środa, 29 grudnia 2010

Ulubione albumy 2010 - indie/alternatywa (miejsca 13-1)

(Częśc tekstów ukazała się wcześniej w dłuższych formach na Furs Music Zine.)

13. Suckers – Wild Smile












Najczęściej przywoływanym zarzutem w kierunku Suckers jest brak własnej tożsamości. Dla jednych zgrabnie dla innych mniej, Nowojorczycy garściami sięgają po rozmaite inspiracje. Kanadyjskie indie, Prince’owy funk, afro-popowe rytmy. Od Sunset Rubdown po Kate Bush, od 80’su do dzisiejszych Pitchforkowych rewelacji. Innymi słowy im większą rolę odgrywa dla ciebie spójność tym trudniej będzie ci Suckersów ogarnąć. Jeśli jednak gustujesz w eklektycznych rozwiązaniach zastosowanych na przestrzeni jednej płyty to „Wild Smile” z dużą dozą prawdopodobieństwa przebojem wkupi się w twoje łaski. Nie jest to znowu krążek aż tak rozbiegany. Tu po prostu różne, dobre pomysły sypią się co krok. Wokale co chwila przechodzą metamorfozy, melodie oraz rytmy bogato opadają na kolejne tracki. Album nadaje się do użytku wielokrotnego, a aby go dobrze poznać należy posłuchać ładnych parę razy. Co prawda panowie czasem przeginają i mogę się założyć, że każdy byłby w stanie wskazać, choć jeden irytujący go fragment (tarzanowate okrzyki „You Can Keep Me Running Around”), ale przy takim nagromadzeniu świetnych hooków (na przypomnijmy - debiucie) jest to nieuniknione. Wspomnijmy tylko o pogwizdywanym, nie dającym się nie pokochać „Roman Candles”, subtelnie rozpoczętym melodyjnymi klawiszami, a zakończonym istnym wrzeniem „A Mind I Knew”, pełnej wdzięku keyboardowo-trąbkowej „Marcie” czy równie miłym dla ucha „King Of Snakes”.Możecie sobie zrzędzić na nich pod nosem jak stare baby, że to, że tamto, za dużo Bowiego, za mało Suckers, ale debiutantów tak obiecujących, a świetnie muzykujących już teraz trudno będzie wam szukać.

"Roman Candles"

"A Mind I Knew"


12. The Indelicates – Songs For Swinging Lovers












Julia Clark-Lowes i Simon Clayton, dzielący między sobą obowiązki pisania kompozycji, balansują tu pomiędzy kameralnością urokliwych ballad, teatralno-kabaretowymi odjazdami oraz klasyczną indie-popową piosenką o szkockich inklinacjach. Obydwoje sprawnie wymieniają się w następnych odsłonach, prezentując kolejne odcienie wybranej przez siebie recepty na muzykę. Ich śpiewanie, silnie naznaczone angielskim akcentem z pewnością oczaruje miłośników brytolskiego grania. I tak, otwierające „Europe” rozpoczyna niepokojący drive fortepianu z towarzyszącym mu głosem Julii. Zmiana na wysokości 00:40 przynosi wejście intrygującego motywu gitary, a w mostku pojawiają się jeszcze hand-clapy i coś odpowiedniego dla psychobilly. „Your Money” zmienia nastrój o 180 stopni. Szybkie, dynamiczne tempo, znakomita melodia i wprost niszczący przebojowością refren. Ale już pod trójką i czwórką Simon i Julia pokazują się z zupełnie innej strony. „We Love You, Tania” to bardzo ładny utwór w stylu Destroyera z czasów „Thief”„Streethawk”. „Ill” ujmuje pogodnym feelingiem zwyczajnej-niezwyczajnej, szlachetnej piosenki. Pod koniec mamy jeszcze singlowe „Sympathy For The Devil” pachnące prostolinijnym, swojskim folkiem. Zakrapiane „Be Afraid Of Your Parents”, w którym elegancja idzie gdzieś na bok, krawat zwisa krzywo, a koszula wyłazi na wierzch. A także najbardziej Belle & Sebastian’owskie „Jerusalem” z raz jeszcze wymuszającym uznanie chorusem i przesympatycznym akompaniamentem dęciaków. Umiejętnie czerpiąc z tradycji niezależnego, gitarowego popu The Indelicates precyzyjnie trafiają prosto w serca. „Songs For Swinging Lovers” to płyta zasługująca na kwieciste opisy i gęste pochwały. Godna uznania, warta posłuchania.

"Jerusalem"

"Flesh"


11. Arcade Fire – The Suburbs











O “The Suburbs” nic mądrzejszego ponad to co wielu już w tradycyjnej formie napisało ja sam nie wymyślę. Wyliczę więc jedynie fragmenty, które najmocniej wzbudziły moje uznanie:

5. Month Of May – Sprawl II – Suburban War – City With No Children

Nerwowa post-punkowość „Month Of May” z początku wzbudzała co najwyżej dezorientację, dziś trudno pohamować przy tym spazmatyczne odruchy. MOMENT: Win wypowiada słowa “Two-thousand nine, two-thousand ten Wanna make a record how I felt then…” Te piosenki śpiewane przez Regine nigdy specjalnie nie zaprzątały mojej uwagi. Tymczasem słodkie „Sprawl II” niespodziewanie punktuje, a już szczególnie MOMENT: Na wysokości około 2:47 nie pozostawia obojętnym. „Suburban War” – MOMENT: “And my old friends, I can remember when You cut your hair We never saw you again Now the cities we live in Could be distant stars And I search for you In every passing car…” zasmuca mnie coś w tych wersach i całokształcie jaki tworzą z wiodącą, frapująco niebanalną melodią. “City With No Children” – Przede wszystkim metoda jaką przekazują mroczne wizje rodem z „Neon Bible” pod płaszczem miłej, pogodnej piosenki. MOMENT: “I feel like I've been living in A city with no children in it A garden left for ruin by a billionaire inside of a private prison…

4. “Deep Blue”

Bohater drugiego planu możnaby rzec, a to przecież majstersztyk na całej linii. Z nastrojem, z klawiszami z pięknie brzmiącym wokalem. Cudo. MOMENT: „La la la la la la la” – powiewające klasyką oraz DRESZCZ: “We watched the end of the century Compressed on a tiny screen A dead star collapsing and we could see That something was ending Are you through pretending We saw its signs in the suburbs.”

3. “We Used To Wait”

Arcade Fire zawsze wymiatali singlowo. Tu pozostaną już chyba zawsze wrażenia nie tylko muzyczne, ale i te związane z interaktywną wizualizacją „The Wilderness Downtown”. MOMENT: “I'm gonna write A letter to my true love I'm gonna sign my name...

2. “Ready To Start”

Bliski doskonałości, elektryzujący kawałek, przesycony emocjami, mieszanką nostalgii, samotności, strachu i napięcia. Charyzma oraz pazur jakiego nie uświadczyliśmy u nich chyba jeszcze nigdy. MOMENT: Powiedzmy, że sam początek “If the businessmen drink my blood Like the kids in art school said they would..."” ale równie dobrze może być cokolwiek innego.

1. “The Suburbs”

No i paradoksalnie ten prostolinijny, jakże nie efektowny opener okazuje się zawierać w sobie pokłady nieogarnialnego magnetyzmu. Walczykowate wejście, spokojne tempo, niespieszna jazda samochodem. Czy aby na pewno tylko niezobowiązująca przejażdżka po przedmieściach czy jednak kryją się pod tym jakieś blizny, a każdy mijany dom oraz fragment ulicy budzi wspomnienia, niekoniecznie zawsze dobre?

You always seemed so sure
That one day we'd be fighting
A suburban war
your part of town against mine
I saw you standing on the opposite shore


"The Suburbs"

"Ready To Start"


10. Tokyo Police Club – Champ












Debiutując długogrającym „Elephant Shell” dwa lata temu Tokyo Police Club nieco rozczarowali. Nie tyle z powodu wyjątkowej mierności płyty,ale dlatego, iż po legendarnej EP’ce „A Lesson In Crime” apetyty na LP były dużo, dużo większe. Mogło wtedy komuś przeszkadzać, że zamiast podążać spodziewaną drogą inteligentnie krojonych wymiataczy postanowili nagrywać kawałki ładne, subtelniejsze, ale nijak nie podwyższające adrenaliny. Zwiastujący „Champ” singiel „Breakneck Speed” mówić miał, że nic się w owej kwestii nie zmieniło. Wytyczona uprzednio droga wydawała się zwyczajnie chłopakom pasować co w najlepszym wypadku zaprowadziłoby ich gdzieś w środkowe rejony rozległej indie-popowej ekstraklasy. Na tym krążku następuje jednak coś w rodzaju odnalezienia złotego środka, a formuła Tokyo Police Club’owego grania rozwija się do naprawdę zadowalających kształtów. Jest bardziej z jajem niż na „Elephant Shell”, jednocześnie widać, że zespół bardzo szybko dojrzewa, a to dojrzewanie przekonuje. Z jednakową przyjemnością słucha mi się dynamicznych popisów pokroju „Bambi” , „Wait Up (Boots Of Danger)” czy „End Of The Spark” jak i bardziej stonowanych „Hands Reversed” albo wspomnianego „Breakneck Speed”. Najlepsze, że ta zabawa trwa co prawda krótkie, ale przynajmniej nie wypełnione fillerami pół godziny. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Kanadyjczycy brzmią dokładnie tak jak chcą, grając swoje, ale pomysły na kompozycje mając cały czas świetne.

"Breakneck Speed"

"Wait Up (Boots Of Danger)"


9. Superchunk – Majesty Shredding












„Majesty Shredding” towarzyszyło mi w paru fajnych, życiowych chwilach. Żeby się tu za bardzo nie upokarzać nie będę może tej myśli rozwijał. Istotne jest jednak, że pozytywne wibracje „Crossed Wires” czy „Digging For Something” każdemu byłyby w stanie udzielić się w takim samym stopniu. Odgrzewany po latach Superchunk, który największą świetność osiągnął we wczesno-środkowych latach 90’tych zaskakująco nie traci obecnie na świeżości. Sięgając po kupione przedwczoraj bułki dochodzimy do wniosku, że te jakimś cudem nadal są ciepłe… Mac McCoughan zasiada przy stoliku, rzuca wyzwanie i siłuje się na rękę z dzisiejszą indie-punkową młodzieżą. Hutch Harris z The Thermals skończył ponoć ze skręconym nadgarstkiem, chłopaczki z Surfer Blood do teraz prostują palce. Nawet bardziej doświadczony Ted Leo, walczący dzielnie ostatecznie poległ. I w przeciwieństwie do takiego Krzysztofa Ibisza, Mac i ekipa pozostają młodzi bez naciągania skóry czy czegokolwiek (kogokolwiek) innego. Za sprawą szybkiego, wypasionego „My Gap Feels Weird” w ruch wprawione zostaną kończyny zarówno starego fana niezalu po trzydziestce jak i pop punkowca doznającego przy deskorolkowych klimatach Bigwig. „Learned To Surf” dostarczy energii do rozniesienia pokoju w drobny mak. „Winter Games” oraz „Rosemarie” uzupełnią zapotrzebowanie na piosenki spokojniejsze, najzupełniej urocze. „Majesty Shredding” to płyta pożywna i chrupiąca chciałoby się powiedzieć. Więcej niż KitKat, bardziej niczym karton najlepszych batonów proteinowych.

"Digging For Something"

"Crossed Wires"


8. I Am Kloot – Sky At Night












I Am Kloot mieli w przeszłości swoje momenty, nawet polskie serwisy lubiły kiedyś ich drugą płytę „I Am Kloot (2003)”. Problem w tym, że było to dawno. Ciekawe jak wielu ówczesnych sympatyków wierzyło, że właśnie teraz ekipa z Manchesteru przewartościuje swoją dyskografię nową arcy-mocną pozycją. Zacznijmy może od tytułu. „Sky At Night”. Krótki, prosty, ale inspirujący. Bo nie ma nic piękniejszego dla romantyków niż niebo. W dodatku nocne, a noce są takie nastrojowe… Drzewa , gwiazdy, park, mgła, fioletowo-granatowa poświata. Poza-muzycznie jest cudownie. Co więc z dźwiękami? Są zachwycające i dokładnie takie jakich mogliśmy sobie zażyczyć analizując ten obrazek z okładki. Nie istnieje odpowiedniejsze słowo dla songwrittingu Johna Bramwella i aranżacji jego przyjaciół z zespołu niż ELEGANCJA. Począwszy od nietuzinkowego, magicznego singla, a zarazem openera „Northern Skies”, który wdzięcznie łączy się z resztą kompozycji zadając fundamentalne pytanie „Where did you go on that big black night?” wychodzimy z nimi na późno-wieczorny spacer. Ten spacer to klimatyczna, urzekająca precyzja The Clientele spotykająca poezję dźwięków Mercury Rev i chyba nie tak często widywaną ostatnio w takiej formie brytyjską gustowność. Boję się nawet pisać tu coś więcej o samych utworach aby przypadkiem nie zmasakrować ich swoimi topornymi, powtarzalnymi określeniami. Wspaniale zaserwowana podniosłość „Lately”, który odegrano niczym totalny klasyk? Nieprzeciętne ujęcie dziecięcej nostalgii w „I Still Do”? Proszę nie zwracać na mnie uwagi, a samą opinię potraktować jako ostrą rekomendację.

"Northern Skies"

"Fingerprints"


7. Matt Pond PA – Dark Leaves












Wiosna, wiosna, wiosna. Może lato? Tylko tak kojarzyć się może ostatnia płyta polyvinylowego weterana Matta Ponda. Coś jak zastępca Owenowego „At Home With…” w tym sezonie przed-ogórkowym i ogórkowym. Lekkie, letnie jak najbardziej, choć nie upalne piosenki do biegania po łące i trzymania się za ręce. Soundtrack do O.C czy jednak bardziej wyrafinowany indie-pop? Sami zadecydujcie słuchając takiego „Remains”. Najlepiej wyjdziecie zresztą nie zastanawiając się nad tym. "Was it on Huron when the wind first changed direction? Was it on Franklin when I lost you on the streets?" czyli “Such a beautiful, epic song about a relationship ended too soon”. I tak się właśnie podobne treści powinno przekazywać. Za dużo trochę folkowców i akustycznych ostatnio, ale kiedy MPPA po owe zabiegi sięgają to ma się poczucie sprawiedliwości. Oni robią to bowiem z zupełną nienachalnością i klasą jak w ładniutkim „Sparrows”. Pond to zresztą gość wszelkie najprostsze motywy eskplorujący z niesamowitym wdziękiem (podśpiewywanie w „Sparrows” raz jeszcze). Do tego swojskość i sielankę grupa wydaje się mieć zwyczajnie we krwii („Brooklyn Fawn”), a zapożyczanie się od bliskich kolegów („Ruins” – Aloha) trzeba im śmiało wybaczyć. Nie wiem gdzie oni naprawdę żyją i czy w Philadelphii rzeczywiście jest tak błogo, ale świat stworzony w „Dark Leaves” jest takim w jakim chciałbym się znaleźć.

"Remains"

"Sparrows"


6. Aloha – Home Acres












Niektórzy narzekają, że bieżący rok był wyjątkowo słaby pod względem ukazywania się naprawdę spektakularnych płyt. Zdania nie podzielam, ale gdybym jednak dołączył do grona niezadowolonych, w skrajnym pesymizmie i beznadziei spróbowałbym wymyślić sobie kapelę, która mogłaby mnie zachwycić. Biorę więc na warsztat ciepłą przebojowość i melodie Death Cab For Cutie, dokładam garść keyboardów Minus The Bear, dorzucam specyfikę chicagowskiej rodziny Joan Of Arc, trochę egzotyki w zakresie rytmu żeby nie było zbyt sztampowo, no i tak wyłania się grupa mająca sprostać moim wymaganiom. Ochrzcijmy to jeszcze jakąś śmieszną nazwą. Aloha powiedzmy. Co do utworów. 'Microviolence' z wielką przyjemnością nucić będziemy dniami, a nad jego świetnym tekstem rozwodzić się wieczorami. Po zakończonym jakby za wcześnie, a tak naprawdę w idealnym momencie „Building A Fire” niedosyt zwalczymy poniekąd wyłaniającym się w następnej chwili 'Moonless March'. Tu motoryczny, ale zwiewny indie-pop napędzany głównie klawiszami i perkusją okaże się równie porywający, co oczarowujący i marzycielski. Swą końcówką zagotuje ponadto napięcie zbierające się w słuchaczu by ten mógł je rozładować (2:55) wykonując kilka energetycznych uderzeń. W 'Searchlight' znów postawią na serce-łamiącą, wysublimowaną melodię i hymniczny, "nabijany" refren poszukujący światła… Księżycowych klimatów nie pozbędą się zresztą do samego końca, a ich kolejne odcienie zużyją powoli w każdym z następujących po sobie numerów. W środku znajdzie się miejsce dla przestrzennej, trochę mrocznej i smutnej , a trochę jednak i optymistycznej, ale przede wszystkim pięknej ballady 'White Wind'.

"Moonless March"


5. Tears Run Rings – Distance












Na swojej drugiej płycie amerykański zespół zawarł wszystko co w klasycznym, staroświeckim może nawet shoegejzie ostatnich kilkunastu lat zachwycało i urzekało. W tytułowym „Distance” epicki smutek Slowdive spotyka na swej drodze echa podwodności i klimatu Daysleepers. W ciągu siedmiu minut grupa udowadnia jak długo można snuć dream-popowe, rozległe formy bez chwili znudzenia, a wręcz przeciwnie dopiero na takiej przestrzeni realizując je w pełni. Singlowe „Forgotten” przypomina o pomysłowych teksturach nowojorczyków z Mahogany, ewentualnie o kilku zabiegach My Bloody Valentine. „Innocent” kojarzy mi się jak najbardziej miło z Monster Movie. Wszystko wydaje się tu na swoim miejscu. Kapitalne melodie zawieszone na przestrzeniach rozkosznego, doskonałego brzmienia (dajcie mi Ride!), wokalne wzorowe harmonie Laury Watling i Matthew Bice’a. Kompozycje płyną, są niespieszne, gęste i szczegółowe. Kłania się niejako perfekcja w znajomości podwórka jakie przyszło im gospodarować. I choć grama nowatorstwa w tym nie zaznamy to całość pozostawia pod sporym wrażeniem.

"Forgotten"

"Distance"


4. Raised By Swans – No Ghostless Places












Pierwsze trzy numery zastawiają skuteczne sidła na miłośników zadumanego indie-rocka, wrażliwych wokalistów oraz... Snow Patrol. Stojący za mikrofonem Eric Howden nie powinien obrazić się za zrozumiałe porównania do Gary’ego Lightbody’ego. Cały zespół zaś to trochę jak odbicie Szkotów w świecie niezalu (nie pamiętam czasów kiedy SP brzmiało jak Sparklehorse, znam ich przede wszystkim jako pop-rockową załogę). Wracając do trzech pierwszych. Najpierw „We Were Never Young” zrzuca przyjemny ciężar na wątłe barki romantyków rozmyślających nad kwestiami przemijania… Albo po prostu sprawia ludzką przyjemność tym, którzy preferują czasem ładne, niekoniecznie wesołe piosenki. Następnie „Hail Of Arrows” czyli wspomniany wcześniej kawałek bardziej chwytliwego grania, nie wyzbywającego się jednak tego ujmującego, charakterystycznego dla „Łabędzi” pierwiastka. Kulminacyjne "So let’s just close our eyes this time I will love you always I wouldn’t lie I wouldn’t lie…" to fragment uderzający bezpośrednio, niby naiwnie a jakże mocno. No i na koniec tego tryptyku zachwytów “Secret Garden/S.C”. Najlepsze "aaaaaaa/oooooo/uuuuuu" roku.

"Secret Garden/S.C"

"We Were Never Young"

3. Band Of Horses – Infinite Arms












Znów witamy to samo Band Of Horses. Celujące we właściwe sobie muzyczne obszary, zdobywające punkty w ten sam, godny uznania sposób. A znaczy to mniej więcej tyle, że odbiorca ponownie dostaje szansę by posłuchać ich muzyki na wysokim poziomie „czucia”. Ten urok poruszania, wzruszania, kreowania więzi ze słuchaczem nigdzie nie zniknął, nie rozpłynął się, jest i ma się dobrze. Dla kogo w jakim stopniu to już jego sprawa. Pięknie bujające „Factory” bezkompleksowo ustawia się w jednym rządku z ich najładniejszymi wolnymi piosenkami. Inteligentnie chwytliwe „Compliments” po kilku przesłuchaniach jest już nie do ruszenia. Budująca, optymistyczna melodia „Laredo” dołącza do grona tych natychmiastowo poprawiających humor. Na tym talia asów „Infinite Arms” w żadnym wypadku się nie kończy. Ktoś powie pewnie, że chłopaki zaczynają od tego momentu przynudzać, ale ja odczuwam to zupełnie inaczej. Począwszy od zniewalającego, zimowego „Blue Beard” rozpoczyna się bowiem bardzo udany ciąg nastrojowego balladkowego słodzenia. Przerywany chwilami przez kolejne przebojowe nuty pozwala rozmarzyć się w dźwiękach akustycznej gitary i głosie Bena. Należy przy tym podkreślić, że nie jest to puste brnięcie w klimat, a w „On My Way Back Home”, „Infinite Arms” czy „Evening Kitchen”, Konie wykazują najwyższą kompozycyjną sprawność. Brak wam przyłożenia i wielkich, stadionowych refrenów? Pogódzcie się z tym, bo ta płyta nie taka miała być. Skromność, stonowanie i intymność zagrały na jej korzyść w jeszcze większym stopniu niż dotychczas. Nie ma następnego „The Funeral”? Uważajcie by za dwa lata nie szukać drugiego „Factory”, „Compliments” lub „Dilly”.

"Laredo"

"Compliments"


2. The Morning Benders – Big Echo












The Morning Benders – dzieci Niedźwiedzia Grizzly. Indie-popowcy przekładający subtelność i szlachetność melodii ponad jej przebojowość. Ich znak firmowy to singlowe „Excuses”. Retro-popowa, czarująco ułożona kompozycja, płynąca delikatnie przez ponad pięć minut, sielsko kołysząca niespotykaną wręcz niewinnością. Smyki, lekkie pyknięcia w bębenki, wokal przypominający Ezrę Koeniga śpiewający: ""You tried to taste me And I taped my tounge to the southern tip of your body"". Wszystko to składa się na osobliwą urodziwość openera. W “Promises” grupa wkracza powoli na chamber-popowe terytoria. Charakterystyczna sekcja rytmiczna, sympatycznie przywołuje najoczywistsze skojarzenie. Za sprawą produkcyjnej perfekcji Chrisa Taylora cieszymy ucho wybornym brzmieniem, a także kawałkiem, w którym jak na coś tam-pop przystało najcenniejszą nagrodą okazuje się refren. Brawa za sposób w jaki starają się przemycić nam pierwszego sortu melodie. Mowa o „Hands Me Down” penetrującym mrocznawe poddasza „Żółtego Domu”, podobnym mu pokrytym kurzem „Mason Jar” oraz moim ulubionym „Stitches”. Piosence nie tylko ładnej, ale też mocno absorbującej, ze znakomitym momentem na wysokości 3:14. I jeżeli „Excuses” stanowiło leciutką, bezbolesną pobudkę to końcowe „Sleeping In” czule żegna niczym najlepsza kołysanka na dobranoc. Nagrywając może niespecjalnie oryginalną, ale zdecydowanie dojrzałą (drugą) płytę w dość młodym wieku Morning Benders korzystnie rokują na przyszłość. Wykonali i oddali w nasze ręce fragment muzyki nienachalnej, ale przemyślanej, bogatej w szczegóły, oraz angażującej do uważniejszego odbioru. Klasyczny to przykład albumu, z którego tym więcej pozyskamy im bardziej postaramy się w niego wsłuchać.

"Promises"

"All Day Daylight"


1. Inu – Not For Anyone












Po obietnicy w postaci pięciopiosenkowego EP „Monster”, Mikael Eldridge i jego ludzie powrócili. Z pięcioma starymi, znanymi już utworami za pazuchą oraz sześcioma nowiutkimi, dogranymi w międzyczasie. Ponownie zaprosili do electro-uczuciowej, bez reszty pochłaniającej podróży. Przez piękne melodie, przetworzone wokale, gitarowe uniesienia i emocjonalne odloty. „Not For Anyone” nie przekona zapewne nikogo, kogo kilka miesięcy wcześniej nie przekonała EPka. Tym samym ci, którzy zakochali się w wydawnictwie o zielonej okładce nie mają prawa być zawiedzeni tym, co przynosi pełny album. Nowe kawałki posiadają dokładnie ten sam feeling, miotając się gdzieś pomiędzy intrygowaniem, umiarkowanym smuceniem, a wprowadzaniem w przyjemny, oczarowujący klimat. Osobiście brakowało mi w dzisiejszej muzyce grania jakie amerykańskie trio wprowadziło właśnie w życie. Ciepłego, poruszającego electro-popu, w który wsiąkam niczym woda w gąbkę. Hipnotyzującego miksu rocka z cyfrową magią oraz kojącego nerwy rozpływania w dźwięku. Zwłaszcza, że niemal każdy numer jest tu klasą dla siebie samego, album zdecydowanie cieszy jako całość, a „słabszych” chwil niejedni mogą im zazdrościć. „Appearances” to miażdżący lewą stronę klatki piersiowej pop-rock, z klarowną perkusją i wspaniale wyeksponowaną gitarą eksplodującą na pierwszy plan w refrenie. Drogę dla „Far From Safe” będącego muzycznym odpowiednikiem dreszczowca z kulminacją najwyższej próby utorowano za pomocą tych samych środków co niektórych fragmentów „Amnesiaca” lub „Hail To The Thief". Closer pod tytułem „Atlas” kończy bez fajerwerków, ale w sposób elegancki i wyrafinowany. Nie wspominając już o highlihtowych „The Bailing”, „Stephen Colbert” i „A Crowded Place” znanych z “Monstera” oraz innych, o których musiałbym pisać po raz n-ty. Inu - „Not For Anyone” = debiut, odkrycie i moja płyta roku.

"A Crowded Place"


wtorek, 28 grudnia 2010

Ulubione albumy 2010 - indie/alternatywa (miejsca 26-14)

I znów nie wygląda to do końca tak jakbym chciał. Kilka ważnych albumów pominiętych, parę opisów nawet mi się nie podoba, ale skoro już zacząłem i skończyłem w takiej, a nie innej postaci to niech tak pozostanie. Obszerniejsza lista płyt na pewno pojawi się wkrótce na moim RYM'ie.


26. Alcest – Ecailles De Lune












Neige – człowiek o aparycji stosunkowo młodego wyznawcy Belzebuba, osobnik muzycznie wyrosły na black-metalowym gruncie od kilku lat z pełnym powodzeniem realizuje się w tworzeniu pasjonującego, unikającego nudzenia shoegaze’u. Francuz na drugim pod szyldem Alcest albumie „Ecailles De Lune” zawarł swe autentycznie brzmiące, romantyczne pasje, łącząc je z gitarową nawalanką i sporadycznymi post-metalowymi wrzaskami. Mamy więc i Daysleepers i Jesu funkcjonujących razem w obrębie pojedynczych, sążnistych kompozycji. Coś dla miłośników kontrastów, dla wielbicieli snutych, eterycznych melodii i rozrywających przestrzeń ryknięć wpasowujących się w klimatyczne tekstury. Poza tym nie od dziś wiemy, że język „żabojadów” do dream-popu pasuje niczym „drzwi do framugi” czego najlepszym dowodem finałowe „Sur L’Ocean Couleru De Fer”. Pieśń iście anielska, pozostawiająca pewien niedosyt nawet po bitych ponad ośmiu minutach trwania.

"Écailles De Lune (part I)"

„Sur L’Ocean Couleru De Fer”


25. Northern Portrait – Criminal Art Lovers












Napawa optymizmem, że za „Criminal Art. Lovers” odpowiedzialni są kolesie tak silnie zafascynowani pewnym odłamem brytyjskiej klasyki połowy lat 80’tych, a którzy z UK mają tyle wspólnego co każdy Kowalski. Zbiór Morriseyowskich, C86’sowych zgrabnych kompozycji, blask bijący od najlepszego z nich „What Happens Next” i zdziwienie, że w Danii potrafią robić tak dobry, old-schoolowy twee-pop.

"Crazy"

"Life Returns To Normal"


24. The Clientele – Minotaur












Bywają takie dni, że słuchać chce się wyłącznie The Clientele. Powód jest prosty. Nie ma drugiego takiego zespołu, który mógłby zastąpić mi to co ekipa Allasdaira McCleana ma do zaoferowania. Tym samym magiczni, bajkowi i mityczni wręcz Londyńczycy rezerwują sobie monopol na ten rodzaj muzykowania i choćby wydawali wciąż identyczne, lub nieistotnie różniące się od siebie krążki to i tak znużyć mnie sobą będzie im ciężko. Ich dźwięki kojarzę z optymistycznym krajobrazem po-deszczowym. Z kroplami zastygłymi gdzieś na liściach, swobodnie opadającymi i lśniącymi już w nieśmiałym słońcu. Włączając „Gerry” zwijamy i chowamy parasolki. Przy pięknych repetycjach melodii „As The World Rises And Falls” zauważamy tęczę na horyzoncie. W okolicach „Paul Verlaine” przeskakujemy po dwie kałuże na raz (wszystko oczywiście metaforycznie :)). „Strange Town” to już wąchanie magnolii i księżycowy cień na boisku piłkarskim. Nie dajcie się zwiesć tytułowi i okładce „Minotaura”. Oni nadal są pogodni jak cholera, a jeśli starają się poniekąd dodać coś nietypowego to są to właściwie szczególiki nijak nie mącące tak fantastycznie wypracowanego przez dekadę stylu.

"Gerry"

"As The World Rises And Fall"


23. Autolux – Transit Transit












Sześć lat minęło od ostatniej płyty Autolux, bardzo dobrze nie bez powodu przyjętego „Future Perfect”. Kupa czasu jakby nie patrzeć, ale na muzyce tworzonej przez zespół nie odcisnęło się to bynajmniej nazbyt drastycznie. Zdania są niby podzielone, ale dla mnie „Transit Transit” jawi się fascynującym miejscami albumem nie ustępującym poprzedniczce. Intrygujący alt-rock a la późne Sonic Youth, hipnotyzująca psychodelia, nieco elektroniki i dream-popu. Klimat jak z zamroczonego, nocnego miasta. Późnej jazdy na tylnim siedzeniu kiedy jesteś „drunk and sad”, a za oknem jedynie światła lamp przeskakują rozmazując się na twoich półprzytomnych oczach. Ale nie tylko, bo klimat się przecież zmienia. Jakże fenomenalnym zagraniem okazuje się użycie fortepianiu w „Spots”. Smutny, zmęczony i melancholijny wokal Goreshtera przypominający w tym momencie Coxa, motyw na wysokości 1:25 dryfujący w kosmos niczym jakieś „Sail To The Moon” i poczucie, że jednak można jeszcze dzisiaj obcować z rzeczami ocierającymi się o wielkość. Pięknie wypada „The Bouncing Wall”, którego słuchanie jest właśnie niczym odbijanie się od mięciutkiej, przyjemnej ściany. "I am free, the wall is bouncing…" Ten żeński wokal mhmhmhm. “High Chair” i “Supertoys” to też coś z gatunku precyzyjnie przemyślanych i nagranych cudeniek, jakie chce się chłonąć w ciszy, dźwięk po dźwięku, nie roniąc ani jednego trzasku czy skrawka melodii. „Transit Transit” brzmi jak płyta, która powinna być wydana w jednym z momentów poprzedniej dekady i wtedy też zostać należycie doceniona. Co prawda Autolux bohaterami lat zerowych już na pewno nie zostaną, ale na pocieszenie można ich chociaż wysoko ulokować w podsumowaniu rocznym za 2010.

"Supertoys"

"Spots"


22. Minus The Bear – OMNI












Świetna płyta o beznadziejnej okładce. Ewolucja Minus The Bear nadal postępuje, choć bez gwałtownych skoków, raczej naturalnie i logicznie. W sumie to nie znam zespołu, który obecnie nagrywa w takim stylu jak Jake Snider z kolegami. Z kim rywalizują MTB i z kim by tu ich porównywać? A no właśnie… Grają sobie jakąś dziwną hybrydę indie-rocka z popowym prog-rockiem (posłuchajcie co dzieje się w genialnym „Secret Country”). Nie wyrzekają się melodii, śmiało malują syntezatorowe obrazki, mieszając je czasem z godziwymi, gitarowymi jazdami. Wpasowuje się w to wszystko głos kompletnie nie adekwatny do dzisiejszych „modnych” indie-wokali, ale na tle kolejnych Aveyów, Bridwellów i Koenigów niewątpliwie mający coś ciekawego do zaoferowania. Właściwie to słuchając „OMNI” nie da się oprzeć wrażeniu, że w przeciwieństwie do dwóch poprzednich krążków tu panowie bardziej nastawiają się na rozrywkę. Może specyficznie, ale jednak. „Into The Mirror”, „My Time” czy „The Thief” brzmią prawie jak piosenki klasycznie pop-rockowe, ale poprzez swoistą progresję i kombinatorykę owe „prawie” zaczyna robić istotną różnicę. O ile na większej części albumu dominuje brzmienie artystyczno-rekreacyjne i pomiędzy przebojowością, a złożonością struktur możemy postawić znak równości tak kończąca siedmiominutówka „Fooled By The Night” klimatem całościowo (technicznie mega-skomplikowana nie jest) wpada już w rejony 70’sowej art.rockowej ballady. Następca „Planet Of Ice” to kolejne, więcej niż solidne wydawnictwo od ekipy z Seattle, która dobre płyty nagrywa od zawsze, a której zawsze czegoś brakuje by przebić się na większą skalę. To nie stanie się i tym razem, następnym pewnie też nie. Nie szkodzi, dla mnie mogą być tacy „siódemkowi” na zawsze.

"My Time"

"Into The Mirror"


21. Andrew Thomas – Beween Buildings And Trees












Na tyle na ile orientuję się w ambiencie, elektronice, neo-poważce, minimalu i innych tego typu cudach (a orientuję się ledwo) to Andrew Thomas nie jest jednostką wybitnie znaną czy też zaliczaną do elity kompozytorów w swoim fachu. Na szczęście tej orientacji starcza mi bym mógł rozpoznać w muzyce Andrew jakieś przebłyski większego talentu i kreatywności, a już na pewno przemawiania tym do mojego gustu. Richter, Hecker, Murcof – ich zawsze ceniłem. Thomas kontynuuje tradycje wyżej wymienionych, tworząc pejzaże za pomocą fortepianu, loopów, trzasków, dźwiękowych przestrzeni. Świat „Between Buildings And Trees” zalicza się do niewąpliwie klimatycznych i to w tym tkwi jego największy walor. Kompozycje Andrew harmonijnie sączą się do umysłu, subtelnie łechtając wyobraźnię, poddając ją sugestii, wprawiając w stan duchowego komfortu.

"Above The World So High"


20. Bad Books – Bad Books












Nie sięgnąłem do tej pory po nic z teki Kevina Devine’a, nie ruszyła mnie też zupełnie Manchester Orchestra ze swoim gdzieniegdzie hajpowanym zeszłorocznym albumem. Songwritterski duet Devine-Hull to jednak strzał w dziesiątkę. Po pierwsze fantastyczne ballady, po drugie kilka naprawdę hiciarskich momentów – oto ich recepta na 10 piosenek tworzących debiutanckie „Bad Books”. Po śniadaniowych „How This All Ends” i „The Easy Mark & Old Maid” nadchodzi clue programu. Wyśpiewane Lytle’owo-Linkousową manierą “Baby Shoes” czyli lekko podana historia o córce wskrzeszonej przez szatana… Jeszcze o tym sympatycznym utworze nie zapomnimy kiedy panowie wprowadzą ponownie akustyczną gitarę i zagrają nam wrażliwe, piękne „You’re A Mirror I Can’t Avoid”. Jeżeli sięganie do emocji słuchacza jest największą siłą muzyki to Bad Books są jednymi z tych, którzy ową siłę posiedli. Następnie średnie tempem, przyjemnie Pornographersowe „Holding Down The Laughter” i kolejny punkt dla brodatych. Dwie bomby w postaci „You Wouldn’t Have To Ask” oraz „Please Move” trzymane w zanadrzu kawałek dalej. Pierwszy jest sprawnie zrealizowaną w zaledwie 1:52 power-popową kompozycją. Drugi jawi się ładunkiem wybuchowym z lontem podpalonym dyskretnie, a eksplozją ni stąd ni zowąd totalnie epicką („yeeeeeeaaaaaahhh” wiele ciekawsze od takiego „Post-Acid”). I cóż, że kończą zżynając z niejakiego Tallest Man’a, skoro to też jest fajne? Złe Książki nie takie wcale złe. Do słuchania, nie do czytania.

"You Wouldn't Have To Ask"

"Please Move"


19. The Irrepressibles – Mirror Mirror












You’ll be there calling my name, Jamie, Jamie… Jak widać Jamie McDermott na brak pewności siebie nie narzeka, no i w sumie co mu się dziwić. Nie jest łatwą sztuką (słowo kluczowe) nagrać coś co sprawdzi się jednocześnie jako ciekawy spektakl i nie nużący, nie rażący patetycznością album z piosenkami. I tu nasz chwalipięta góruje. Co do pierwszej kwestii żadnej pewności niby nie mam, ale za drugą ręczę jak mogę. Choć Irrepressibles chętnie porównuje się do Anthony’ego to ci, którzy względem pana Hegarty’ego odczucia mają mieszane na wyczyny trupy McDermotta powinni spojrzeć przychylniejszym okiem. Maniera naturalnie podobna, ale przecież nawet w jednej dziesiątej nie tak przesycona smutkiem i traumą. Dziwaczność obecna, choć nie znowu taka straszna o ile nie podziwiamy ich wizualnie. Nieuchronnie teatralny charakter zaś… no cóż, jest i albo się go lubi albo tej płyty wcale nie słucha. I nie są to wcale jaja, że ta muzyka posiada w sobie także sporą przebojowość żeby nie powiedzieć singlowy power. Kto ma jeszcze czasem włączony odbiornik TV nie raz mógł słyszeć fragmenty dostojnie przyciągającego „In This Shirt”, pełniącego tutaj rolę wyśmienitego closera. Opisywane w utworach „Nuclear Skies” to klasa sama w sobie, epickie uderzenie oparte na przyjaznych uchu chwytach. Również falsecik w „In Your Eyes” prowadzony jest zręcznie do ładnego refrenu. Nie róbmy jednak z „Mirror Mirror” playlisty radia Zet. Introwertyzm, melancholia, mrok, rozbuchane aranże i zmienne nastroje mają tu zagospodarowane całkiem niezłe przestrzenie. Ogółem otrzymujemy krążek poważny, ale i jakby kpiący, nadęty, jaskrawy, kiczowaty, chociaż też bardzo elegancki, wkurzający, aczkolwiek przyjemny… Jakby nie było nie byle jaki.

"In This Shirt"

"Forget The Past"


18. Wavves – King Of The Beach












Był kiedyś “King Of The Bongo”, teraz mamy “King Of The Beach”. Album, na którym łobuz Nathan Williams chyba trochę pokornieje. To znaczy nadal nagrywa krążek przede wszystkim „gówniarski” jak to się ładnie przywykło mówić, ale już dużo ciekawszy niż noise-lo-fi’owe wynalazki sprzed roku i dwóch lat. Kompozycyjnie jest lepszy, a spotanu wciąż mu nie brakuje. Punkowemu urokowi tej płyty trudno się oprzeć. Jest skocznie, hałaśliwie, melodyjnie, w większości kawałków przygrywają przyjemnie rzężące gitary, a energią aż kipi. Doszukiwano się tu jakichś analogii z muzyką jaką nastolatkowie jarali się w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Hmmm, ta Nirvana to raczej przegięcie tych, którzy by chcieli żeby tak było, ale nie będzie. Swoje dorastanie na Blink 182 miałem pół dekady temu i Wavves jakoś specjalnie nostalgii we mnie nie budzi. Jest za to świetnie zorientowanym na dzisiejszego wyznawcę sceny indie, porywającym albumem. Wyposażonym w cięte, wypasione riffy, surfoweuuuu” i nienajgorzej naśladującym kolegów po fachu (Wavves więcej niż raz zabawia się tu choćby w Panda Beara). Tak więc, jeśli jeszcze nie założyłeś rodziny, jesteś licealistą lub studentem, masz mniej niż 25 lat (fizycznie albo mentalnie) i lubisz jak muzyka „urywa dupę” to „King Of The Beach” powinno być dla ciebie.

"King Of The Beach"

"Post Acid"


17. Free Energy – Stuck On Nothing












Hymny słodkiego nieróbstwa, nocnego szwędania się po mieście, i rozpatrywania kolejnych miłości w tle gwieździstego nieba. Rozrywkowo pożywny, chwytliwy krążek, nagrany w old-schoolowym stylu. Nieco hippisowski, mocno przywołujący Pavementowe 90’sowe lo-fi i przebojowego Weezerowego college-rocka (a ponadto glamowe granie a la Thin Lizzy). Ociekające kalifornijskim luzem, łatwo wpadające w ucho kawałki nie trącą tanią przebojowością, choć indie-wrażliwość też to do końca nie jest. Pierwsza połowa zapewnia równiutką,bezpretensjonalną rozrywkę sklejoną z żwawych blue-albumowych gitar i ewidentnie Malkmusowego wokalu. Rozmarzone „Dream City”, uzależniający „Bang Pop” czy wymiatające melodyjną solówką „Bad Stuff” to małe easy-listeningowe majstersztyki. Druga piątka (ciut gorsza) zaś zawiera romantyczny “Dark Trance”, gdzie słowa „do you love her? do you wonder why the starship shines above? do you love her? do you want her? will you ever have enough?”, mimo że jawnie banalne wypadają przede wszystkim szczerze i urokliwie. Za motto tych chłopaków możemy zresztą uznać prościutki refren otwierającego „Free Energy”. "This is all we've got tonight, we are young and still alive , and now the time is on our side…"

"Dream City"

"Bad Stuff"


16. Laura Marling – I Speak Beacause I Can












Zawartość „I Speak Because I Can” pozostawia bez cienia wątpliwości. To muzyczna wypowiedź świadoma, niezwykle pewna siebie. Nie ma już naiwnej, kruchej nastolatki. Jest dojrzała pani, pisząca świetne kompozycje i doskonałe teksty. Jeśli The Gaslight Anthem są obecnie „duszą rock’n rolla” to analogicznie do miana „duszy folku 2010” może pretendować Laura Marling. Jej album obok „Wild Hunt” najskuteczniej oddaje odpowiednią dla gatunku atmosferę. Ona sama odnajduje się w niej jak ryba w wodzie, sprawnie dryfując pośród staroświeckich klimatów, urokliwych brzmień akustycznej gitary i dających do myślenia, życiowych treści.Początek drogi wiedzie poprzez tajemnicze, bluesowe ścieżki “The Devil’s Spoke”, podsycane hipnotycznym "All of this can be broken, All of this can be broken, Hold your devil by his spoke and spin him to the ground…" . Prędko zbaczamy z nich by przenieść się na spokojne, stonowane łąki “Made By Maid”. Z tego samego założenia wychodzi „Rambling Man”, które rozkwita jednak by stać się wspaniałą power-balladą. „Blackberry Belle” najlepiej sprawdziłoby się przy ognisku. Wcale nie mniej zresztą cygańskie „Alpha Shallows” o głęboko przejmującej melodii. Na zakończenie dodam tylko, że szczerze pozostaje pod wrażeniem umiejętności koleżanki z New Hampshire. Talentu, który wykiełkował by dać naprawdę satysfakcjonujące plony. Miłośnicy czarno-białych-filmów, melancholijnych opowieści i śpiewających kobiet nie będą mieć pewnie doskonalszej w tym roku okazji by posłuchać czegoś co lepiej wpasuje się w ich gusta.

"Rambling Man"

"Devil's Spoke"


15. One For The Team – Ghosts












W swojej kategorii „Ghosts” należy do ciekawszych rzeczy wydanych w bieżącym roku. Na trzecim krążku udało się One For The Team zmieścić garść dobrych melodii, porcję finezyjnego przyłożenia oraz kilka nośnych refrenów. Nie ma tu specjalnego dopieszczania kompozycji, ani powalającej głębokości przekazu. Jest prostolinijna „niezal-rockowość”, poczucie, że zrobiono to dla przyjemności, ale z głową, bez potrzeby wbijania się w komercyjne gusta. Wszelkie wady i niedociągnięcia paradoksalnie kształtują jego szlachetny obraz. Ten album mogli nagrać nasi znajomi z sąsiedniego garażu albo trochę bardziej muzykalni koledzy ze szkoły. Mogliby gdybyśmy tylko mieszkali w USA i tam mieli takich znajomych oczywiście.

"Ancient Age"

"Ha Ha"



14. Seabear – We Built A Fire












Islandczycy z Sebear na drugiej płycie wyśmienicie zadbali o przytulne, przyjaźnie dogrzewające dźwięki zawarte w urodziwych folkowych formach. Do tego sami się zresztą zadeklarowali za sprawą takiego, a nie innego tytułu. Wspierany tym razem przez znacznie szersze grono muzyków Sindri Már Sigfússon urasta na „We Built A Fire” do miana skandynawskiego Sufjana Stevensa, swoje kompozycje realizując bez przesadnej epickości, ale z wrażliwością godną płyt takich jak „Michigan” czy „Seven Swans”. Mamy więc chórki, śliczne klawisze, natchniony wokal i akustyczne pykanie w struny. Nie towarzyszy temu wszędobylski klimat czerstwego coraz bardziej amerykańskiego indie-folku. Tutaj islandzki wiatr przynosi świeżość, a wyobrażenie o tym jak mógłby brzmieć Jonsi w tejże stylistyce znajduje zastosowanie („We Fell Of The Roof”). Obok przywołującego zapach palonego w ognisku drewna, wywołującego zarazem ochotę na przykrycie się kołdrą i mentalne znalezienie gdzieś indziej „Cold Summer”, na największą uwagę zasługuje „In Winter Eyes”. Trochę jak Seabear w pigułce, przekrojowa czterominutówka, w której zmieszczono smyki, harmonie, pierwszorzędna ckliwość, a także delikatny przeskok tempa. To jednak ledwie zajawka tego pełnego wdzięku grania jakim mamy okazję upajać się na szczęście przez minut czterdzieści parę.

"I'll Build You A Fire"

niedziela, 26 grudnia 2010

Top około-punkowy 2010

Albumów w zestawieniu miało być dwa razy tyle i przyznaję, że top nie wygląda dokładnie tak jakbym chciał, ale niestety czasu na napisanie o wszystkim zwyczajnie zabrakło. Wspomnieć warto jeszcze choćby o:

The Arteries - Dead Sea (bardzo solidny następca zeszłorocznego "Blood, Sweat And Beers")

The Saint Catherines - Fire Works (kanadyjski kozak Hugo Mudie w znakomitej formie)

Candy Hearts - Ripped Up Jeans & Silly Dreams (niezły pop punk z dziewczęcym wokalem, który tej liście zrobiłby dobrze)

Iron Chic – Not Like This (spoko granie od jednego gościa z Latterman)

Chiodos – Illuminaudio (zaskakująco udany produkt zespołu, o którym rzadko kiedy się pamięta)

Leatherface – The Stormy Petrel (jeszcze jedni weterani nie dający sobie w kaszę dmuchać)

Defiance, Ohio – Midwestern Minutes (bo folk-punk to nie tylko Against Me! i co tam, że najlepszy kawałek zżyna riff z "About A Girl")

Allister - Countdown To Nowhere (bohaterowie młodości...)

Paul Baribeau - Unbearable (bardzo ciekawy koleś, w stylu Andrew Jackson Jihad serwujący akustyczny punk)

Fake Problems – Real Ghosts Caught On A Tape (bo ostatecznie znów nagrali kilka fajnych kawałków nawet jeśli prawie całkiem stracili charyzmę)

Bad Religion – The Dissent Of Man (już nie tak zajebiści jak na "New Maps Of Hell", ale mimo to za cholerę nie potrafią wydać czegoś słabego)

End Of A Year – You Are Beneath Me (miło, że komuś zachciało się jeszcze grać w stylu Rites Of Spring)

The Menzingers – Chamberlain Waits & Off With Their Heads – In Desolation (dwa duże hajpy punkowych serwisów, dla mnie ani jedni ani drudzy nie AŻ TAK genialni, ale warci uwagi)

The Audition – Great Danger (bo tak)


A teraz już to co udało się skleić:


15. The Dreadnoughts – Polka’s Not Dead












Po imponującej trasie koncertowej (a może nawet gdzieś w jej trakcie) za sprawą której podbili między innymi słowiańskie dusze (kilka polskich miast, Przystanek Woodstock), piraci z Vancouver zdążyli zahaczyć o studio nagraniowe w celu przygotowania kolejnej serii folk-punkowych rarytasów. Nie jest to pewnie aż taki konkret i treściwość co na mistrzowskim „Victory Square”, ale jeśli oni są w stanie trzaskać tak nie-genialne, a po prostu bardzo dobre płyty rok w rok to niech nikt się nie waży narzekać. Wzbogaceni miesiącami podróży, doświadczeniami kulturowymi, hektolitrami wypitych trunków rozwijają model swojego grania w stronę jaka fanów poprzednich dokonań może nieznacznie podzielić. Pokręcą głową ci, którzy oczekują przede wszystkim rozsadzającej punk rockowej zawartości, bo tej jest jakby trochę mniej mimo, że „Paulina” czy „Cider Road” to rasowi przedstawiciele owej półki. Krzykną oni pewnie „Za dużo Polki! Ile można się w ten sposób masturbować?!”. Ale Dreadnoughts polkę kochają i umrzeć jej nie pozwolą co wiemy przecież nie od dziś. Rytmy wypełniające szczególnie drugą część krążka to materiał doskonale wręcz biesiadno-imprezowy (w ten klimat wpasowuje się też świetne „Polka Never Dies” z samego początku). Mi po jakimś czasie przestało to właściwie przeszkadzać. Zabieg wydaje się zasadny i przekonujący. Poza tym słysząc te wszystkie „Polska-Ukraina”, „Śliwowica” czy „zajebiście! kurwa!” gęba sama się raduje. Czy mamy do czynienia z rozwojem, regresem czy może pozostaniem na chwilę w miejscu to kwestia na przyszłość. Coś mi jednak mówi, że opcja środkowa odpada w przedbiegach i ze spokojem można oczekiwać od nich w najbliższym czasie kolejnych udanych rzeczy podobnie zresztą jak następnych wizyt w kraju nad Wisłą. Emo, screamo, polka never dies!

"Gintlemen's Club"

"Cider Road"


14. The Flatliners – Cavalcade












Kiedy jakiś czas temu przesłuchiwałem album "Destroy To Create" tych czterech panów z Ontario, mówiąc szczerze niezbyt rozumiałem zachwyty ich ska-core’owym, dość przeciętnym jak na moje oko graniem. O co tu biega? Pozostawało wzruszyć ramionami i wrócić do znakomitego kawałka "Eulogy" z drugiej płyty. Ten numer był z kolei tak dobry, że odkurzono go nawet przy okazji kompilacji Warped Tour z 2009, gdzie zdecydowanie wyrózniał się na tle towarzystwa. No, a teraz wydają swoje trzecie dziecko zatytułowane "Cavalcade". Co się okazuje? Całkiem zrezygnowali ze ska, poszli we współczesny punk, w org-core, w krwiste gitarowe nawalanie z ochrypłym wokalem. Flatliners w ramach czysto punkowego, melodyjnego napierniczania zrobili tym razem wszystko co w ich mocy. Na tej płycie nie ma się naprawdę do czego przyczepić, a kawałki wchodzą z ogromną łatwością. „Epicki, dźwiękowy testament do życia jakie wybrali”.

"Carry The Baner"

"Monumental"


13. Weezer – Hurley












Przejście do Epitaphu i wypuszczenie żwawego, pełnego energii singla pod koniec wakacji dawało zwolennikom Weezera pewne nadzieję na najlepszy krążek kalifornijskiej ekipy od… wpiszcie tu sobie co uznacie za stosowne. Wiadomo, teraz nie jesteśmy pod zgubnym wpływem wielkiej wytwórni nastawionej na zbijanie kokosów, nikt nie będzie nam niczego sugerował, możemy poczuć luz. Tylko co to oznacza w praktyce? Jakieś powroty do estetyki „Blue Albumu” albo „Pinkertonu”? W końcu „memories, make me want to go back there”. No nie, chyba jednak nie, bo na „Hurleyu” upływ lat tych czterech czterdziestolatków z Los Angeles widoczny jest bardziej niż kiedykolwiek. „Hurley” tak gówniarski jak „Radidude” już nie jest. Osobiście nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nareszcie stoją za nim ludzie w średnim wieku, a nie ludzie w średnim wieku o mentalności w najlepszym wypadku dwudziestolatków. Jednakże skoro nadal jest to Weezer to nieopieranie części materiału na wesołym, melodyjnym łojeniu byłoby nietaktowne. Reprezentantami tego oblicza są wspomniane „Memories”, nieco nerdowskie, przebojowe w najbezczelniejszy sposób „Smart Girls” i brzmiące bardzo w ich stylu, porywające „Ruling Me”. Nie powinno nikogo zdziwić ironiczne „Where’s My Sex” zlepiające kilka znanych z ich wcześniejszych utworów motywów . Pięć lat temu na tle głośnych gitar Rivers wykrzykiwał proste „Hold On”, tutaj wraz z niejakim Michaelem Cerą serwują sympatyczne „Hang On”. Przekonująco wypada sentymentalne „Run Away”. Ciekawy efekt posiada „Time Flies”. No i na koniec „Unspoken”. Poderzajnie wciągający, doprawdy nieźle rozegrany kawałek, z delikatnie śpiewanymi zwrotkami i refrenem wybuchającym w końcówce natężeniem chóralnych głosów zespołu. Powrót „bohaterów młodości” cieszy z miejsca, a każdy udany dźwięk raduje podwójnie. Na dzień dzisiejszy to jedynie przyzwoity pop-rockowy album, ale bez wahania zarekomenduję go tym, którzy dla Cuomo i ekipy pomimo ostatnich, chudych lat zachowali jakieś tam pokłady sympatii.

"Memories"

"Hang On"


12. Envy – Recitation












Post-rock dla fanów screamo i h-c. Kolejna świetna płyta Envy posłużyć by mogła z przymrużeniem oka jako ścieżka dźwiękowa do japońskiego remake’u Friday Night Lights. Co prawda „Clear Eyes, Full Hearts, Can’t Lose!” należałoby zastąpić „Slit Eyes…”, ale zostawmy detale. Envy w kumulowaniu wspaniałych, introwertycznych melodii i rozdzieraniu ich przepięknym hałasem przypominają klasyków gatunku Explosions In The Sky. To jednak zaledwie podstawa, prosty punkt wyjścia. W odmianie szufladki reprezentowanej przez Japończyków arcyważnym środkiem przekazu jest głos. Szepty i wrzaski za każdym razem w przewidywalny, ale niezrównany sposób towarzyszące kompozycjom. „Recitation” brzmi w stu procentach jak płyta zespołu doświadczonego. Grupy, która w przeciwieństwie do wspominanych EITS najlepsze dni ciągle przeżywa, czyniąc swą sztukę coraz lepszą i doskonalszą. Mamy do czynienia z kawałem muzyki głębokiej jak ocean, ociekającej emocjami, mistrzowskiej w osiąganiu stanów wyciszenia i wstrząsu. Moce jakie posiadają ci panowie w swoich rękach i jaką z instrumentów potrafią wydobyć wzbudzają we mnie respekt. Perkusyjne uderzenia kruszące skały, gitary wywołujące sztormy, krzyki niszczące wszystko na swej drodze… Najbardziej interesujący post-rock chwilowo opuszcza granice krajów anglojęzycznych. Francuski shoegaze-metal Alcesta i post-hardcore’owe odjazdy tych tutaj mają dla mnie w tym roku pierwszeństwo.

"Rain Clouds In A Holy Night"

"Last Hours Of Eternity"


11. Frontier(s) – There Will Be No Miracles Here












Chris Higdon ciągle żywy. Lider kultowych emo-core’owych ekip Falling Forward i Elliott po 15 latach od „Hand Me Down” oraz dziesięciu od „False Cathedrals” to wciąż jednostka twórcza, pełna sił i energii do nagrywania kolejnych udanych płyt. Na dzień dzisiejszy alternatywno-rockowe Frontier (s) stawać może w szranki z kapelami pokroju AFI (podobna miejscami maniera Chrisa i Dave’a Havoka). Oczywiście Higdon w przeciwieństwie do mainstreamowych wyżej wymienionych jest kolesiem twardo stąpającym po niezalowym gruncie, wyrosłym na DIY’owskich zasadach i mniej lub bardziej nadal im podległym. Gatunkowo nie ma się specjalnie nad czym rozwodzić. Trudno szukać tu wyszukanych szufladek. Piosenki nowego zespołu ex-lidera Elliott skupione są na porządnych, zadbanych gitarowych partiach, emocjonalnym jak zwykle podejściu, dynamice i ekspresji. O tym ostatnim wspominam szczególnie przez wzgląd na brzmienie ostatniego krążka Elliotta właśnie. „Song In The Air” raziło mnie swoją mdłością i rozlazłością. “There Will Be No Miracles” operuje konkretem, numery brzmią podobnie, ale tu wypadałoby to nazwać najlepszą w swoim rodzaju spójnością. Naprawdę miło usłyszeć tego pana w takiej formie datowanej na 2010.

"Abul Abbas"


10. The Measure (SA) – Notes












The Measure SA do tej pory znani byli chyba przede wszystkim dzięki licznym singlom i splitom oraz chwilowej obecności Mikeya Erga w składzie (który jak podają niektóre źródła znowu z nimi grywa). Była tam jeszcze płyta „Historical Fiction”, no a teraz po czterech latach od niej ukazuje się „Notes”. Wreszcie jakieś poważnych rozmiarów wydawnictwo od jednej z nadziei Jersey (Lifetime i te sprawy). W obecnym stylu grania kwartetu (?) nacisk położony jest na… brak nacisku. W rozumieniu lightowość, piosenkowość, tak zwany „pop punk z wpływami indie”, w którym damsko-męskie harmonie niczyich zmysłów słuchu nie poharatają. Nie ma tu temp ultra-szybkich, gitar niszczycielskich, a głosów do bólu zachrypniętych. Coś jednak to wszystko rekompensuje i stratni z tego powodu nie czujemy się raczej ani trochę. "This is how we are" śpiewają w „Checklist” i dokładnie za to ich lubmy, albo nie.

"Fear Of Commitment"



9. Tim Kasher – The Game Of Monogamy












Nazwisko Tim Kasher znakiem jakości wszelakiej. A pisałem o tej płycie tak:

http://furs-zine.blogspot.com/2010/10/tim-kasher-game-of-monogamy.html

"Bad, Bad Dreams"

"No Fireworks"


8. The Gaslight Anthem – The American Slang












Porównań do wspaniałej poprzedniczki nie sposób uniknąć. Chłopcy z New Brunswick nie odważyli się na zmianę stylu, nie odcieli się specjalnie od tego co z taką pasją zrobili dwa lata wcześniej. Kto powiedział, że formuła "59" skończyła się w 2008? Zdecydowanie warto było wycisnąć z niej jeszcze trochę. Tak by starczyło na przynajmniej połowę kolejnego wydawnictwa. Tym sposobem tytułowe "American Slang" wita doskonale znanym motywem wspaniałego, łamiącego serce hymnu z przebojowym refrenem i tą jakże niezbędną dla nich nutką nostalgii. Bo przecież "And they cut me to ribbons and taught me to drive.I got your name tattooed inside of my arm..." to kolejny fragment Fallona z jakim nie sposób się nie zżyć. "Bring It On" to przede wszytkim refren, refren i refren raz jeszcze. "The Diamond Church Street Choir" jest zaś jak siedzenie sobie w amerykańskim pubie, takim z piwem i muzyką na żywo, gdzie gra się tylko rocka, country i bluesa. Na scenie facet z gitarą, przygrywa chwytliwą melodię, coś tam podśpiewuje głosem starego rutyniarza, a publiczność pstryka palcami do rytmu sącząc przy okazji coś dobrego. Oczywiście aż do momentu kiedy wypowiedziane zostanie kultowe "everybody singing". „Slangowi” nie da się odmówić uroku, kompozycyjnej sprawności no i klasy po prostu. Ten materiał zachowuje sporą część fajności starszej siostry, tak jak i jej część naturalnie traci. Nic tu nie zażera tak jak "Great Expectations", "The Backseat" albo "Meet Me By The River’s Edge". Linijki tekstu nie są tak genialne. Nie ma też tego energetycznego i przebojowego potencjału. Mimo to trudno tak naprawdę mieć o cokolwiek pretensje. To, że są zdolni do wielkich rzeczy wiedzieliśmy od dawna. Teraz mimo, że zagrali trochę słabiej, zdania nie zmienimy.

"The American Slang"

"Old Haunts"


7. Flatfoot 56 – Black Thorn












Podróż wielką łajbą pod wodzą tajemniczego, mrocznego kapitana z czarną opaską na oku. Morskie, szantowe klimaty jakich sam Dave King by się nie wyparł. Znakomicie zagrany punk rock z nie zanikającymi wpływami szkockich, irlandzkich tradycyjnych przyśpiewek. Flatfoot 56 górują nad większością konkurentów sumiennym, dokładniejszym doprowadzeniem materiału do niemal perfekcji. Radzą sobie z melodyjnymi fragmentami czego dowodem "Courage" oraz kopią zady ostrzejszymi, zagranymi z niesamowitą energią i precyzją hymnami co słychać w wystrzale celtic-punkowej artylerii "Smoke Blower". A jak kapitalnie potrafią zaprezentować jeszcze do tego balladę! Mowa o "Shiny Eyes" jawiącej się perełką godną songwritingu Shane’a McGowana.

"Courage"

"Smoke Blower"


6. The Hollowpoints – Old Haunts On The Horizon












Żeby nie było, że w tym roku dominował tylko punk-rocko-org-core przy tych wszystkich Flatlinersach, Riot Beforach i Świętych Katarzynach wypadałoby postawić jakiegoś reprezentanta prawdziwiego, krwistego niczym stek pop punku (choć ci tutaj w sumie też się wpisują w org…). Takiego choćby w stylu Dillinger Four jaki zaprezentowali The Hollowpoints. Godnie zastępując poprzez „Old Haunts On The Horizon” nieobecne chwilowo ekipy D4, Dear Landlord czy też The Lawrence Arms. Można na siłę się przyczepić, że Hollowpointsi są wtórni i cwanie czerpią z wszystkiego co undergroundowa pop punkowa scena oferowała w ostatnich latach. Prawda jest jednak taka, że „Old Haunts” to wynalazek o porządnej wartości, udanie substytuujący muzykę kilku naszych ulubionych grup. „Falling Up Stairs” dla przykładu brzmi niczym wstrzyknięcie do krwiobiegu treściwej mieszanki punk’rock’n rollowych gitar, chóralnych okrzyków szczypty popowości a la Broadway Calls i of course ochrypłego wokalu kolesia za mikrofonem. Dokonuje się tu zmiana pop punkowej warty. The Ergs! spotykają czasem Brendana Kelly, ale częściej chyba chadzają na piwo z Patrickiem Costello i Erikiem Funkiem. Jakby nie było, brak wyrazistości kompozycyjnej całkiem sympatycznie maskują temperamentem i skutecznością dawania po garach. Zdarzy im się zresztą wpaść na jakiś ciekawszy pop punkowy motyw wokalny ablo melodię w rodzaju „No Name” (gdzie dokopują przy okazji wszelkiej maści pozerom i hipsterom), „Shea Politika” , „Keep The Bubble In The Middle” czy praktycznie całej, znakomicie rozkręconej końcówki.

"Falling Upstairs"


5. Street Dogs – Street Dogs












Street Dogs” nieustannie kojarzy mi się z “Let’s GoRancida. Szanse na to by album z perspektywy czasu stał się podobnie kultowy są wprawdzie nikłe, ale jednak ten wyśmienity poziom na dzień dzisiejszy dostarcza zajebistej satysfakcji. Krążek to już ich piąty, a kto wie czy nie najlepszy. „Czystość” punkowej, melodyjnej naparzanki, serdeczność Armstrongowo-Frederiksonowych riffów, szczypta celtyckości i powiew klasyki w całych 18 wypasionych numerach. Wypadałoby napisać co mi się podoba najbardziej, co urywa dupę i robi największe wrażenie, ale tak właściwie to co niby miałoby tego nie robić? Street Dogs po dekadzie nagrywania dobrych płyt nareszcie mają coś naprawdę dużego. Płytę najzupełniej równą, pełną pasji i fenomenalnej energii. Mike McColgan to naprawdę jest Gość przez duże G i zawodnik ekstraklasy. Niezły początek nowej dekady. Może być lepiej?

"Punk Rock And Roll"

"Rattle And Roll"


4. The Riot Before – Rebellion











Członkowie The Riot Before mają niewątpliwie nosa do wyczuwania co się aktualnie święci w ich muzycznym światku. W 2008 osiągnęli sukces na fali podjarki country-blues-punkiem. Dziś dokonują niewielkiej wolty wymieniając odchodzące powoli do lamusa wpływy americany na nienachalny, zacierający się z punk rockiem post-hardcore. Ciekawie interpretowany, rodem z niewiarygodnie popularnego ostatnio Hot Water Music (właśnie tak powinny wyglądać „wpływy” niepokrewne z ksero-kopiowaniem) czy ziomków z Avail, do których porównują ich krytycy. Panowie cwanie celują w okolice terytoriów zdobywanych w zeszłym roku choćby przez Polar Bear Club. I co? I co? Sprzyja im ten perfidny koniunkturalizm? Jak najbardziej. NIE DA SIĘ zaprzeczyć, że urośli w oczach. Przestery, trzaski, hałasy z intra szybko prowadzą do punkowej nawalanki w "The Middle Distance". Kawałku, którego zakończenie automatycznie pobudza apetyt na zajebistość ciągu dalszego. Każdy kolejny numer częściowo zaspokaja głód jednocześnie stale pozostawiając nas nie do końca nasyconymi. Ogromny plus dla brzmienia jakim dysponują. Dużego, mocnego, wyrazistego. Instrumentarium wymiata tu aż miło, wokalista momentami wspina się na imponujące poziomy ekspresji. Przez szybkie tempa i dynamiczne akcje przewlekają stonowane, indie-emo’we oddechy oraz kunsztowne melodyjne solówki ("Answers For Change"). Nie ma tu nic z jednowymiarowej młócki, wszystko jawi się doskonale przemyślanymi zagraniami. Przede wszystkim jest to wyśmienita całość. Dziesięć pieśni tworzących „take it or leave it”, zgrany i wyborny album.

"Back Stage Room"

"The Oregon Trail"



3. Titus Andronicus – The Monitor












Najlepszą receptą na oryginalność pozostaje dzisiaj czerpanie grubymi garściami z wielu różnorodnych źródeł, koniecznie przy umiejętnym zlepianiu w całość. Titus Andronicus to grupa z potencjałem. Jeśli chcą być jak Bright Eyes, The Lawrence Arms i The Pogues w jednym to tak się właśnie dzieje. Poza tym mają nieprzeciętne aspiracje. Komu w dzisiejszych czasach chciałoby się nagrywać ponad godzinny koncept-album o wojnie secesyjnej? Druga sprawa by zrobić coś takiego nie popadając w nudną manierę i jednocześnie dostarczyć słuchaczowi rozrywki na poziomie słuchalnego odbierania samej muzyki. Titus Andronicus doskonale odnajdują się w folkowej rzeczywistości. Niezależnie czy jest to motoryczny folklor pijacko-biesiadny, zahaczający delikatnie o celtic-punk (dudy czy tam kobzy w "The Battle Of Hampton Roads"), Oberstowski rozemocjonowany indie-folk czy południowo-amerykańskie country’owe klimaty (skrzypki i wiejsko-imprezowy feeling w "Theme For Cheers", wokalny męsko-damski duet przy akompaniamencie pianina w "Too Old Friends And New"). Titus udało się coś co nie do końca wyszło Fake Problems oraz Yesterday’s Ring. Zwycięskie wyjście z potyczki jednoczenia wszystkich tych odmian. Nie jest to rzecz prosta. Karkołomnie wygląda już zarzucenie słuchacza kolosalnymi, trwającymi po 7-8 minut kompozycjami. Niewykluczone, że to co wyda się przy pierwszym odsłuchu nudne przy kolejnych powali na łopatki. Na przykład takie "A Pot In Which To Piss". Samo serce krążka, 8:53, zapierający dech epicki rozmiar. Ciągnące się w nieskończoność nudy czy urozmaicany co chwila zmianami tempa, kabaretowym pianinkiem, wkradającą się podniosłością wielki numer? Nie przeczę że to co dzieje się od "Four Score And Seven" wzwyż potrafi znużyć i zmęczyć. 14 minut kończącego "The Battle Of Hampton Roads" to również niemałe przegięcie. Doprowadzenie tego do końca w sposób perfekcyjny i bezbłędny zakrawałoby jednak na cud. Warto ich usprawiedliwić zwłaszcza, iż w tym roku nie słyszałem płyty z około-punkowego podwórka tak ambitnej.

"Titus Andronicus"

"A Pot In Which To Piss"


2. AM Taxi – We Don’t Stand A Chance












Choć teksty na „We Don’t Stand A Chance” trudno uznać za afirmujące amerykańską rzeczywistość (pierwszy z brzegu "Dead Streets" doskonale tego nie robi…) to sam klimat tych opowieści i muzyki jest bardzo mocno Made In U.S.A. Ciężko pracujemy żeby mieć co jeść, sukcesów nie ma, nieciekawe otoczenie i skomplikowane relacje miłosne, ale wszystko przedstawione jakoś tak… z duszą na ramieniu, romantycznie i zagrane z wielką dozą nadziei. Klasyczny amerykański rock, neo-punkowe inklinacje oraz gitarowo-klawiszowe kołysanki składają się na klamrę wyznaczającą zakres stylistyczny materiału. Całe szczęście tym razem obyło się bez MacZestawu z country, folku i bluesa. Zaczniemy od perfidnie melodyjnego wejścia "Dead Streets", Istnego „no future” hymnu, o tych i dla tych, którzy o opuszczeniu rodzinnych stron i rozpoczęciu ciekawszego życia mogą jedynie marzyć. Poprzemy jeszcze lepszym, pewnie najlepszym „The Mistake”, gdzie deklamowane zwrotki przechodzą w doskonały energetyczny refren, choć niepewność i pesymizm w tekście są nazbyt wyraźne. I kwestia ballad, żeby nie powiedzieć BALLAD. Urokliwych, nastrojowych jak „Maydays And Rosaries” (duet Kriera z Genevieve Shatz), ale i z czającym się zewsząd powerem w rodzaju „Tanner Boyle VS The 7th Grade”, który aż promieniuje zanim z należytym sobie wdziękiem głośno uderzy potęgą gang-wokali. Klawisze czarują szczególnie w "Reckless Ways", elegancko prowadząc do fenomanelnej chorusowej cześci oraz szybkim, motorycznym "Woodpecker" przywołującym na myśl Gaslightów z czasów "Sink Or Swim". Na koniec perełka w stylu Counting Crows czyli skromne, rozczulające "Champagne Toast". Zespół startuje być może od razu z miejsca swojego "The ’59 Sound". Nie było wcześniej czasu na nagranie bardziej punk rockowej płyty. Debiut AM Taxi to już przebojowy, chwytliwy tylko trochę punkujący pop-rock. I to jest w tym chyba najlepsze. "We Don’t Stand A Chance" przywraca wiarę w przystępnego, acz stojącego na wybornym poziomie radiowego rock’n rolla.

"Fed Up"

"The Mistake"


1. Bomb The Music Industry – Adults!!! Smart!!! Shithammered!!! And Excited By Nothing!!!/ Everybody That You Love























Dziwić może usytuowanie na najwyższej pozycji mini albumu równowartego zwykłej EP’ce. Tak się jednak złożyło, że rzetelnie nie potrafiłbym postawić tu nikogo innego jak tylko Jeffa Rosenstocka i jego ekipę. Bomb The Music Industry! to grupa jawnie wybijająca się na całej obecnej punkowej scenie, zachowująca wspaniały poziom i jakość. „Adults!!!” jest przykładem krążka krótko i treściwie streszczającego wszystkie najlepsze patenty jakiego można oczekiwać od dzisiejszego inteligentnego ska. Coś co nie jest tylko przysłowiowym napierdalaniem w trąbki, coś co nie pretenduje do bycia wysoką sztuką, ale posiada głęboką treść zaserwowaną na pełnym luzie. „You Still Believe In Me” to jeden z moich ulubionych kawałków roku i to bez żadnych podziałów stylistycznych, jeden z najlepszych w ogóle. Na równi z nim praktycznie „Slumlord” ze swoim „cold and mice and stoooolen bikes” , eksplodujący energią i pomysłowością, zawierający wszystko od ładnych melodii przez skoczne rytmy po zdzieranie gardła. „Planning My Death” w niecałe dwie minuty perfekcyjnie rozpracowuje metodę grania Catch-22 i Streetlight Manifesto, którzy dziś do Rosenstocka nawet nie próbują startować. „The First Time I Met Sanawon” powala za pomocą wielkiego chorusu, zrezygnowane „All Ages Show” zostaje w pamięci ze względu na wokalne kwestie Jeffa i Laury Stevenson, z kolei „Struggler” z pogwizdywaniem i banalnie prostym gitarowym brzdąkaniem dałby może radę jako przebój radiowy, gdyby tylko pozbawiono go gwałtownej końcówki… Jako uzupełnienie potraktujmy wydany kilka miesięcy później singiel „Everybody That You Love / Matchless, Considerable Weirdness, the B48 Home”. Równie sympatyczne, nie odstające od nagrań z „Adults” post scriptum. Na progu nowej dekady Bomb The Music Industry! nagrywają kapitalne numery, grają niesamowite koncerty, mają lidera będącego interesującą postacią, która w siłę swojej muzyki wierzy na tyle by udostępniać ją w 100% za darmo. Punk rock roku 2010 dla mnie równa się BTMI!!




"Everybody That You Love"

"The First Time I Met Sanawon"