poniedziałek, 27 lipca 2015

1993 w piosenkach (punk)

1993 punk



25. Voodoo Glow Skulls - Insubordination






Ska-punk z naciskiem na drugi człon. Coś mocniejszego, odznaczającego się dzikością większą od chociażby akcentujących popowe elementy MU330. Z drugiej strony nie taki znowu mega hardkor, kierunek raczej na Reel Big Fish niż Operation Ivy. Wyższe stany średnie energetycznie napakowanych trąbek i puzonów z małym upominkiem dla fanów Ozzy’ego na końcu.


24. Antioch Arrow - Chaos Vs Cosmos






Pomieszanie wściekłości, paranoi i... uczucia. Najpierw seria bezlitosnych uderzeń, potem wokalista na tle inspirującego, pokręconego zgiełku wpada w manierę Iana Svenoniusa, aby w końcu z urokiem godnym pacjenta szpitala psychiatrycznego zaimitować ślubne deklaracje przyszłych małżonków. Od nich szaleństwa musieli się uczyć The Blood Brothers. 








Jeden z zespołów po których nawet w cudownym internecie nie zostało wiele. Cóż, z niszowości  i enigmatyczności sceny emo każdy zdaje sobie sprawę, tym bardziej jeśli chodzi o trzeci gdzieś tak pod względem popularności sort tego gatunku. Szkoda oczywiście, bo Railhed sprawnie łączyli gitarowe nawalanie ze swoistym „oddechem wrażliwości” zdecydowanie wpisując się już w odłam indie-emo i wyznaczając szlaki, jakie przecierać będą The Get Up Kids oraz im podobna młodzież.  „Tightrope” nie posiada wybitnie efektownego początku, ale mniej więcej w środku coś tutaj ewoluuje, jakby pod emocjonalnym impulsem zachodzą zmiany tempa i nastroju. W końcówce ściana dźwięku oraz refleksyjna melodia składają się na bardzo gustowne podsumowanie.








Już wówczas weterani hardcore’u i skate punka z Kanady, powrócili po krótkiej przerwie by nagrać swój pierwszy album dla Epitaphu. „Something Green And Leafy This Way Goes” był krokiem ku mainstreamowi, oznaczał przyjęcie lżejszego oblicza oraz dołączenie do popularnego grona grup grających przystępnego punk rocka. Choć płyta delikatnie mówiąc nie otrzymała zbyt pochlebnych recenzji to przynajmniej ten jeden kawałek wypada dziś obronić. „Painful Reminder” za sprawą old-schoolowych gitar, średniego tempa i melodyjnych zagrywek ma bowiem swój niepowtarzalny klimat. Jest tu duch muzyki z pogranicza rocka, punku i metalu, esencja pierwszej połowy lat 90. A tekst? Ten chyba najważniejszy. Historia chłopaka zakochanego w swojej nauczycielce, oczywiście nieszczęśliwie. W połączeniu z ogólnie pesymistycznym wydźwiękiem i emocją refrenu, nie pozwala przejść obojętnie.   








Młodziutki Tim Kinsella i jego pierwsza, poważna (?) kompania, która wkrótce się rozpadnie, a rozpad ten zaowocuje powstaniem istotnej części chicagowskiej sceny niezależnej. Są z nami Sam Zurick (Joan Of Arc, Make Believe, Owls, Ghosts And Vodka), Mike Kinsella (American Football, Owen), Davey von Bohlen (The Promise Ring, Maritime) i Victor Villarreal (gitarowy bohater muzycznej awangardy). Taka trochę supergrupa na wstecznym. Grająca swoje, podobne miejscami do tego czy tamtego, ale tak naprawdę jakieś takie nieokreślone... Już „We Are Scientists” otwierające drugą EP’kę zespołu to pokaz muzycznego, twórczego bałaganu. Gdzieś oparte na post-hardcore’owej motoryce i wybuchach niepokornego Tima, ale i z melodyjnymi math-rockowymi zagrywkami czy nawet elementami improwizowanego jazzu. Niepoważne, energetyczne, INNE, za cholerę nieszufladkowalne.






Dobrze, że punk rock zawsze miał gdzieś tam tą  swoją beztroską, wyluzowaną odmianę zwaną ska-punkiem. Żeby nie było zbyt drętwo od zaangażowanego hardcore’u ani za słodko od nadmiaru słonecznego pop punku. Kolesie z dęciakami grają szybko i konkretnie, z melodią również są za pan brat. I mają nawet w zanadrzu jakieś przesłanie. „Hoosier Love” chociażby to przestroga przed nazbyt lekkomyślnym życiem, opowiastka o tym, że rzucenie szkoły i zakładanie rodziny za młodu jest linią prostą do późniejszych patologii. Moralistyka w oprawie imprezowej, według zespołu określanego jako skrzyżowanie Weezera z The Specials.








Pop punkowy dredziarz z ekipą w przebojowej, młodzieżowej piosence i teledysku doskonale wyrażającym jak bardzo cool w roku 1993 było granie w zespole. Spójrzmy tylko na ich  wywijanie wiosłami, jak efektownie się prezentują na tle tych podwiewających im czupryny niewidocznych suszarek, padającego deszczu i jakichś błyskawić z tyłu. Popatrzmy jak nie żyjący już niestety wokalista Wiz biegnie w zwolnionym tempie i coś go niby goni.  Pomijając fakt, że chwilami można się ironicznie uśmiechnąć to jest to naprawdę fajnie zmontowane. Patrząc na klip i słuchając rozczulająco szczeniackiego kawałka da się nawet uwierzyć, że wtedy dziewczyny częściej niż dziś piszczały za takimi chłopakami z gitarą. Mega City Four to także pozycja obowiązkowa dla fanów Ash.








Kolejny zakręcony, dischordowski post-hardcore, daleki jednak od typowości. Zaskoczyć może nieco ten niemalże melodyjny funk męczony przez trzy minuty na okrągło. Podbita, zapętlona sekcja rytmiczna i doskonale do niej dopasowany, równie nakręcony Daniel Higgs, w którego wokalu, co prawda, nie ma śladu wrzasków czy agresji, ale energia jakby z każdej strony szuka ujścia.






Niewinne początki jednej z kapel odpowiedzialnych za udupienie PRAWDZIWEGO punk rocka.  W czasach „Buddhy” nikt nie podejrzewałby raczej, że tych trzech chłopaczków za kilka lat osiągnie tak gigantyczny, komercyjny sukces. Pierwszy z brzegu, wzięty z tego krążka „Carousel” brzmi jak wynik garażowej sesji nastolatków wypełnionych pasją do grania muzyki szybkiej, wesołej i melodyjnej jak się tylko da. Ileż tu się właściwie mieści mocy? Jakim cudem 15-letni Scott Raynor był w stanie tak intensywnie pakować w gary i skąd się wzięła dziwaczna barwa niemiłosiernie fałszującego Toma DeLonge’a? Owe pytania nie potrzebują odpowiedzi, konkluzja jest natomiast taka, iż zawarta w tym kawałku bezpretensjonalność i młodzieńcza, niczym nie skalana spontaniczność czynią go rzeczą porządnie sympatyczną.


W roku 1993 ciężkie, gitarowe granie miało bez wątpienia silną rację bytu czego dowodem choćby takie „Omission”, wydane na singlu, wsparte klipem, idealnie wpasowujące się w grunge’owe czasy. W tym numerze ledwie słyszalne jest właściwie post-hc, które dziwnym trafem wyewoluowało do postaci alternatywnego metalu. Wydaje się to tym ciekawsze, iż lider grupy, Walter Schreifels przebył interesującą drogę od hardcore-punkowych, nowojorskich składów Youth Of Today i Gorilla Biscuits do muzyki, która przybrałą taką właśnie formę. „Slip” to dziś respektowany klasyk, „Omission” zaś stanowi jego integralną część, a zarazem wycinek samodzielnie noszący jakąś tam historię i ducha czasu sprzed dwóch dekad.


15. The Reverend Horton Heat - Lonesome Train Whistle






W graniu psychobilly swojego czasu Sub Pop dumnie reprezentowała kapela dowodzona przez niejakiego Wielebnego Heata. Wystarczy na tych trzech gości spojrzeć i rozkminić samą nazwę by stwierdzić, że ktoś tu chyba sobie robi z nas jaja. Lekceważenie TRHH pod względem muzycznym to już jednak srogi błąd. W „Lonesome Train Whistle” zawiera się wszystko co we wspomnianym wyżej gatunku, czy raczej w tym wypadku jego punkowej odmianie (punkabilly) lubię najbardziej. Bardzo „lonesome” brzmienie gitary, galop perkusji, country’owy wokal Jima „Hortona” i niepowtarzalny klimat rodem ze starych westernów. 








Podskórnie elektryzujący, niebezpiecznie klimatyczny utwór, którego jazzowo-bluesowe brzmienie miażdży, gniecie i rozsadza. Charyzmatyczny James Johnston jawi się tu trochę wczesnym Nickiem Cave’em, więcej niż jeden punkt styczny znajdziemy również z zespołem Morphine. W „Arlington Road” wymiata mroczna, niechlujna aranżacja, w dużej mierze oparta na awangardowych wycieczkach grającego na saksofonie Terry’ego Edwardsa. Ta w szczególności, sugestywnie przywołuje nam knajpianą, późno-nocną rzeczywistość podejrzanych typów, wstawionych muzyków i zapijających życiowe smutki klientów lokali, w których lepiej nie pokazywać się bez czegoś ostrego w kieszeni. 








Czego można było oczekiwać od Pennywise na ich drugiej płycie? Zapewne kolejnej serii melodic-punkowych ultra-wymiataczy albo nawet nowego „Bro Hymn”. Postulatu drugiego raczej nie spełniono, ale nie szkodzi, bo po lekkich kryzysach personalnych w składzie udało się Kaliforniczykom w końcu zebrać i nagrać porządny, całkiem doceniony materiał z kilkoma piosenkami tak udanymi jak „Homesick”. O muzyce nie ma właściwie co opowiadać, bo każdy kto Pennywise już kiedyś słyszał jest ją sobie w stanie niemalże wyobrazić. Z nimi jednak to bywa trochę tak, że zaangażowane, ciekawe teksty robią za swoistą siłę napędową, nadającą temu graniu należytej energetycznej formy. Tym razem Jim Lindberg (przez moment zastąpiony Dave’m Quackenbushem z The Vandals) wysnuwa gorzkie wnioski dotyczące stanu swego rodzinnego miasteczka. Nie jest już tak miło jak dawniej, rzeczy zmieniają się na gorsze. Tam gdzie kiedyś stał dom teraz jest ruina, dawniej było spokojnie, teraz boisz się przejść po ulicy. Nostalgia graniczy ze smutkiem, brutalna rzeczywistość wdziera się z buciorami w miejsce osobistego sacrum. Jedynym pozytywnym aspektem jest fakt, iż za sprawą tak obranej tematyki piosenka robi się interesująca... Teledysk z kolei każe zwrócić uwagę na poważne zagrożenie w postaci ilości zgonów spowodowanych posiadaniem broni. A było to przecież jeszcze parę ładnych lat przed wydarzeniami z Columbine.    








Policy Of 3 zawsze kojarzę jako idealny zespół zastępczy dla fanów Drive Like Jehu. Reprezentanci emo i noise-rockowego brzmienia, twórcy pesymistycznych, hałaśliwych jatek, wydający pod banderą legendarnego Ebullition Records. Ich siedmiominutowe „Space Cadet” to smakowita uczta dla tych, którzy pasjami chłoną garażowe łomoty i okazjonalne, szorstko-melodyjne brzdąkania. Tu jest tego w końcu ponad 7 minut, w manierze emocjonalnego zdychania, pełnego żalu i złości, tak po męsku, bez śladu płaczliwej egzaltacji. Wokalista potrafi wrzasnąć, a są przecież jeszcze słowa. Frazy dość brutalne, niesamowicie oszczędne, ale zawierające sedno treści.

posłuchaj również:






Rok 1993, okres w historii muzyki zwanej pop punkiem dość dziwny. Powoli rodzi się cała ta KALIFORNIA, hałastra co raz przystępniejsza i przygotowana na eksplozję popularności dochodzi do głosu. Z drugiej strony mamy undergroundowych bubblegum-punkowców takich jak The Queers albo Screeching Weasel. Oni jeszcze nie wiedzą, że średnio będzie im dane spijać śmietankę z tego co w dużej mierze sami opatentowali, ale póki co robią swoje i wychodzi im to nie gorzej jak wcześniej. Queersi na przykład zaliczają jeden ze swych bardziej udanych krążków, na których znajduje się kilka niewątpliwych szlagierów. „Teenage Bonehead” nie powstydziliby się zapewne sami Ramones będący bogami dla kapeli dowodzonej przez Joe Queera. Historia zranionego sercowo punka, skinheada, miłosnego i życiowego wyrzutka opakowana w postać, jakżeby inaczej, melodyjniutkiej, urokliwej całkiem piosenki zawartej w dwóch minutach i czternastu sekundach cieszy ucho. Trzy lata później podobnymi hookami sypać będą jak z rękawa, a inspiracja Beach Boys okaże się bezwstydnie oczywista.   

posłuchaj również: 








Jeżeli w danym roku ukazało się coś od Fugazi to nie ma szans żeby w moim podsumowaniu tego zabrakło. Taki to już zespół, że prawie każdą jego płytę można uznawać za najlepszą, a na wysokości „In On The Kill Taker” trudno wręcz oprzeć się wrażeniu, że panowie po raz kolejny zanotowali progres i zwyżkę formy. W tym małym dziele rockowej sztuki nawiązującym do postaci amerykańskiego aktora i reżysera pierwsze skrzypce odgrywa Guy Picciotto. Oczywiście każda partia instrumentu robi swoje w tradycyjnie zajebisty sposób, kwartet jak zwykle odznacza się pierwszorzędnym zgraniem przy jednoczesnym demonstrowaniu doskonałości każdego elementu z osobna. Niewysłowione niech będzie moje uznanie dla sposobu w jaki ex-lider Rites Of Spring wymawia słowa "You poor city of shame, Ask me what you're needing, I'll sell you his name" i tego jak przy 1:46 wkracza wybitna gitara wsparta ekstatycznym "yeeeeaaaaah".

posłuchaj również:


9. Bikini Kill - For Tammy Rae






Piosenka całkowicie niereprezentatywna wobec znakomitego, krzykliwego i pełnego zniszczenia „Pussy Whipped”, ale mój wybór pada akurat na nią, ponieważ przeurocza ballada w wykonaniu Kathleen Hanny to przecież kompletny fenomen. Zwłaszcza, że melodia oraz nastrój są tu powalająco dobre, a słowa i sposób w jaki ona je wyśpiewuje przeokropnie sugestywne. Nagle silna, wrzeszcząca kobieta staje się rozmarzoną dziewczyną ładnie śpiewającą o potrzebie bycia z kimś sobie bliskim. Kompozycja Bikini Kill początkowo zapowiadająca się na post-punkowy smęt prędko przybiera kształt optymistycznej w tekstowym wydźwięku, pełnej nadziei romantycznej kołysanki. "Nie słyszymy tego co mówią, Udawajmy, że dziś świat należy do nas. Trzymaj się mocno, nie dam ci spaść, w naszej części miasta nie będzie padać". To co w przypadku innej grupy mogłoby się okazać zbyt oczywiste czy banalne, w tym miejscu staje się najbardziej wartościowe. 

posłuchaj również: 



8. The Muffs - Lucky Guy








Stało się, pop punkowy zespół z dziewczyną frontmanką zadebiutował długogrającym albumem w samym Warner Bros. Czy materiał stracił na tym cokolwiek ze swej zadziorności i jakości? Szczęśliwie chyba nawet nie. Kim Shattuck już w „Lucky Guy” prezentuje się jako przysłowiowa „baba z jajami”, która nie dość, że potrafi zdrowo ryknąć to swe soczyste wrzaski umiejętnie łączy jeszcze z dziewczęcym, melodyjnym podśpiewywaniem. Kawałek otwierający krążek „The Muffs” to niesamowite stężenie prymitywnej mocy bezboleśnie połączonej z piosenkową finezją. Niekoniecznie dla ułożonych panienek, ale też nie dla tych doszczętnie zdegenerowanych.

posłuchaj również:



7. Smoking Popes - Not That Kind Of Girlfriend








Palący Papieże zawsze wydawali mi się zespołem, który w swojej niszy uchodzi za nieco bardziej inteligentnego przedstawiciela. Udało im się ustawić z boku, zdobyć uznanie krytyki i zasłużyć na renomę bardzo-spoko-kapeli.  Co się dziwić jeśli uczynili wszystko za sprawą numerów takich jak ten. Uwielbiam ich dowcip i subtelną ironię, humorystyczny sposób w jaki Caterer śpiewa, że nie chce TAKIEJ DZIEWCZYNY oraz sam fakt, że on jej NIE CHCE.  Frazy takie jak "I Don’t wanna be held down, I Don’t wanna think about you when you’re not around…" są zresztą niczym samoprzylepne naklejki. Neurotycznego głosu Josha nie można nie polubić.

posłuchaj również:



6. Split Lip - For The Love Of The Wounded Woman







Emo-core w swej najdoskonalszej postaci. Split Lip osiągnęli tu unikalność na każdej płaszczyźnie, począwszy od barwnie łamiącego się, unoszącego i chrypnącego wokalu, przez śliczne gitarowe melodie po przenikający doszczętnie nerw finalizowany w punk rockowym tempie refrenu.

posłuchaj również:

Current - Dial 


5. Screeching Weasel - Peter Brady







Ben Weasel i Fat Mike, spotkanie na szczycie. Pierwszy, przy okazji najwyżej ocenianej płyty swojego zespołu, wokalnie i tekstowo daje z siebie wszystko. (Na „Anthem For A New Tomorrow” zaistniały zapewne najlepsze melodie w całej dyskografii Screeching Weasel). Drugi występuje gościnnie, rok przed wybitnym osiągnięciem własnej kapeli czyli „Punk In Drublic”. Pretekstem do współpracy obydwu panów - piosenka napisana jakby w duchu zasady positive mental attitude, adresowana do szkolnych dzieciaków, w której chłopaki utrzymują, że najważniejsza wartość to bycie sobą.

posłuchaj również: 







Raz na wozie, raz pod wozem. Tim Armstrong najpierw przeszedł do legendy punkowego podziemia jako wokalista Operation Ivy, następnie przeżył lekki kryzys związany z alkoholizmem i bezdomnością, aż w końcu z pomocą przyjaciół wrócił do siebie i zaczął odnosić sukcesy pod szyldem Rancida. Trzeba przy tym zaznaczyć, że sukcesy z całą pewnością nie mniejsze (pod względem artystycznym i komercyjnym) co w okolicach końcówki lat 80. EP’ka „Radio Radio Radio” bardzo ładnie zapowiadała rozwinięcie przez zespół skrzydeł i znakomity album  „Let’s Go” w roku następnym. O ile Screeching Weasel w „Peter Brady” podnosili na duchu odwołując się do wartości tkwiących w indywidualnym charakterze każdego z nas, tak w „Radio”, Lint opiewa zbawczą moc muzyki jako miejsca „do którego możemy pójść”. Przyjemność wypływająca ze słuchania tej dziesiątkowej kompozycji jest co najmniej tak duża jak jej terapeutyczny potencjał.

posłuchaj również: 



3. Jawbreaker - Boxcar






Dyskusje a propos tego co jest prawdziwym punkiem, a co nie, toczą się w internecie po dziś dzień. Ma to miejsce zwłaszcza w youtube’owych komentarzach przy okazji co drugiego filmiku z udziałem zespołów takich jak Green Day, Offspring, lub Blink 182. Odrobinę poirytowany owym tematem musiał być również swojego czasu Blake Shwarzenbach.  Co prawda „Boxcar” pochodził jeszcze z (produkowanej przez Steve’a Albiniego) płyty, której wydanie poprzedziło falę krytyki odnośnie „sprzedania się zespołu”, trasy z Nirvaną i podpisania z DGC, a więc niejako zapowiadał przyszły rozwój wydarzeń. To tu Blake wyraził, że w głębokim poważaniu ma czy uważają go za prawdziwego punkrockowca, bo przecież najbardziej lamerską i nie-punkową postawą byłoby przejmowanie się tym co ktoś o tobie mówi. Kultowym You're not punk”, And I'm telling everyone, Save your breath, I never was one Shwarzenbach odmawia wojowania z die-hardami sceny jednocześnie z miejsca rozkładając ich na łopatki. Wyluzowany, melodyjny i cholernie błyskotliwy „Boxcar” to kompletne przeciwieństwo punk rocka spiętego i zmanierowanego. Pop punkowy hit oferujący nieco ożywczości w kwestii przesłania.

posłuchaj również: 

Lifetime - Bedtime


2. Bad Religion - American Jesus






Jeżeli z postacią Boga utożsamimy wartości takie jak dobro, szczerość czy tolerancję to okazać się może, że w piosence napisanej przez pewnych znanych, zadeklarowanych ateistów jest go więcej niż w całej dyskografii Arki Noego. Jednocześnie ta pieśń wcale nieszczególnie zalicza się do jakichś pogańskich manifestów, bo panowie Graffin, Gurewitz i spółka mówią raczej o Jezusie jako pewnym użytecznym narzędziu, którego co niektórzy używają dla osiągnięcia swoich celów. Amerykański Jezus pomaga budować prezydencką rezydencję, jest motywem morderców, nuklearną bombą i dziećmi bez matek. Wylewający swą ironię Greg boi się, że amerykański Jezus może być również w nim. Świetna warstwa liryczna to oczywiście zaledwie jedna strona medalu, bo muzycznie mamy do czynienia z fantastycznym gitarowym kawałkiem o refrenie, jaki swoją niepowtarzalnością i potęgą w czystym wydaniu uderzać będzie z pewnością nawet po upływie kolejnych dekad.

posłuchaj również: 



1.Navio Forge - Haloed Eyes






Emocjonalnej muzyki powstało do tej pory sporo, mówiąc delikatnie. Wielu udało się w tej dziedzinie dokonać rzeczy niesamowitych i także mi tych rzeczy przyszło w udziale w pewnym stopniu doświadczyć (czyt. posłuchać). Jeżeli miałbym jednak wybrać samą esencję, szczyt i jedyną w swym rodzaju doskonałość to prawdopodobnie sięgnąłbym po wykonawcę oraz utwór, który teraz w tym podsumowaniu umieszczam na miejscu pierwszym. Nikt chyba, spośród wielu nie zbliżył się w takim stopniu do emocjonalnego zenitu co Sean Lynwood i cały zespół Navio Forge tworząc tę epicką tragedię przełożoną na język muzyki hardcore. Jakże ważne są tu poszczególne, króciutkie momenty, zwieńczenie wspaniałego prologu na wysokości 0:55, pauza na początku drugiej zwrotki. W końcu monolog Lynwooda niczym samotnego aktora na scenie i ostateczny lament przy 4:13. Nie mówię już nawet o apokaliptycznych gitarach czy dramatycznym tekście. „Haloed Eyes” jawi się absolutem zaangażowania i maksymalnym zawarciem siebie w strukturę utworu muzycznego.

posłuchaj również:


niedziela, 26 lipca 2015

The Chills - I Love My Leather Jacket (1986)












8

Nieznający historii utworu i zespołu The Chills mogliby przypuszczać, że „I Love My Leather Jacket” to cześć oddana dla skórzanej kurtki jako rock’n rollowego rekwizytu i oczywistego symbolu gitarowego grania. Jak mało który kawałek kapeli z Dunedin, czwarty singiel autorstwa Martina Phillippsa rzeczywiście opierał się przede wszystkim na wyrazistym riffie i klasycznej, soczystej rockerce. W warstwie znaczeniowej i emocjonalnej kluczowa była tu jednak historia pewnej przyjaźni.

Wokalista i kompozytor grupy w zręcznie rymowanych linijkach opowiadał o pamiątce, jaką ofiarował mu przed śmiercią Martyn Bull, ówczesny perkusista The Chills.  I wear my leather jacket like a great big hug, Radiating charm - a living cloak of luck, It's the only concrete link with an absent friend, It's a symbol I can wear 'till we meet again. Wierzył, że kurtka jest czymś, co go chroni i jednocześnie przypomina o byciu śmiertelnym. Wyznawał miłość do niej oraz do zmarłego przyjaciela. I love my leather jacket, I love my vanished friend.

Udało się przy tym Phillippsowi wraz z zespołem uczynić na podstawie bardzo osobistego hołdu utwór bezpretensjonalny. Uniknąć ckliwości, patetyzmu i jakichkolwiek tanich emocji. W całej kompozycji rządził wspomniany już rockowy riff przyprawiony szczyptą klawiszy. Wokal pozostawał neutralny, ani wesoły ani smutny. Pomimo prostoty numer wciągał i był na swój sposób przebojowy. Okazał się przy tym największym hitem Chillsów w latach osiemdziesiątych. Na „chartsach” spędził 11 tygodni, w tym trzy razy uplasował się na pozycji #4.

P.S

Rockowy był również teledysk do singla. Panowie ubrani oczywiście w skóry, grający w jakiejś dziupli, szwędający się po ulicach Londynu lub jadący metrem wyglądali znacznie naturalniej niż w komercyjnym, wygładzonym klipie do „Doledrums". Promocyjne wideo do krótkiego, nieco onirycznego b-side’u „The Great Escape” stanowiło coś w rodzaju kontynuacji i dopowiedzenia do tego samego filmu, zawierało nawet kilka identycznych ujęć.