (2011)












10

Przeskoczyć samych siebie na wysokości szóstej płyty naprawdę nie zdarza się zbyt wielu zespołom. I nie mówię tu oczywiście o tych, które realnie dobrego albumu nigdy wcześniej nie nagrały. Thursday mieli „Full Collapse”, „War All The Time”, „A City By The Light Divided” i „Common Existence” – wszystkie na znakomitym poziomie. Trudno jednoznacznie ocenić, który z nich jest najlepszy. Porównać przykładowo pierwszy z ostatnim nie za bardzo się da. Na jednym więcej emocji, drugi wygrywa za sprawą dojrzalszego brzmienia. Przez ponad 10 lat obecności na scenie grupa stale gdzieś zmierza, ma swoją drogę, a jednocześnie cały czas jej szuka. Patrząc na ewolucję stylu sekstetu z New Brunswick dochodzę do wniosku, że nie ma tego doskonałego czego nie dałoby się udoskonalić jeszcze bardziej. Krążek sprzed dwóch lat wydawał się lepszy od poprzedniego, choć poprzedni też był bez zarzutu. „No Devolucion” pod pewnymi względami zawstydza „Common Existence” tak samo jak za 2-3 lata zostanie zawstydzony przez długogrający Thursday nr 7.

Tym razem Geoff Rickly nie potrzebował na napisanie materiału wyjątkowo dużo czasu. Dawniej zajmowało mu to bite miesiące, nawet okolice roku. Najnowsze kompozycje to ponoć wynik pracy powstałej w ciągu jednego tygodnia! Żadnych tam dem, srem, innych głupot, a wcale nie czuć, że czegoś brakuje. Znacznie bardziej skupiono się na samym nagrywaniu i produkcji, za którą stanął nie kto inny jak Dave Fridmann. Muzyczny inżynier mocno kojarzony z The Flaming Lips i Mercury Rev połączył siły z ekipą Geoffa po raz trzeci z kolei, efekt tej współpracy zaś osiągnął tu zauważalnie wyższą jakość. Jest między nimi jakaś chemia, dodatkowo na korzyść musi działać coraz lepsza znajomość i dotarcie. Cytując Rickly’egoWe've worked with Dave Fridmann before, but this is definitely the most we've ever clicked with him.

W większości recenzji na pewno przyjdzie wam przeczytać, że Thursday brzmią teraz mroczniej, kładą znacznie większy nacisk na atmosferę i odcinają się od dotychczasowego post-hardcore’owego stylu. Pewnie nawet za 20 lat kiedy po post-hc w ich muzyce nie będzie śladu co niektórzy nadal będą owy wątek przywoływać. Radzę zauważyć, że mniej więcej od „A City By The Light Divided” mamy tego mniejsze ilości, jednocześnie zawsze na tyle zauważalne by wygodną szufladkę swobodnie wysunąć. To samo tyczy się „No Devolucion”. Już otwierający „Fast To The End” jest jak młodszy brat „Resuscitation Of A Dead Man”. Pulsujący dynamiką, nerwowy, instrumentalnie wysmakowany i dograny na ostatni guzik. Warto wspomnieć, iż Geoff tym razem dał sobie spokój z gitarą pozostawiając te kwestie kolegom - Tomowi Keeley i Steve’owi Pedulli. Znam rezultat, więc co do decyzji nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Wracając do post-hardcore’u i „starego” Thursday to przecież „Past And Future Ruins” poznany jako pierwszy utwór z płyty również odnajduje się w tej rzeczywistości. Swoisty miks gęstego klimatu bieżącego krążka z czasami „A City…” (okolice refrenu, Fridmannowe dzwoneczki), ale także wściekłością godną „Full Collapse”.

Mrok i atmosfera. Z pierwszym nie przesadzajmy, mroczni to oni byli zawsze i od samego początku. Ponure apogeum osiąga tutaj „A Darker Forest”. Wycieczka w nieznane, głębokie i niepokojące. Najbardziej misternie snuje się z kolei końcowe „Stay True”. Kontynuacja ścieżek obranych na pamiętnych post-rockowym splicie z Envy. W tym siedmiominutowym, mocarnym fragmencie nagranym w oparciu o jedną gitarową partię atmosferyczność oraz klimat na dobre przejmują pałeczkę. Epicki finał nieco przypomina „You Were The Cancer” z „Common Existence”. W przeciwieństwie do tamtego niszczy jednak za pomocą rozkosznego hałasu kreowanego przez gitary i perkusję, a nie jak to było dwa lata temu morderczych wokali.

Co ciekawe o najlepszych numerach nawet jeszcze nie wspomniałem. Perełka „No Devolucion” to bez wątpienia przepiękne „No Answers”. Wyczarowane za sprawą charakterystycznych klawiszy brzmiących w sposób jakiego u Thursday jeszcze nie było. Naturalnie nie tylko im ta piosenka zawdzięcza swoją wyjątkowość. Geoff postarał się tu o zwrotki i melodie dołączające do kanonu najbardziej kunsztownych w jego karierze. Smutne, emocjonalne, refleksyjne. „No answers, no answers when you’re not around…” na koniec i ja nie potrzebuję nic więcej. Niech mi ktoś to w tym roku przebije. Po drugie „Sparks Against The Sun”. Kolejna rzecz muśnięta dotykiem geniuszu. Fortepianowa melancholia, trzymane w ryzach napięcie aż w końcu rozkwitający pełnią nadziei refren. Poza tym może najbardziej niepozorny i niegroźny, ale po kilku odsłuchach uzupełniający grono faworytów „Magnets Caught In A Metal Heart” z idealnym do skandowania „There's a silent charge, In a coil of wire, When the currents pass right through it., We're coupled lines in lightning strikes, We jump like birds on a vine!”.

Przywołując kawałki takie jak “Open Quotes”, „A Gun In The First Act”, „Milimeter” czy „Turnpike Divides” wypadałoby napisać o szorstkim, przytłaczająco destrukcyjnym brzmieniu, które paradoksalnie zawsze znajdzie wspólny język z subtelnością i wyczuciem. Pomiędzy dusznymi kanonadami perkusji i salwami ścian dźwięku znajdzie się także coś w rodzaju „oddechu” przekreślającego opcję bezmyślnej łupanki. Finezja w napierdalaniu wędruje więc do długiej listy atutów płyty. Żeby nie skończyć tylko i wyłącznie na zachwytach powiem jeszcze, że „Empty Glass” potwierdzające częstą skłonność do zawierania w tekstach samego siebie przez Geoffa nie do końca mi tu pasuje. To taki odpowiednik „Time’s Arrow” z poprzednika. Wolny, dołujący, w sam raz do zatapiania smutków w szklance. Ostatecznie i tak mi się podoba.

Co mogę więcej dodać poza tym, że zespół po raz kolejny umiejętnie wyraził swoje rozległe artystyczne horyzonty dostarczając mi masę przyjemności ze słuchania? Na ich album zawsze się czeka, nigdy nie doznając rozczarowania. Granie to zajebiste, które polecam wszystkim i tyle.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Thursday - Common Existence (2009)












10

Szczerze, nawet przez chwilę nie wątpiłem w ten album. Jego niezajebistość po prostu nie wchodziła dla mnie w grę. Z głównego singla „Resuscitation Of a Dead Man” chłonie się zarówno całość jak i poszczególne fragmenty. „Can you feel a pulse? It's been stopped for so long Can you start it? Can you feel a pulse It's been stopped for so long Let's restart it!” to było coś. „Last Call” - miażdżący początek z sugestywną, apokaliptyczną perkusją i smutnawo śpiewane la la la la la pod koniec. „Common Existence” zapisuje się w historii jako najmocniejsza płyta Thursday. Mniej tu wrzasków niż na „Full Colapse”, ale gitary i perkusja uderzają głośno, obficie i solidnie. Nie do porównania z „A City By The Light Divided”, który jawi się jako spokojny album z kilkoma tylko petardami. Miłe zaskoczenie bo po splicie z Envy mogliśmy spodziewać się raczej refleksyjnego post-rocka, tymczasem tu dostajemy regularny rozpierdol. Wracając do „Last Call”. Otaczają go ciemne, burzowe chmury, a my jesteśmy w samym środku. Ta niewyraźna melodyjka między ścianami dźwięku. Ten tekst… Ta refleksja połączona z mocą. Pasjami mógłbym słuchać początku „Beyond The Visible Spectrum”. Jakaś hinduska melodia zniekształcona gitarowym smutkiem rodem z szarego, smętnego New Brunswick, po chwili coś tak specyficznie porywającego, a zarazem melancholijnego, że szczęka opada. „Time’s Arrow” - czyste, dojrzałe dźwięki deszczowego akustyka. Balladowe piękno w nieskazitelnej formie. Brzmią jakby zagospodarowali sobie więcej przestrzeni i wykorzystali ją w najlepszy z możliwych sposobów. Może to zasługa ich wyrobionego w ciągu 10 lat od pierwszej płyty warsztatu. Może produkcji Dave’a Fridmanna. A może po prostu tego jaką radość im to sprawia i z jaką pasją starają się zrealizować swoje cele.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Thursday/Envy split (2008)












9

„As He Climbed The Dark Mountain” można traktować jako czołowe nagranie ze splitu z Envy. To kawałek dość typowy dla Thursday, bliski wszystkim dotychczasowym dokonaniom. Oparty na gitarowym riffie spółkującym z dynamiczną grą perkusji Tuckera Rule’a, powalający energią w spontanicznie sunących masach dźwięku. Kapitalnie brzmią napierające na siebie wokal, riff, perkusja oraz wrzaski niezawodnego Steve’a Pedulli. Szczególnie na początku drugiej minuty gitarzysta Thursday podkreśla, że jest również jednym z najdoskonalej obecnie wydzierających się bocznych wokalistów w USA.

Pozostałe utwory mogły być dla niektórych niespodzianką, ale jeśli ktoś pamiętał ostatni track na „A City By The Light Divided” czyli "Autumn Leaves Revisited" nie powinien czuć się zaskoczony. Zwrot w stronę jesiennych, doskonale klimatycznych choć wciąż mocnych kompozycji okazał się trafieniem szóstki w lotto. W pięknym, instrumentalnym „In Silence”, Thursday stają się niemal zespołem post-rockowym. Najpierw wprowadzają w atmosferę smutnymi melodiami nie rzadko używając do tego celu fortepianu aby po upływie kilkudziesięciu sekund uderzyć druzgocącą, potężną gitarą niczym Mogwai na „Young Team”. Trzecie nagranie „An Absurd And Unrealistic Dream Of Peace” cieszy obecnością najważniejszego instrumentu w wyposażeniu bandu z New Brunswick – wokalu Geoffa.

Na koniec amerykański sekstet oferuje jeszcze „Appeared And Was Gone” czyli remiks "In Silence" autorstwa Anthony'ego Moliny z Mercury Rev. 6 minut instrumentalno-produkcyjnej uczty, post-rocka z elektroniką i kilkanaście sekund śmiechu bliżej nieokreślonych osób. Niecałe 20 minut z tych czterech nagrań daje więcej satysfakcji niż nie jeden 40-minutowy album. Głębokością zaś rozkłada zaś na łopatki całe dyskografie niektórych współczesnych grup post-hardcore’owych.

Udział Envy w splicie jest nieco krótszy bo około 16-minutowy w czego skład wchodzą 3 numery o średnim czasie trwania 3-6 minut. Wiadomo, że wspólny album nie mogły nagrać zespoły odbiegające zbytnio od siebie stylistycznie. Różnica między jakością grania Envy i Thursday również nie jest drastyczna. Nie znam poprzednich krążków japońskiej grupy, ale to co pokazali na „Thursday/Envy” stawia ich w wyjątkowo jasnym świetle. Podobnie jak Geoff i koledzy, muzycy z kraju kwitnącej wiśni łączą spokój, harmonię i klimat z dynamiką, wściekłością oraz krzykiem. Nie jest to jednak bardzo drastyczne a poziom brutalności nie przekracza poziomu Amerykanów. Fuzja dźwięków introspektywnych i hardkorowych to w ich wykonaniu coś niesamowitego. Dwie pozornie odmienne barwy potrafią scalić niezwykle gładko i efektywnie. To co robią bywa wręcz genialne jak końcowy efekt nagrania „An Umbrella Fallen Into Fiction”.

“Isolation Of A Light Source” jest trochę jak odpowiednik “Absurd And Unrealistic Dream Of Peace”. Mocniejszy kawałek z przestrzennym tłem i intensywnie pracującymi instrumentami. Przede wszystkim perkusją. Chwilami bębniarz Japończyków zamienia się w prawdziwy automat. „Pure Birth And Loneliness” przypomina mi zaś dźwiękowe pejzaże rodem z emo lat 90’tych. Kapitalnie prezentuje się rozrywający powietrze screamo-wokal z rozbudowanym, bogatym w świetne melodie oraz solówki tłem chociaż to może właśnie wokalizy są tu na drugim planie. Nigdy nie zapuszczałem się głęboko w rejony screamo. Wymienione kawałki Envy wydają się najlepszą rekomendacją aby to w końcu poczynić.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Thursday - A City By The Light Divided (2006)












9.5

Ta płyta u wielu innych zespołów mogłaby pełnić rolę najważniejszej i najlepszej w karierze. Tymczasem u Thursday może być odbierana wręcz jako najsłabsza w porównaniu do pozostałych. Kwestia gustu ma tu zresztą większe niż zwykle znaczenie. Nazwać ją obiektywnie słabą to jak przyznać się do zaniku uszu. "A City By The Light Divided" to być może najważniejszy krok w brzmieniowym progresie zespołu. Przy jej okazji po raz pierwszy skrzyżowały się drogi Geoffa Rickly i jego ekipy z producentem Dave’em Fridmanem. Kawałki brzmią inaczej, są bardziej dopieszczone, coraz więcej w nich nowych rozwiązań. Thursday idą do przodu. W "Telegraph Avenue Kiss" odznaczają się ślady subtelnej elektroniki co w połączeniu z kompozycyjną jakością daje efekt magiczny. Jeśli ktoś ceni sobie misterną, niesamowitą atmosferę powinien spróbować "Sugar In The Sacrament". Miłośnicy dzwoneczków i łzawych wzruszeń dostaną wyborne "The Lovesong Writer" oraz "Running From The Rain" (ciarrrrrrry!). Momenty nastrojowe czy doznaniowe niezaprzeczalnie wiodą prym. Mniej otrzymujemy za to krzykliwego post-hardcore’u jakże charakterystycznego dla nich kilka lat wcześniej. Intensywne screamowanie pojawia się jedynie w "At This Velocity", ale pod szufladkę "agresja" da się jeszcze podpiąć "Into The Blinding Light" wyposażone w ostrą i brudną ścianę dźwięku. Dla fanów ważnym kawałkiem jawi się "The Other Side Of The Crash / Over And Out (Of Control)" opowiadające historię z "Understanding (In A Car Crash)" pod nieco innym kątem. Nie można też zapominać o oryginalnym zakończeniu "Autumn Leaves Revisited". Nietypowej jesiennej balladzie mistrzowsko ciągniętej przez prawie 7 minut.

sobota, 16 kwietnia 2011

Thursday - War All The Time (2003)












10

Ci, którzy po "Full Collapse" sklasyfikowali Thursday jako kolejny, screamo-podobny, przejściowo modny band, jaki zapewne wszelkie słabości ukaże przy najbliższej okazji musieli albo srogo się na sobie zawieść albo w swej hipokryzji marnie trwać gdy światło dzienne ujrzało "War All The Time". Kiedy słucham tej płyty mam zresztą spore wątpliwości czy aby na pewno ujrzała ona to światło. Podejrzewam, że w najlepszym wypadku półmrok. Trzecie wydawnictwo Thursday to na pewno nie kaszka z mleczkiem. Atmosfera jest dołująca, teksty w dużej mierze stanowią rozrachunki z przeszłością albo historie zmarłych przyjaciół. Utwór tytułowy to bez wątpienia jej centralny punkt. Nie o prawdziwej wojnie ani o 9/11 jak niektórzy sądzili, a o miłości (love being a war all the time), wolności, upadaniu. W sercu tej piosenki jest wolność, wolność w każdym sensie tego słowa, wolność od nienawiści i dyskryminacji, wolność dla każdego człowieka w każdym kraju, wolność dla własnych decyzji, wolność do kochania kogo się chce. Ostatnie stwierdzenie to zresztą nawiązanie do innego kawałka na War. Najbardziej dramatycznego, rodzącego ciarki na plecach "M. Shephard". Spojrzenie z pewnej perspektywy i swoisty komentarz Geoffa do sprawy śmierci Matthew Shepharda zamordowanego z powodu swojej orientacji. Nie za wesoło dzieje się w "Steps Ascending". Rickly pokłócił się ze swoim przyjacielem, który niedługo później zarobił kulę w głowę, a do pojednania nigdy nie doszło. Piękne "This Song Brought To You By A Falling Bomb" to najlepszy fortepianowy rozklejacz świata. "Division Street" (coś o złej ulicy, od której należy trzymać się z daleka) i "For The Workforce Drowning" atakują mocnymi, złowrogimi gitarami i serią przeszywających screamów. Singlowy "Signals Over The Air" chociaż dobry, nie jest w stanie wywołać we mnie większych emocji w towarzystwie zebranych tu kompozycji. "Tomorrow I’ll Be You" kończy jako druga część znanego wcześniej "Jet Black New Year". Słowami "This is just a dream on new year's day, we will change back to ourselves in the flame, we are cured, we are cured, we are cured" kończy się ta w ścisłym znaczeniu słowa wielka płyta.

środa, 13 kwietnia 2011

Thursday - Full Collapse (2001)












10

Usiąść wygodnie, zapiąć pasy, usadowić się mniej więcej na środku, nie przy samej szybie. Poduszka powietrzna czuwa. Przyda się, bo wraz z "Full Collapse" czeka nas teraz niebezpieczna jazda pełna wypadków, uszkodzeń , rozbitych szyb i zniszczonej karoserii. I crash my car everyday the same way. "Understanding" jawi się i tak najbardziej przystępnym fragmentem albumu. Już w kolejnym pojawi się eksplodujący pokój i krew na rękach. "Concelaer" to krótki fragment poprzedzający bezlitosne "Autobiography Of The Nation". Ten utwór godzi smutek i patos z zażartą post-hardcore’ową wściekłością. Właśnie na "Full Collapse" jest jej najwięcej. Nawet "A Hole In The World" pozornie pozbawione tego elementu w rzeczywistości z każdą chwilą coraz bardziej zbliża się do brutalnie wykrzyczanego finału. "Cross Out The Eyes" zmienne jak w kalejdoskopie. Od melodii do chaosu, od optymizmu do klimatu przygnębiającego szpitala. Od słodko śpiewanych linijek do wparowujących mrocznych gitar. W "Paris In Flames" śpiewamy piosenki o separacji spoglądając na Paryż stający w płomieniach. Znikające z powierzchni ziemi miasto, ulice, imiona i nazwiska. Najlepsza szkoła dawkowania muzycznego napięcia. "I Am The Killer" postrzegam głównie przez pryzmat rozpaczliwie dołującego, ale jednak niemiłosiernie koszącego wymiatacza. Ulgę przynosi piękne "Standing In The Edge Of Summer". Nim dojdziemy do końca tej trudnej, chorobliwej, ale i fascynującej płyty przyjdzie nam jeszcze zbadać jak długa jest noc. Wnioskując z czasu trwania utworu – długa. Najbardziej przejmująca jest sama końcówka. Kiedy Geoff wymawia słowa I’m falling down, I’m falling down, and you’re not here to catch my fall. Po nim już tylko outro przekształcające się w końcu w intro. Zatoczyliśmy więc pełne koło. Koło katastrof, tragedii i nieprzyjemnych zdarzeń. Niby można odetchnąć, ale… Czemu by nie zatoczyć go raz jeszcze?


czwartek, 7 kwietnia 2011

Thursday - Waiting (1999)












8

Geoff Rickly pisząc materiał na „Waiting” ledwie wchodził w lata powszechnie przyjmowanej dorosłości. Ciężkimi przejściami jakie miał już wtedy za sobą z powodzeniem mógł jednak obdzielić przynajmniej dziesięciu swoich rówieśników. Stąd wyjątkowo smutne i ponure brzmienie debiutanckiego albumu Thursday. Ta płyta jawi się jako najbardziej osobiste dzieło znakomitego bandu z New Brunswick . Za serce chwyta już otwierający „Porcelain” opowiadający historię Kevina, przyjaciela Geoffa, który zabił się tuż po przeprowadzce do San Fransisco. Tematyka samobójstwa to także „Ian Curtis” poświęcone naturalnie liderowi Joy Division. Piękne „Dying In New Brunswick” (ta melodia w środku!) jako jedyny utwór w dyskografii Thursday otwarcie uderza w stylistykę autentycznego emo. W „Streaks In The Sky” udało im się zachować wstrząsającą emocję wykonawczą i szczególnie elektryzujące napięcie. Osobiście aż mnie skręca kiedy słucham z jakim zaangażowaniem Rickly wyrzuca z siebie słowa. Gorzkie, rozpaczliwe wrzaski to zdecydowanie kluczowy środek wyrażanej tu ekspresji. Pomimo klasy poprzednich utworów nakazujących odbiór na płaszczyźnie emocjonalnej moim ulubionym kawałkiem z „Waiting” nie jest żaden z wyżej wymienionych, a numer 2 na trackliście „This Side Of Brightness”. Hałaśliwa i nastrojowa zarazem fuzja smutnych smyczków z niesamowicie dynamiczną rockową, sekcją instrumentalną. „Waiting” nie porównuję z żadnym innym krążkiem Thursday ponieważ stanowi on dla mnie odrębny temat. Punktem zwrotnym w ich dyskografii będzie dopiero „Full Colapse” w jakimś stopniu zakreślające dalsze pole działania kapeli. „Waiting” to taka płyta nr 0. Osobista, osobna, wyjątkowa. I ze świetną okładką.

środa, 6 kwietnia 2011

The Crimea - Tragedy Rocks (2004)












9.5

Nie mam pojęcia, którą wersję „Tragedy Rocks” mam na dysku i jak dokładnie te numery powinny być ułożone. Ja poznawałem w takim, a nie innym układzie, więc w takiej też kolejności je opisuję.

*

Straight out of high school And into the jungle Searching for Tarzan who might be dad

Wejście niesamowitego “White Russian Galaxy”, już od samego progu, rozpoczyna płytę tak pewnie i bezkompleksowo jak w popowo-gitarowej muzyce można tylko sobie wymarzyć. Swobodnie płynące zwrotki, niszczący wyrafinowaną brit-popowością refren. Motyw, który solidnie wryje się w pamięć i raczej nie zaniknie. Perfekcja. Tylko jak teraz pociągnąć dalszy ciąg żeby reszta nie wypadła przy tym blado?

If she gets a black eye, I want a black eye, If she gets a splinter, I want a splinter too

Rozkołysane, łagodne “Lottery Winners On Acid” spowalnia tempo, na razie nie będzie zapieprzania do przodu i zapierania dechu w piersiach, a jednak trudno cokolwiek zarzucić. Ten element układanki pasuje tu jak ulał rozkosznie prowadząc do prawdziwie emocjonalnej destrukcji mającej nastąpić już za moment.

Isobelle, remember how it used to feel?

Wskazane zaczerpnąć głęboki oddech zanim zostanie się przygniecionym tragi-romantycznym ładunkiem zawartym w kluczowym utworze „Tragedy Rocks”. Davey McManus z przejęciem w głosie rysuje niewyraźną, ale jakże cholernie sugestywną opowiastkę o ponoć nigdy nie istniejącej dziewczynie. Każdy element to tak zwany dreszcz. Maniakalnie wypowiadane “You look so good I want to see, hundreds and thousands of you, Crawling through the desert, like a crusade of half-dead blue bottles”, pięknie podkreślające egzystencjalne odczucia klawisze, cały ten w sumie tekst czy najbardziej oczywisty monumentalny refren, gdzie zwykłe “You and I…” wystarczy do osiągnięcia fantastycznego rezultatu.

We’re just a bunch of buffalo, getting slaughtered…

Ciężka artyleria tym razem zamieniona na szlachetną balladę o wzorowo rozczulającej melodii. Bezradny śpiew Daveya, łzawa solówka, piękno w czysto wyrafinowanej postaci bez śladu przegięcia.

Feel the hurt Feel the pain Feel the bad vibrations

Tak jakby idealnie singlowego materiału było tu jeszcze mało. Bezcenny jest falsetujący głos wokalisty przy "feel the bad vibrations"

Tornadoes are nothing compared to the power, The glory, the chaos, the nightmare recurring

Może na razie wystarczy.

*

Czytanie o tym jak wspaniały i niedoceniony był swojego czasu jakiś zespół lub album ostatnio wyjątkowo mnie irytuje. Naprawdę, sprawdźcie sobie na Youtube lub Rate Your Music jak często lista komentarzy rozpoczyna się od czegoś w rodzaju „They were the most underrated band of all time!”. Przedszkolak wie, że od kiedy w ogromnych ilościach poznajemy muzykę przez Internet, co krok zdajemy sobie sprawę z istnienia setek grup genialnych, choć nieznanych nikomu. Gdybym jednak wybrać miał tylko jedną jedyną, skrzywdzoną najbardziej, jednocześnie najbardziej zasługującą na sukces, w pierwszej kolejności przyszłaby mi do głowy The Crimea. Twórcy jednej z doskonalszych brytyjskich płyt ubiegłej dekady nigdy nie zostali wystarczająco docenieni przez krytykę, nie mówiąc już o triumfie komercyjnym i nie wspominając o tym, że z samym wydaniem materiału mieli problemy. Oczywiście można przyjąć, że „Tragedy Rocks” to w istocie nic wielkiego, przyzwoite wydawnictwo, którym podjarało się kiedyś kilku redaktorów Screenagers, robiąc przy nim trochę przesadzonego szumu. Mi przyszło poznawać ten krążek o wiele później, mimo to po odpowiednim "wgryzieniu się" w niego jestem w stanie zupełnie zrozumieć wszelkie zachwyty nielicznych.

Charyzma Daveya „Crocketta” McManusa liderującego niegdyś kapelce The Crocketts to podstawowy walor, od jakiego możnaby zacząć argumentację wielkości albumu. Facet pobrzmiewa co prawda barwą Liama Gallaghera ("she saaaaaaid" w refrenie znakomitego „Bombay Sapphire Coma”), ale jego artystyczna osobowość wydaje się nieporównywalnie głębsza. Wrażliwość jaką prezentuje jest właściwa chyba tylko jemu samemu, a przynajmniej ja żadnych innych skojarzeń już nie mam. I mowa tu zarazem o stylu pisania tekstów, śpiewie jak i przekonującym sposobie wyrażania emocji. Po drugie: błyskotliwe, wartościowe kompozycje, przy których żaden fetyszysta gitarowych melodii nie przejdzie obojętnie. O połowie z nich pisałem wyżej, nad resztą również mógłbym się jeszcze pozachwycać. Bo mamy tu poza tym „The Miserabilist Tango” ze smutnym pianinem, alkoholowo-rozkminowym klimatem i tekstem o relacjach. Oparte na niezniszczalnym hooku, maksymalnie hiciarskie „Bombay Sapphire Coma” albo na przykład bardzo dobre „The Great Unknown” ukryte gdzieś w cieniu najbardziej wyrazistych fragmentów.

Podsumowując, w muzyce tej udało się twórcom zawrzeć jakiś nieopisywalny magiczny środek sprawiający, że piosenki dynamiczne eksplodują przebojowością, a balladowe poruszają oraz wzbudzają refleksję. Za sam poziom chwytliwości należy się zresztą najwyższa nota, bo mi przez ostatni miesiąc trudno się było od „Tragedy Rocks” oderwać, zaś poszczególne linijki miałem nawet ochotę gdzieś wypisywać. Podobno dziś, po kilku latach nie wszyscy zwolennicy debiutu The Crimea podtrzymują swój „młodzieńczy” entuzjazm, ale to już póki co nie mój problem. Zobaczę jak z tym u mnie będzie w okolicach 2015.


wtorek, 5 kwietnia 2011

Sugar - Copper Blue (1992)












6

Kwietniowe popołudnie, początek tygodnia. Siedzę sobie na niewielkim murku tuż przy siedleckiej poczekalni PKS, czekam na wychowanie fizyczne, słucham muzyki, patrzę na ludzi. Nareszcie dobra wiosenna pogoda, ciepło, słońce lekko podgrzewa, czuć też chłodny wiatr, ale jest spoko. W słuchawkach zwraca moją uwagę jakiś kawałek, jeszcze niezbyt rozpoznawalny, to znaczy, że wrzuciłem go na telefon wczoraj wieczorem. Sugar – „A Good Idea”. Wpasował się na playlistę pomiędzy Braids, a The Broadways. “That’s a good idea, she said, she said” śpiewa znany i lubiany Bob Mould, postać dla niezależnego rocka niebagatelna z uwagi oczywiście na wyczyny w Hüsker Dü. Sam numer bardzo mocno na modłę Pixies, rockowo przebojowy, przekonał mnie bym po powrocie włączył sobie to „Copper Blue” jeszcze raz.

Debiut Sugar z 1992 roku ma dziś status prawie, że kultowy. Oceniono go wysoko chyba wszędzie, pojawiał się na wielu zaszczytnych listach roku. Mould nie oddala się tu jakoś spektakularnie od tego co robił w Hüsker Dü. Na pewno porzuca punk, teraz kroi utwory o regularnych kształtach z refrenami, melodiami, solówkami. Coś pod modern rockowe listy, coś co zdecydowanie trafia w tamten czas. Wspomniany wcześniej „A Good Idea” był jednym z aż czterech singli wypuszczonych z tego CD przez grupę Boba. Jednym z dwóch, które uplasowały się nawet w brytyjskim topie. Ten drugi to „If I Can't Change Your Mind”. Być może najlepsze trzy minuty jakie wyszły spod szyldu Sugar (follow-upu nie znam). Co prawda brzmi trochę jak wypadkowa „I Apologize” (Hüsker Dü z „New Day Rising”) i „Make No Sense At All” (popularny singiel HD z „Flip Your Wig”), ale nie umniejsza to wcale klasycznego, piosenkowego uroku. Tu kończą się fragmenty jakie z „Copper Blue” zapamiętam. Bo prawda jest taka, że jak dla mnie krążek nie ma w sobie zupełnie nic niesamowitego. Nie są to kawałki rażące przebojowością, ani zapierające dech w piersiach. To niezłe granie, ale też totalnie zwyczajne, niefinezyjne i nieinwazyjne. Niecałą dekadę wcześniej ten sam człowiek tworzył indie-rockowe albumowe pomniki, łączył przepaść pomiędzy hardcore’m, a college-rockiem, pisał genialne melodie pokroju tej z „Celebrated Summer”. 8 lat od „Zen Arcade” nagrał sobie w sumie fajną płytkę, która po mojemu nie powinna nigdy znaleźć się w żadnym renomowanym podsumowaniu lat 90’tych. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie by każdy kto Sugara jeszcze nie poznał mógł przekonać się o tym osobiście.

P.S

Nie polecam przesiadywać na betonowych murkach zbyt długo.