niedziela, 13 maja 2012

Owen - Ghost Town (2011)












7.5

Akustycznych sielanek Mike’a Kinselli ciąg dalszy. Niewiele zmieniło się od czasu „New Leaves”. Na tle poprzednich płyt różnice również nie są ogromne, a jednak "Ghost Town" nieznacznie wyróżnia się, ma swoje highlighty oraz wyraziste i odróżnialne elementy. To kolejny, naprawdę solidny album byłego perkusisty Cap’n Jazz. Dwa lata temu Owen chwalił sobie spokojne życie dzielone z jedną kobietą, dziś jego nudne, romantyczne losy toczą się dalej. W znanej z singla wydanego wraz z coverem The Smiths piosence „O, Evelyn” Mike z czułością śpiewa nam o swojej córce. W „I Believe” odżywa idea snucia rajskich, kilkuminutowych melodii niczym z pamiętnego „Bad News”. Najlepszy w zestawie „No Place Like Home” zachwyca starannością aranżacji połączoną z urokliwością samej kompozycji. No i jest jeszcze chociażby wspaniały opener „Too Many Moons” czy też niewiele gorsze zakończenie w postaci „Everyone's Asleep In the House But Me”. Młodszy z braci Kinsella z pomocą kilku nowych narzędzi, ale głównie tych starych i sprawdzonych, znów namalował swój mały świat w ciepłych, przyciągających barwach. Wycisnął z gitary tyle, ile ładnych, ciekawych melodii wycisnąć się jeszcze dało. Napisał kilkadziesiąt kolejnych, poetyckich wersów. Wszystko z odpowiednim sobie wdziękiem i klasą, a jakby nawet trochę i wykraczając poza dotychczasowe standardy. Jak głosi nazwa jednej z grup na Last.fm, „Mike Kinsella Is The Man!”.

niedziela, 6 maja 2012

Owen - At Home With Owen (2006)












9.5

Niby monotonia bardzo podobnych do siebie dźwięków, ale jakoś do samego końca słucha się bez poczucia znużenia. Nieco inaczej niż na wcześniejszych albumach, bo urok fantastycznych ballad Owena podniesiony zostaje do potęgi. Trudno właściwie powiedzieć co się zmieniło, ale jeszcze trudniej zaprzeczyć, że "At Home With" stanowi opus magnum tego artysty. Słychać to bowiem na każdym kroku. W "Bags Of Bones", "Use Your Words", "Windows And Doorways". We wzruszającym, opatrzonym prostym teledyskiem "One Of These Days"."The Sad Waltzes Of Pietro Crespi" brzmi jakby Mike wyszedł rano do ogródka z gitarą, rozejrzał się dookoła i za sprawą naturalnego natchnienia zaczął grać utwór. Nawet "Femme Fatale" autorstwa Velvet Underground idealnie przeszczepia na standardy swojej stylistyki. Zachwyt balladowym, kameralnym klimatem za cholerę nie chce ustąpić. Brzmienie i melodie jakby bogatsze, dostojniejsze, wspanialsze. Na czele z rozpoczynającym, iście bajkowym i wypełnionym magią przez sześć i pół minuty "Bad News".

DRESZCZ: 1:36 – krystalicznie-niebiańska jazda po strunach ledwie na chwilę przeplatająca utwór
2:54 – I know it’s hurt to hear…, zmiana głównego wątku
3:51 – kolejna zmiana melodii, raz jeszcze kapitalna

Mike Kinsella musi być gościem, któremu ptaki siadają na ramionach kiedy idzie przez las. Samym powyższym utworem, pięknie napisanym i zagranym, zupełnie bezbłędnym zawstydza swoje wcześniejsze dokonania. Jeżeli wydany w tym samym roku „Eventually All At Once” Joan Of Arc to spacerek z parasolką po wieczornym mieście tak „Bad News” i "At Home With Owen" jawią się doznaniową drzemką pod drzewem w środku dnia.

czwartek, 3 maja 2012

Owen - I Do Perceive (2004)












7

Znowu on. Owen i jego nieodróżnialne od siebie albumy. No przynajmniej te trzy pierwsze. Recenzję debiutu pisałem na jesieni, drugą płytę przedstawiłem na przełomie zimy i wiosny. Dziś pora roku, w której kwiaty kwitną, a dziewczyny wyglądają ładniej jest już w pełnej krasie. Fajnie sobie właśnie teraz po „I Do Perceive” sięgnąć, bo z jednej strony jest to już inny zestaw piosenek, a mimo to i tak dostajemy to co wcześniej. Rzecz jasna „to co wcześniej” oczywiście nam się podobało.

Jeżeli Bóg istnieje to niech recenzentom potrafiącym oryginalnie rozpisywać się o muzyce Mike’a wynagrodzi w dzieciach. Tu chyba najlepiej byłoby się podeprzeć tekstami. Już kilka zerknięć na liryki do „Note To Self” sprawia, że w głowie powstaje pewna myśl. On to pisze o sobie, swojej dziewczynie, jakichś innych ludziach, sprawach i przemyśleniach. Takie totalnie osobiste, chyba nawet mało ekscytujące rzeczy i aż dziw bierze, że słuchają tego później tysiące osób. Warto również zauważyć, że wspomniany kawałek spod indeksu drugiego podpada pewnie pod jakieś top 5 najładniejszych utworów pana Kinselli. Zacne rzeczy dzieją się w „Playing Possum For A Peek” gdzie z średniej co najwyżej zapętlonej zagrywki wyczarowana zostaje śliczna melodia. Celnym strzałem jest także „The Tattoo Isn’t Funny Anymore”, nawiązujące tytułem do singla The Smiths*. Może minimalnie przesłodzone, ale i tak sprawiające, że na półmetku ta płyta wydaje się póki co lepsza od poprzedniej.

Tendencja utrzymuje się na nasze szczęście do końca. „Put Your Hands On Me My Love” to nurzanie się w zniewalających, melodyjnych harmoniach. Nie da się nic złego powiedzieć o „She’s A Thief”. Chwilami bardziej hałaśliwe „Light’s Out” ujdzie jako pieśń na dobranoc. W sumie udaje się przeskoczyć przyzwoite „No Good For No One Now” i zbliżyć do poziomu prawie bardzo dobrego „Owena” rocznik 2001.



*Mike lubi Morisseya i spółkę, niedawno coverował „Girlfriend In A Coma”.

Dave House - Resolutions (2011)












7

The Loved Ones - stosunkowo młoda kapela z Pennsylvanii wydała do tej pory dwa albumy, za które pokochała ich około-punkowa publika, a szczególnie odbiorcy zorientowani na serwisy takie jak Punknews.org czy The Punk Site. Ekipa pod przywództwem Dave’a Hause’a odniosła mały sukces razem z The Gaslight Anthem i kilkoma innymi grupami popularyzując odmianę melodyjnego punk rocka przesiąkniętą wpływami gatunków rodem z południa USA. Sam lider idzie teraz krok dalej, żegnając na chwilę kumpli z zespołu, rezygnując z trzech akordów i szybkich temp, nagrywając rzecz stylistycznie o wiele prostszą do zaklasyfikowania. „Resolutions” to kolejny w ostatnich latach całkiem udany krążek w klimatach Springsteena, Counting Crows czy wspomnianych wcześniej autorów „The ’59 Sound”. W tamtym roku swoich sił próbowali Am Taxi, przed nimi chociażby Let Me Run. Hause gra klasycznego rocka, ballady country, hymny dla romantyków przemierzających za kółkiem amerykańskie drogi. Chwyta gitarę, siada przy ognisku i snuje melodie. Czasem refleksyjne, częściej jednak porywające i optymistyczne. Rozmyślenia o życiowych losach i byłych dziewczynach... Muzyka, w którą autora wkłada dużo serca, oparta na sprawnym komponowaniu, nieefektowna, ale bardzo krzepiąca.

The Marked Men - Ghosts (2009)












8.5

Marked Men to jak na pop punkowe standardy kapela dość unikalna. Jeszcze na (świetnym) „Fix My Brain” nie rzucali się tak bardzo w oczy. Grali całkiem łagodne piosenki z wyraźnym posmakiem lat 60’tych pokroju singlowego „A Little Time”. Czasem bliżej było im do Ramones („Sully My Name”), czasem był to po prostu odświeżony, kapitalny rock’n roll („Going Crazy”). Na „Ghosts” powrócili jako zespół znacznie bardziej punkowy. Znów postarali się o oszałamiającą ilość klasowych, pierwszego sortu melodii, chwytów, riffów. Nie żeby byli jakimiś wirtuozami, ale to na czym budują swoje zręczne łupanki brzmi przecież wyśmienicie. Sprawność w dawkowaniu chwytliwych hooków i umilanie słuchaczowi czasu sytuuje ich w ścisłej czołówce dzisiejszych kapel ogólno-punkowych. Ostatni klucz do genialności „Ghosts” to hałas, jazgot, przyjemna kakofonia. Pokrywają nią swoje maks-przebojowe numery, sprawiając, że dla jednych stają się one niesłuchalne, dla innych nabierają ostatecznego, idealnego szlifu. Po pewnym czasie znajomości z „All In Your Head”, „Fortune” albo „One More Time” i szybkim przebiciu przez garażową warstwę docieramy do sedna. Dajemy się chwycić na ich haczyk. A one nie dają spokoju, bo kiedy je słyszymy coś się w nas gotuje. Noga, ręka, palce u dłoni, głowa, stopa. Prędzej czy później jedna z tych kończyn zaczyna żyć własnym życiem. Pop z teki The Zombies filtrowany przez zgrzytliwy punk rock Teengenerate to recepta zaskakująco dobra i trafna dziś, tu i teraz.


środa, 2 maja 2012

Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver (2011)












8

Wizerunek samotnika zaszytego w leśnej chacie, przy kawałku gitary komponującego intymne, zadumane pieśni do Bon Ivera przylgnął już pewnie nieodwracalnie. Takim nastrojem Justin Vernon poruszył nas na „For Emma, Forever Ago”, tym zaskarbił sobie uznanie wyrastając na czołowego brodacza indie-folkowej estetyki. Obcowanie z drugą płytą artysty nie wywołuje tak silnego poczucia odizolowania. Dziś bohater inicjuje podróż zabierając słuchacza w kilka niepozornych, acz wyjątkowych miejsc. Takie trochę Sufjanowe „Michigan” rozpięte na całe Stany, sięgające nawet do Kanady. Wycieczka może nie tyle do geograficznych krain, co wspomnień z nimi związanych, taka jaką można odbyć bez odrywania stóp od podłoża. Muzycznie nie sposób już dalej nie traktować Bon Iver jako zespół. Istotny jest wpływ choćby Seana Careya, który artystyczną klasę udowodnił niedawno za sprawą własnej płyty. Ogółem do przygotowania utworów na „Bon Iver” zatrudniono nieporównywalnie większy personel niż w przypadku skromniutkiego debiutu. Aranżacyjna bezbłędność w połączeniu z talentem Vernona do pisania genialnych piosenek zaowocowała albumem nietuzinkowym. O perfekcyjnie skonstruowanym „Perth” mówi się już w kontekście jednego z najlepszych openerów ostatnich lat. Trudno zaprzeczyć słysząc cudowną melodię, nałożony na nią rozczulający wokal, dostojnie masakrujące partie bębnów i otaczającą wszystko mgiełkę wzniosłości. Równie wielkie „Calgary” oswaja pogrzebową posępność w dalszej części wyprowadzając lekko arcadefire’ową hymniczność. Trzy minuty „Towers” z obowiązkowo kapitalnymi linijkami tekstu (Oh the sermons are the first to rest / Smoke on sundays when you’re drunk and dressed) definiują ideał folkowej ballady. To dla takich krążków - lirycznych, choć rozbudowanych, cichych, a zarazem epickich, podlanych znakomitym songwritingiem, rezerwujemy miejsca na listach roku.

The Megaphonic Thrift - Decay Decoy (2010)












6

Lubicie rzucanie nazwami w recenzjach? Obrazowanie brzmienia zespołu za pomocą przywoływania innych? Zabieg to owszem prosty, pójście po linii najmniejszego oporu, ale zarazem chyba najskuteczniejszy jeśli chodzi o przybliżanie stylu i nie tylko. Na początek A Place To Bury Strangers, Ringo DeathStarr, Casio Kids, The Low Frequency In Stereo i Stereo 21. Z pierwszymi – gigantami „nu-gaze’u” - twórcom „Decay Decoy” przyszło koncertować. Drudzy są ich obecnymi kolegami z wytwórni. Pozostałe trzy kapele to fragment norweskiej sceny alternatywnej - grupy, w których członkowie Megaphonic Thrift grali dotychczas. Wiemy już z kim przystają i skąd się w ogóle wzięli. A od kogo w takim razie „przywłaszczają” w największym stopniu samą muzykę?

Nie dowiemy się tego raczej słuchając dwóch pierwszych utworów na płycie. Co prawda z perspektywy znajomości całości, otwierający „Undertow” mógłby już cokolwiek zdradzić, ale przy inicjalnym odsłuchu skojarzenie nie było dla mnie tak oczywiste. Skandynawskie chłopaki i dziewczyna startują w typowo alt-rockowym stylu z odrobiną hałasu, ale i bardzo stonowanym, spokojnym wokalem. „Talks Like A Weed King” to ich największe odchylenie w stronę przebojowości. Świetne, chwytliwe gitarowe partie i atakujące refren damsko-męskie głosy przynoszą zdecydowanie najbardziej singlowy kawałek tego krążka. Szkoda, że już chwilę później zaczynamy odkrywać wszystkie karty „Decay Decoy”. Przez to z miejsca robi się mniej ciekawie, co nie znaczy, że nie warto zapoznawać się z tym materiałem dalej.

Nazwę SONIC YOUTH należałoby wykrzyczeć przy okazji trzeciego w kolejności „Neues”, a także wszystkich innych właściwie zawartych tu piosenek. No a jeśli chodzi o ścisłość, Sonic Youth od „Murray Street” wzwyż. Jeśli wspomniany wcześniej pachnie mi jeszcze The Radio Dept., to „Sister Joan” jest już wykapanym pójściem w najbardziej apatyczny songwriting Lee Ranaldo. Gdyby cała reszta tak właśnie miałaby wyglądać, do debiutu Megaphonic Thrift prędko bym nie wrócił. Na szczęście w swej nadmiernej fascynacji późnym dorobkiem nowojorczyków, Norwegowie sięgają także po ich jazgotliwe, kakofoniczne momenty. Takie jest „Candy Sin” z masakrycznym bębnieniem, prawie przekalkowaną gitarą i manierą wokalu. Może i kopia, ale brzmi zadowalająco. W podobny sposób daje radę energiczne „Queen Of Noise”. Tego nie można jednak powiedzieć choćby o „You Saw The Silver Line”, gdzie przesyt i znudzenie osiągają punkt krytyczny. Nie dość, że smęty niesamowite, to na co im jeszcze te perfidne przestery na koniec?

Wyłania się z tego obraz dość mętny. Album zespołu z potencjałem, który ostatecznie wpadł w potworną miejscami rutynę. Nigdy nie przepadałem za „Murray Street” ani „Rather Ripped”, dlatego odgrywanie na nowo tych krążków niezbyt mnie przekonuje. Szkoda, że Megaphonic Thrift nie przygotowali więcej wymiataczy na kształt „Talks Like A Weed King”. Z drugiej strony nie nagrali też rzeczy złej. „Decay Decoy” można posłuchać, najlepiej posługując się przy tym opcją skipowania.

Star Fucking Hipsters - Never Rest In Peace (2009)












4

Tekst powstał 6 listopada 2009

Druga płyta Star Fucking Hipsters egzemplarzowo wręcz pokazuje jak z jednej z najlepszych kapel na punkowej scenie w bardzo krótkim czasie stać się wynalazkiem przeciętnym, odtwórczym i wypalonym. Zachwycałem się kiedyś tym kolejnym projektem starego wyjadacza Stza znanego już z Leftover Crack czy Choking Victim. Nie miało to zresztą aż tak wielkiego znaczenia. „Until We’re Dead” było przecież diabelnie dobre, kreatywne, myślące. Mija niecały rok od tamtego druzgocącego spotkania. Mija niestety i dobre wrażenie na ich temat.

Słucham tego wymęczonego, hałaśliwego i nieprzyjemnego czegoś. Nadal trudno mi uwierzyć, że to ta sama grupa. Bez naciągania odnajduje tu dwie porządne kompozycje. Reszta bywa średnia, przyzwoita, ale najczęściej kiepska, słaba, beznadziejna. Nie mogę się oprzeć myśli, iż bardziej chodziło im tu o treść, aniżeli o jakiekolwiek dobre brzmienie. To zresztą co dobre niczym nie zaskakuje. Wpasowuje się w momenty swojego ze trzy grube poziomy ciekawszego poprzednika i tyle. Porównajmy choćby same intra dla zrozumienia różnicy klas. Nagrane na odpierdol, „tak żeby było”, iście gówniane Vol. II KONTRA świetnie inicjujące „Introducción a los Hipsters”. Wynik niczym San Marino – Polska sprzed kilku miesięcy. Sorry za drobiazgowość. Po intrze wchodzi najlepszy kawałek z tej płyty. „3, 000 Miles” pachnący prawdziwym pop punkiem. Ta wokalistka nadal śpiewa lekko i świeżo wchodząc w interakcje ze stanowiącym jej przeciwieństwo zapitym głosem męskim. Fajnie, tylko tam mieliśmy coś takiego w dużo zajebistszym „Two Cups Of Tea”. A tuż po tamtym intrze rozwalała genialna partia fortepianu, z której to wyłaniał się piękny, dynamiczny punk rock. Wokalu Stza słuchało się z przyjemnością pomimo jego pewnej trudności. Tutaj bez obrazy, ale koleś jedynie charczy… Żeby już nie mylić wracamy do „Never Rest In Peace”. Do niezłego, chwytliwego "Design". Tu znów w dużej mierze dziewczyna odpowiada za pomyślność kawałka. Ale, że wspomnę tylko o „Immigrants & Hipocrites” z debiutu i satysfakcja znika. Przepraszam, musiałem. W „Church & Rape” jakieś strojenie gitary, tekst, który na papierze jakoś tam wygląda jako ich głos w sprawie aborcji. Niestety niewiele więcej. „The Civilization Show” jawi mi się dość tanim ska. „Severance Pay” pomimo nijakości ujdzie. Wszak w tak marnym towarzystwie to nietrudne.

I na cholerę nagrywają gnioty takie jak „S.F.H Theme”? Żeby zapchać czymś tą niewartą kilku złotówek płytę? 29 jebanych minut? Wcześniej stać było ich na 44 uczciwego majstersztyku. Nawet gdyby to podzielić na 4 byłoby ciekawiej niż w ciągu tej kiepściutkiej, oszukańczej połowy godziny…

wtorek, 1 maja 2012

The Get Up Kids - There Are Rules (2011)












7

Mocno wyrośnięte już dzieciaki z Kansas powracają po kilku latach przerwy, jak sama nazwa płyty wskazuje - doskonale zdając sobie sprawę z zasad panujących na muzycznej scenie. Decydując się na comeback w takim momencie muzycy sporo zaryzykowali. Bo oto autorzy najlepszych młodzieżowych albumów ever silą się na nowy start mając na karku grubo ponad trzydziestkę. Czy w takim razie dalsze pisanie wyłącznie słodkich melodii, łamiących serca ballad i powerpopowych przebojów może wchodzić w grę? Na „There Are Rules” nie ma już tak klasycznie konstruowanych kawałków. Klawisze nie pełnią dłużej roli cukierkowych ozdobników, zamiast tego pełnoprawnie biorą udział w konstruowaniu kompozycji całkiem zmieniając swój charakter. Za ich sprawą, a także często przytłumionych gitar oraz mechanicznej rytmiki, budowane są misterne, klimatyczne i o wiele poważniejsze twory niż dotychczas im się to zdarzało. Oczywiście, Matt Pryor to chłopak z naturalnym darem do wymyślania piosenek, dlatego chcąc nie chcąc nadal często bywa melodyjnie („Automatic”, „Shatter Your Lungs”), a kawałki takie jak „Rally Round The Fool” czy „Keith Case”, łączące chwytliwość z kombinowaniem, stary styl z nowym, jawią się najlepszymi momentami krążka. Tym wydawnictwem udało się piątce z Kansas wpasować w oczekiwania fanów unikając zarazem bycia karykaturą siebie sprzed lat. Co tu dużo gadać, cwani są.

No Age - Everything In Between (2010)












7.5

Duetowi Randy Randall & Dean Spunt od paru lat udaje się nieustannie utrzymywać pozycję bohaterów amerykańskiej indie-prasy. Zaledwie w 2007 wydali kompilację „Weirdo Rippers”, rok później potwierdzili klasę „Nouns”. O ile pierwsze wydawnictwo trochę zwróciło na nich uwagę, tak po tym drugim nie było już szanującego się fana alternatywy, który o No Age by nie słyszał. Trudno nie przyznać im zasług w szybkim spopularyzowaniu tej całej lo-fi punkowej/noise-popowej sceny, patrząc dziś na poczynania kapel w rodzaju Wavves czy Male Bonding. Choć niekoniecznie każdy w ich rzępoleniu odnajdywał pokłady garażowej poezji, to kawałki operujące energetycznym przyłożeniem oraz porcją kanciastej melodyki, takie jak „Teen Creeps”, na swój sposób podbijały serca. Można ich było odebrać jako przeciętną kapelę i to z beznadziejnymi wokalami, piszącą średnio finezyjne śmieć-rockowe piosenki, przewlekającą je czasami pseudo-artystycznymi fragmentami. Wielu jednakże widziało coś więcej.

Czy No Age to faktycznie cudotwórcy, którzy z pustych puszek i pękniętych butelek wyczarowują najwyższą, wysublimowaną sztukę, tego nie wiem. Jestem za to pewien, że jako rockowa kapela, grająca muzykę równie nośną, co mile kaleczącą narządy słuchu, a przede wszystkim porywająca do szaleńczej zabawy, sprawdzają się perfekcyjnie. Na „Everything In Between” nie brak galopujących, ociekających koncertowym potencjałem wymiataczy, czego egzemplarzowym przykładem jest zabójcze „Shed And Transcend” albo młócka w postaci „Depletion”. „Sorts” wkręca za sprawą swej banalnej rytmiki i niepoprawnie wyluzowanego wokalu. „Valley Hump Crush” z całkiem miłych senno-plażowych klimatów nie wiadomo w jaki sposób przechodzi do typowo No Age’owego modelu grania. Najbardziej zakręcona jazda to jednak świdrujące mózgownicę „Fever Dreaming”, schowane pod kultową na trackliście trójką.

Tak przedstawia się zaledwie jedna strona medalu. Na drugiej panowie dają upust eksperymentowaniu - ścianom dźwięku, shoegaze’ującym motywom, noise’owej, niczym nie ograniczonej, wesołej (albo i nie) twórczości. „Skinned” i „Katerpillar” to jak elementy jakiejś ambientowej/drone’owej układanki przypadkiem rzucone pomiędzy gitarową orgię. To samo z „Dusted”, na którym malują jeszcze dodatkowo coś na kształt dźwiękowego pejzażu do zachodzącego słońca. Fortepian zlewający się z szumem i delikatnym przesterem w „Positive Amputation” to już w ogóle kosmos.

Jak jedno z drugim może egzystować, nie gryząc się ze sobą? Na papierze może i wygląda to dość podejrzanie, ale wystarczy posłuchać aby stwierdzić, że się da. Styl grupy z Los Angeles na „Everything In Between” dzięki tej pozornej niespójności jedynie nabiera unikalnego smaku. A jeśli dodamy jeszcze kilka utworów, które nie wpisują się ani w jeden ani drugi schemat, wyłoni nam się danie wręcz wytrawne. Mowa tu o „Glitter”, który po kilku przesłuchaniach uświadamia słuchacza o swej genialności. Spokojny, pozornie nie rzucający na kolana singiel, gdzie wymawiane przez Spunta mądrym tonem kolejne słowa tekstu budują rzecz potencjalnie kultową. "I don’t fear god / Don’t fear anything at all/ Cause I know that’s where I’ve been/ Thoughts are moving/I’ve been wondering/When they take my turn to get a win/Everyone is out to get you again/ And I want you back/ Underneath my skin”. Skojarzenia z “Teenage Riot” uzasadnione. Mowa również o finalnym “Chem Trails”. Tam znów hałasy całkowicie schodzą z drogi piosenkowemu ułożeniu i urokliwym klawiszom.

Tak więc punkowy zgiełk ustawia się w parze z kojącym spokojem, prostota środków z bogactwem wyobraźni, gówniarska ekspresja z dojrzałością i stonowaniem. O co tu biega? „Everything In Between” jest jak zaduma nad dalszą przyszłością i zadyma na noise’owym gigu. Jak Bowie na drugiej części „Low” i Dismemberment Plan na nieokiełznanym debiucie. Może ja już za bardzo fantazjuję, wymyślam i przeginam, ale jak się nie podoba, to co za problem? Idźcie i ich sprawdźcie, zobaczcie koncert, kupcie płytę. Twórczość tej dwójki albo was wciągnie albo odrzuci. Obojętność nie powinna wchodzić w grę.

Star Fucking Hipsters - Until We're Dead (2008)












8.5

Tak powinien brzmieć dzisiejszy, nowoczesny album punk rockowy. Poprzedzony ciekawym intrem, na dobre rozpoczęty jakąś fajną wstawką (w tym przypadku kozacki motyw fortepianu) i ruszający w końcu z kopyta szorstkimi, mocnymi gitarami. Świetna harmonia ochrypłych wokali, zaciekle wykrzykujących hasła. Znów ta sama fajna wstawka kończąca pierwszy fragment owej „punkowej symfonii”. Kolejny wprowadza miłą lightowość, główny wokal kobiecy, ale nie spuszcza z tempa, zasuwa przed siebie. No to czas żeby te panczury zaskoczyły nas czymś jeszcze. Czwarty utwór urzeka popowym wręcz ułożeniem zwrotki i następnym super-motywem. Do czasu aż zechcą to zniszczyć chaosem wprowadzonym przez wokal przepity, przepalony, w ogóle bliski chyba utraty mowy. Tekstowo mamy tu coś o martwych policjantach. Ot typowo punkowy urok… W piątej piosence pokazują co mają do powiedzenia względem melodii. Konsekwentnie brzdąkanej nawet w najostrzejszych momentach. Czego jeszcze nie było? Ska? Będzie! I to doskonale wpadające w ucho. Do końca nie zabraknie szybkości, ostrza i chwytliwości. Pod dziesiątką wzorowo odegrany melodic-punk. Jedenastka iście hymniczna. Słowa: "The Cycle never ends (it never ends) the sickness never ends (it never ends) the sadness never ends (it never ends) it never ends, it never ends" mnie osobiście wzruszają. Cóz powiedzieć więcej. Tak powinien brzmieć dzisiejszy, nowoczesny album punk rockowy