niedziela, 31 stycznia 2016

Podsumowanie: albumy 10-1








Część 5



Wartość ścieżki dźwiękowej do filmu wydanej w postaci albumu uzależnione jest od tego, czy muzyka na niej zawarta sprawdzi się także bez pomocy filmu. Johnny Jewel nagrywając „Lost River: Original Motion Picture Soundtrack” stanął przed wymogiem zaproponowania czegoś sensownego i tym, którzy obrazu Ryana Goslinga nie widzieli. Sytuacja wymuszała ponadto, by utwory były również kawałkami układanki, której w żadnym wypadku nie powinno się składać na chybił trafił.

Soundtrack lidera Chromatics pod tymi względami na szczęście nie zawodzi. „Lost River...” może stanowić wyśmienity kąsek nawet dla tych, którzy o filmie nie mają bladego pojęcia, z oczywistym wskazaniem na fanów tęsknego synth-popu rodem z Italians Do It Better. Sposób ułożenia puzzli sprawia przy tym wrażenie przemyślanego i raczej trafionego.

Oczywiście taki album z reguły musi być bardziej nastrojowy i klimatyczny niż piosenkowy i przebojowy. Melodie Johnny’ego, wspomagajacych go koleżanek z innych „italiansowych” projektów oraz śpiewających aktorów współtworzą atmosferę sugestywną, mrocznie romantyczną i co najistotniejsze tajemniczą. Sporadycznie prześwitujące nadzieją melodie („Tell Me”) mieszają się z okrytymi gęstą mgłą ambientowymi ścieżkami oraz momentami złowróżbnymi i niepokojącymi („The Dead Zone”, „Death”). Jest tu miejsce na retrospekcje z Twin Peaks/Badalamentiego/Julee Cruise („Tell Me” w wersji z szafy grającej) oraz rozpływające się w dzwoneczkowym oniryzmie i mętnych pomrukach dialogi z filmu („A Bloody Good Time”).

Nie może dziwić obecność coveru standardu „Blue Moon”, który przynajmniej w pierwszej zwrotce, oddaje esencję uczuciowego smutku, jakże ukochanego przez śpiewającą w nim Ruth Radelet. Nieco bardziej zaskakują kompozycje takie jak „Cool Water” czy „Deep Purple” (i to w trzech wersjach). Delikatna niespójność jaką wnoszą nie rujnuje jednak intrygującego feelingu całości.


Od ostatniego roku nie zmieniło się wiele. Mark Kozelek nadal dużo opowiada, grywa doskonałe melodie i nazywa utwory pięknie brzmiącymi pełnymi zdaniami w rodzaju „With A Sort Of Grace I Walked ToThe Bathroom To Cry”„Universal Themes” to tytuł trafny i jednocześnie mylący. Podejmowane tu przez lidera Sun Kil Moon tematy są bowiem, tak jak na „Benjim” maksymalnie prywatne, dotyczą tylko jemu znanych osób, miejsc i zapamiętanych z jakiegoś powodu chwil. Z drugiej strony „śpiewając” o miłości, przyjaźni, stracie, irytacji czy pójściu na koncert Mark mówi przecież o czymś jak najbardziej uniwersalnym. Najbliższe zagadnieniom poprzedniego krążka są wspomniane już „With A Sort Of Grace...”, w którym muzyk prawie dziesięć minut poświęca swojej  przyjaciółce Teresie, „Cry Me A River Williamsburg Sleeve Tattoo Blues” podzielone na kilka mniejszych tragicznych historii i przeplatające rozpacz z radością „Little Rascals”. Ogółem rzecz biorąc, teksty częściej bywają jednak tym razem pogodne. Kozelek co najmniej kilkukrotnie konstatuje, że życie jest piękne i trzeba się go trzymać z całych sił. Całkowicie ujmująco ex-liderowi Red House Painters udaje się znów wypaść również muzycznie. Mark potwierdza tym samym że umiejętność fascynującego gadania o sobie samym opanował w stopniu na dzień dzisiejszy dla mało kogo osiągalnym.



Co najmniej połowa z "10 Miłosnych Piosenek" Susanne Sundfør to wyśmienite przebojowe single, nokautujące przeciwnika albo w najgorszym razie trafiające go sierpowym centralnie w szczękę. „Delirious”, „Accelerate”, „Fade Away”, „Kamikaze” i do tego powiedzmy nie wydany (jeszcze) na małej płytce „Slowly” pozamiatały electropopowe podwórko do cna. Norweska kompozytorka z wyrachowaną precyzją rozegrała refreny (Take it off!, hit me hard like a drum!), wymuskała hooki wokalne (faaaade awaaay, ah, ah,  this is the sound of my heart, the sound of my heart…) oraz uplotła serię klawiszowych melodii. Na różne sposoby zachęcała przy tym do zabawienia się (let’s have fun, let's dance all night), tak na przekór wszystkiemu: wojnom światów, końcom światów i końcom uczuć. Równie dobrze Susanne mogłaby zapewne dociągnąć tę listę hitów do całych dziesięciu, ale wtedy nie dane byłoby nam usłyszeć pewnej tytanicznej, zapierającej dech w piersiach ballady („Memorial”), chłodnego eksperymentowania („Insects”) ani dziewiczego folku („Silencer”), brzmiącego niczym śpiew nimfy przygrywającej sobie na harfie. Jedno jest w tym momencie pewne. Sundfør ewidentnie nabiera rozpędu i rozmachu, swymi horrendalnymi umiejętnościami dając nam do zrozumienia, że przyszedł już może czas na nową muzyczną królową.



W Brooklyn, NY bez zmian. Jeff wciąż boryka się z problemami, ale podobnie jak w przypadku Briana Wilsona, jego liczne katastrofy i błędy prowadzą ostatecznie do szczęśliwych zakończeń. „We Cool?” w sporym stopniu opowiada o odnajdywaniu jasnych stron w najbardziej dołujących sytuacjach. Porównywalnie do choćby kolegów z The Wonder Years, optymizm nie objawia się już jak za dawnych pop punkowych czasów w śpiewaniu o tym, jak nam jest cudownie i beztrosko, a w dochodzeniu do wniosku, że tak naprawdę jest dość beznadziejnie, ale nawet z tych najczarniejszych stanów możemy się przy odrobinie wsparcia jakoś pozbierać. Rosenstock jawi się osobnikiem niesamowicie sentymentalnym, przywiązanym do przyjaciół, który wszystkie swoje emocje i obawy przekuwa ostatecznie na wyzwalające hymny. Drugi album ex-lidera Bomb The Music Industry to parada hooków, potężnych refrenów i świetnych melodii. Niekończące się pokłady energii w punkowych numerach okraszonych niebywałym popowym zmysłem. Jako czołowe przeboje należałoby tu wskazać weezerowy „Novelty Sweater”, rozegrany na klawiszowych partiach i zmyślnych liniach wokalnych „Nausea”, krzepiący singiel „You, In Weird Cities”, szybki „Hey Allison!” i obdarzony kapitalnym riffem „Polarbear Of Africa”.



Nagrywanie przez Beach House wciąż tych samych tęskno-miłosnych piosenek ciągle ma sens i prawdopodobnie nie utraci go nigdy, dopóki w te zgrane koncepty zespół będzie wkładał nadal tyle samo pasji i uczucia. “Space Song” to przecież kolejne (doskonałe) “Wishes”. Każde „Levitation” i „Bluebird” w zasadzie już wcześniej słyszeliśmy, ale owy fakt niczego tym kompozycjom nie odbiera. „Beyond Love” oraz kończące „Days Of Candy” bez niespodzianek przywołują inspirację nieodżałowaną atmosferą słynnego „Floating Into The Night”. Powiew zmian mógł zwiastować singiel „Sparks” – ich „najbardziej MBV” utwór, nie tylko ze względu na brzmienie, ale i oddający esencję shoegaze’u tekst: We drive around this town, Houses melting down, A vision turning green, Is all we've ever seen. Na dobrą sprawę te zmiany potrzebne jednak nie były. „Depresyjna Wiśnia” zgodnie z przewidywaniami upoiła, oczarowała i obezwładniła według znanych nam, nieśmiertelnych w swej skuteczności zasad.
  

5. Adventures - Supersonic Home

Adventures zaczynają mniej więcej tam, gdzie kończyli The Anniversary, The Get Up Kids, wczesno-środkowe Jimmy Eat World, Rainer Maria czy Hey Mercedes. Indie-emo dryfujące stopniowo w kierunku pop-rocka, osiągające apogeum w pierwszej połowie lat ’00, którego produkty zaczęto z czasem określać po prostu jako „pop-emo” było etapem w dziejach gatunku wciąż całkiem przyjemnym i urokliwym. 10-15 lat później „Supersonic Home” jest już wyraźnym przejawem nostalgii za tamtym okresem. Przy licealno-koledżowych, traktujących o miłosnych rozterkach, choć wcale nie banalnych utworach Amerykanów powzdycha sobie nieco bardziej rozgarnięta młodzież. „Heavenly” czy „Your Sweetness” to naznaczone uczuciową niepewnością przeboje a la „Clarity”/”Bleed American”/”Futures”. Elastyczne piosenki, w jakich delikatny śpiew i melodie finezyjnie przeplatają się z intensywnymi uniesieniami. Hookami są tu często nieśmiertelne gitarowe partie, wsparte mocnymi uderzeniami perkusji, wprost stworzone do „doznawania” („Pure”). Innymi zaś uwieczniające MOMENT kwestie Reby Meyers, wypowiadającej zdania w rodzaju If this is eternal then convince me to let go lub też znamiennie przeciągającej poszczególne słowa (he’s a swaaaaarm,  your sweetneeeeeess).  



“Pales Horses” warto posłuchać choćby dla subtelnej i niezwykle wytrawnej oprawy melodycznej. Nieokazywanie zainteresowania typowym zwrotkowo-refrenowym pisaniem piosenek u mewithoutYou nie oznacza bynajmniej deficytu w zakresie wyrafinowanych progresji akordów. Pod tym względem sytuacja ma się zgoła na odwrót, bo to właśnie nie lada wyczucie gitarzystów (oraz perkusisty) filadelfijskiej grupy zapewnia następcy „Ten Stories” pewne miejsce wśród tegorocznej indie rockowej elity. Na szóstym albumie udało się braciom Weiss i spółce opanować niemal wszystkie (zabrakło jedynie folku z okolic 2009 r.) żywioły, z którymi borykali się w różnych etapach swej twórczości oraz dojść z nimi do harmonijnego porządku. Są tu więc wspomniane zadbane melodie, intelektualne liryczne gadulstwo, maniera kaznodzei, ale też szczere gwałtowne porywy i poczciwy krzykliwy post-hardcore, którego przez pewien czas trochę brakowało. W „Mexican War Streets” na zasadzie „zobacz młody jak to się robi” panowie nie pozostają dłużni swym epigonom z La Dispute. „Birnam Wood” sugeruje podejrzewać, że przy nieco innym rozłożeniu akcentów mogliby bez problemu konstruować kapitalny post-rock. Końcówka „Lilac Queen” jest natomiast ich najbardziej przejmującym momentem od czasu... może nawet „In A Sweater Poorly Knit” z „Brother, Sister”



Conor Oberst nieszczęśliwe miłości i niestabilności emocjonalne pozostawił za plecami, paliwem dla głębszego zaangażowania w utwory czyniąc tym razem swe przemyślenia polityczne. „Payola” rozpoczyna się od wymownie zatytułowanego kawałka „The Left Is Right”. Następnie Conor śpiewa o ideowcach, którzy z czasem stali się trybikami militarnej machiny, bezlitośnie rozlicza amerykańskich ojców założycieli, albo wnika w przyczyny radykalizacji młodych ludzi po różnych stronach barykady. Jeśli adresatem uwielbienia lidera Bright Eyes jawi się kobieta, to jest nią lewicowa aktywistka z Chile. Jeżeli Oberst zdziera gardło, to w ramach popierania działalności hakerów z Anonymous. I taka to mniej więcej płyta. Podyktowana mocą pewnych przekonań, znajdujących odzwierciedlenie w muzyce eksplodującej energią, pełnej skandowanych refrenów, ostro szarżujących gitar i potężnych partii perkusyjnych.  



Estetyka, do której po blisko dekadzie dotarli The Cribs okazała się na tyle pojemna, że udało się w niej nagrać nawet dwa bardzo dobre albumy. „For All My Sisters” brzmi jak naturalny kompan dla swego poprzednika, z kolei bracia Jarman znaleźli się aktualnie w takim momencie, w którym rzeczywiście nie trzeba wiele zmieniać, aby efekt był całkiem dobry.

Metoda ekipy z Wakefield nie polega już na dążeniu do czegoś poprzez wprowadzanie modyfikacji, co raczej na szlifowaniu gotowego. Słychać to doskonale w „Finally Free”, który podobnie jak otwierający trzy lata wcześniej „Glitters Like Gold” oparty jest na kunsztownych niuansach i licznych niepozornych melodiach, w tym wdzięcznie podśpiewywanych na przeróżną modłę whoa-oh. Również „An Ivory Hand” wydobywa się swobodnie w ten sposób, poparty jakby wyłącznie piosenkowym zmysłem kompozytorów. „The Jarmans” nie byliby poza tym sobą, gdyby pierwszorzędnego gitarowego popu, chociaż trochę nie zderzyli z łobuzerskim punkiem.

Także w balladach kilka razy naprawdę udaje się bliźniakom trafić w punkt. Dzieje się tak w romantycznym „Pacific Time”, gdzie zawarte w słowach Maybe your silence will tell me what I need, Till I find what you're hiding from me minimum, wyraża maksimum. Oraz w “City Storms”, w którym niepokój związany z gwałtowną burzą dzielącą ludzi po obydwu stronach miasta zestawiony zostaje ze strachem o brak możliwości kolejnego spotkania z ważną osobą.



Niektórzy zyskują punkty przede wszystkim świetnymi melodiami, inni staranną techniką lub umiejętnością chwytania za serce. Tame Impala zgarniają natomiast z każdej puli po trochu, delikatną nadwyżkę notując przy pierwszej kategorii. Nikt lepiej, równie autentycznie i namacalnie nie pogodził ostatnio słodkości i goryczy. Słychać to w oddającym najtrafniej styl albumu „The Moment”. Jeszcze dobitniej w „Eventually”, gdzie ujęty zostaje stan pomiędzy jeszcze żałowaniem: Wish I could turn you back into a stranger, a już pogodzeniem się i dostrzeganiem pozytywu: But I know that I'll be happier, And I know you will too. Te szczególne emocje nie przytłaczają nas swą nachalnością, choć zdają się wypływać z każdej linii klawiszowej i wokalnego hooku Kevina. Jeśli musiałbym polecić najlepszą utwór z płyty, niekoniecznie reprezentatywny dla całości, wybór padłby na „Let It Happen”. Dobrym typem byłby też jednak „The Less I Know The Better” bazujący na rymach tak prostych, że aż zabawnych (Trevor, Heather, forever, never), będący przy tym jednym z kilku najbardziej przebojowych numerów ostatnich miesięcy. Albo „Yes I’m Changing” - wyrafinowana romantyczna pościelówa. „Currents” stanowi pakiet hitów, ale i przekonujące świadectwo człowieka coś przeżywającego, z wielką swobodą dokumentującego swe odczucia oraz przekazującego je dalej. Rzeczy, których musielibyśmy szukać na różnych krążkach, tu całkowicie się uzupełniają. Za to dość rzadkie poczucie komplementarności nie żal ostatecznie przyznać nagrody głównej.        




sobota, 30 stycznia 2016

Podsumowanie 2015: albumy 20-11















Część 4



Czerpanie przyjemności z muzyki zawartej na „Ut Til De Andre” sprowadza się do zasad wyjątkowo klasycznych. Album norweskich dziewcząt działa trochę jak dawny rock and roll, zapewniający maksymalną rozrywkę za sprawą optymalnie chwytliwych „singli”. Słuchając trzeciej płyty sympatycznej żeńskiej kapeli nie musimy znać języka, w jakim mówią Marie, Maria, Marie i Embla, wdawać się w niuanse ani pomagać sobie kontekstami. Panuje tu reguła bezpośredniości całkowitej. Szufladki i gatunki nie są szczególnie ważne. Możemy oczywiście określić styl Raziki jako ska i indie pop, ale na pytanie „co one grają?” wystarczy w zasadzie odpowiedź „piosenki”. Istotne są tutaj radosne melodie, przebojowa rytmika, zdrowe refreny i przylepne mostki. Chce się przy tym tańczyć i śpiewać, klaskać i wystukiwać rytm. Wyjątkiem jawi się jedynie wyposażona w zniewalające chórki i harmonie ballada „Gutten i dongerijakke”. Do niej można się dla odmiany pokołysać.



Od samego początku w ocierającym się o wokalny fałsz zawodzeniu Grzegorza Kwiatkowskiego i towarzyszącej mu teatralnej intensywności kawałka „Snow” czuję przyjemny dreszczyk. Wrażenie, że za chwilę wszystko runie, zostanie zdruzgotane i zniszczone. Nie fakt, że tak się stanie, ale samo pięknie uchwycone tu napięcie związane z oczekiwaniem. 

Kapeli z trójmiasta znów udało się nagrać kawałki pełne niesamowitej dekadencji, objawiającej się pod postacią różnych nastrojów. Mnóstwo w kompozycjach z „Headache” nieskrępowanej żywiołowości, ale i spokoju połączonego z... niepokojem. Takie jest przecież „Halleyesonme”, piosenka beznamiętna, opanowana, a mimo to w jakiś sposób straszna. Uczucie słuchania wrzeszczanego refrenu „The Sky Is Falling” najlepiej wyraża sam tytuł albumu. Owszem, może to prowadzić do bólu głowy, ale stanowi też drogę do emocjonalnego wyzwolenia. W „Sacrifice” da się zauważyć ciekawsze brzmienie oraz subtelność melodii. Po upiornym „Getting Older” następuje natomiast kołysanka na miarę starego Spiritualized czyli „Give’em All”. Choćby cienia optymizmu nadal na próżno wypatrywać, ale niczego innego nie powinniśmy się raczej spodziewać. 

Słychać „nowe odczytanie brzmieniowe” jak również pewien progres odnośnie kompozycji i produkcji. „Headache” to album podobny do „++”, trochę inny, ale jakościowo porównywalny. Wybór pomiędzy jednym a drugim będzie raczej kwestią gustu.



Nick Höppner wyważył na swojej ostatniej płycie muzykę idealnie umiarkowaną, daleką od lodowych struktur wykonawców z katalogu Northern Electronics, ale i nie na tyle ciepłą, aby wrzucać ją do worka z „wrażliwą elektroniką”. Są tu zarówno chłodno wycyzelowane tech-house’owe kompozycje, jak i utwory zachęcające do podejścia bliżej, ale w żadnym z tych przypadków niemiecki kompozytor i producent nie przekracza granicy jakiejkolwiek skrajności. Nie sposób nie wspomnieć o niezwykłej przystępności albumu, na którą składa się wiele znakomitych melodii i tanecznych bitów. O skłonności autora do minimalizmu, ale też jednocześnie do serwowania całej talii mocnych, głębokich, trafiających w środek tarczy dźwięków. Kto by pomyślał, że za najlepszy tegoroczny „Folk” odpowiadać będzie muzyk elektroniczny?



26-minutowy ekstrakt z rzężąco-melodyjnego college rocka. Riffy i falsety Jelcynów co rusz wydają się cytować jakieś bliżej nieokreślone fragmenty dawnego Weezera (zwłaszcza „Line On You”). Garażowy wykop kieruje spojrzenia w stronę młodzieńczych wyczynów zespołu Superchunk. Spokojniejsze piosenki mocno podbudowane seriami brzdąkanych zagrywek to zaś najpewniej ukłon w kierunku nieco tylko od nich starszego indie popu okolic The Shins. Nieodparty urok „The High Country” emanuje ze słodkich do bólu ballad („Madeline”) i pop punkowych killerów („Trevor Forever”). Nie ma w zasadzie czego z tej płyty wycinać, w każdym kawałku robota wykonana jest treściwie i w pełni solidnie. Czystą przyjemność skompresowano tu do niepozornego formatu.



Emotions that I know so well, Carry Me.

Niezależnie od tego w jakim gatunku poruszają się Title Fight, zażartość emocji wkładanych w utwory pozostaje niezmiennie arcywysoka. Pod nową atrakcyjną garderobą kryje się to samo szczere wnętrze. Na „Hyperviev” chłopaki z Kingston imponująco poradzili sobie zarówno w zakresie intensywnych wymiataczy („Chlorine”, „Hypernight”, „Mrahc”) jak i romantyzujących zniewalaczy („Murder Your Memory”, wspaniałe „Your Pain Is Mine Now” i „Dizzy”). Swojego grania nie podporządkowali wyłącznie nowo obranej shoegaze’owej drodze, gdyż pomimo całkiem niezłego odnalezienia się w tej stylistyce nie zapomnieli też o swojej melodic-hardcore’owej tożsamości („Rose Of Sharon”). Abstrahując od szufladek, słuchając tych utworów syty powinien czuć się każdy miłośnik starannej gitarowej roboty. Wysokiej klasy melodyjno-hałaśliwych dysonansów, iskrzących riffów i ultrakrótkich solówek. Pod tym względem trzeci krążek zespołu jest jak potężny zastrzyk energii i przyjemy powiew chłodnego orzeźwienia.  


Widoczne jak na dłoni wpływy herosów z Gang Of Four, The Fall czy The Birthday Party w twórczości Protomartyr nie przekreślają paradoksalnie charyzmy zespołu Johna Caseya. Wokalnie, instrumentalnie, lirycznie – Amerykanie błyszczą pod względem wyrazistości i konkretu. „The Agent Intellect” to obok propozycji Girls Names i Vietcong najbardziej błyskotliwa tegoroczna płyta zawierająca post-punk. Gitary panów z Detroit tną jak brzytwy, teksty dotykają egzystencjalnych niepokojów, głos lidera grupy godzi chłód z wytrawną emocją i głębią. Ciemna strona rock’n rolla ma się dobrze. 



Phil Elverum na ostatniej płycie dużo rozmyśla o nicości, pustce, stanach, w których czegoś nie ma oraz relacji pomiędzy świadomością i postrzeganiem a egzystencją. Pobyt w odosobnionym pokoju z sauną sprawia, że trudno sobie wyobrazić, by niewidoczny z tej perspektywy świat zewnętrzny nadal istniał. Ponoć świat trwa także po naszej śmierci, ale przecież dla nas trwa tak długo, jak długo oddychamy, a kiedy umieramy, wszystko znika. Co jeśli oczy nie rejestrują jedynie tego, co jest, a przeciwnie wszystko zostaje zrodzone przez oko? Czy parząc rano kawę i spoglądając przez okno możemy być pewni, w którym momencie się naprawdę budzimy i czy owo przebudzenie w ogóle nastąpiło? Pustki przybywa więcej i więcej. Ale co z życiami, które przeżyliśmy, wszystkimi budynkami i wierszami, jakie stworzyliśmy? Miecz na niebie był tylko umysłem, formującym tę jedną myśl: pustkę. Na całkiem ciemnym niebie nie widać księżyca, ale przecież księżyc jest.

Nie tylko lirycznie, ale i muzycznie Mount Eerie doskonale znosi dziś porównanie wobec własnych, stanowiących wysoką poprzeczkę wcześniejszych dokonań. Krajobraz dźwięków generowanych przez Phila to nadal rzecz jedyna w swoim rodzaju, folkowo-blackgaze’owy nieogarnialny świat, w którym każdy dźwięk wydaje się tak samo znajomy, co i trudny do przewidzenia. Już długi organowy wstęp do tytułowego utworu pozwala zrozumieć, że inicjujemy właśnie swoisty metafizyczny spacer. Pozostawiamy cywilizację i wyruszamy gdzieś do lasu, w głąb „większych” rozmyślań. Jeśli uświadczamy przy tym klasycznych elementów, to są nimi nieliczne melodie, choćby z „Turmoil” (wokal), „Pumpkin” (przed I walked to the bookstore) czy finalnego, docierającego do najdonioślejszego momentu płyty „Youth”, które znikomość nadrabiają niezwykłością. Te krótsze przystępne fragmenty sąsiadują jednak, trochę jak u Natural Snow Buildings, z potężnymi kosmicznymi tworami w rodzaju gotyckiego wręcz, brzmiącego niczym posępna ceremonia „Spring”.  



I will treat you better. Time will turn the tide. I wanna be with you alone. Najlepsze refreny Lower Dens stanowią zazwyczaj jednozdaniowe deklaracje. Wiele kompozycji na „Escape From Evil” opowiada o pragnieniu miłości, które najdosadniej wyrażane zostaje właśnie w tych pełnych napięcia linijkach. Sposób w jaki kapela oddaje swe odczucia i refleksje odbywa się natomiast na zasadzie „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Piosenki są frapująco chwytliwe, singlowe, ale jednocześnie bezwzględnie głębokie. Porównanie do Beach House ciśnie się na usta przez wzgląd na podobieństwo wokalne Jany Hunter i Victorii Legrand oraz za sprawą równie obrazowego oddawania stanów tęsknoty. Szóstka z Baltimore wydaje się przy tym nie darzyć aż tak ewidentną sympatią dream popu, a skrycie kochać się w muzyce nowofalowej. Mowa tu o akcentach, delikatnych muśnięciach nadających kawałkom efektywnego błysku. Za nie odpowiadają przeważnie fenomenalna sekcja rytmiczna, zapewniająca  triumf chociażby w „Electric Current” czy „Quo Vadis” oraz stanowiące źródło ładnych melodii, wyśmienite klawiszowe tematy. „Escape From Evil” zawiera piosenki pasjonujące, wyraziste i na wskroś przepełnione uczuciem. Najbardziej intrygujące iskrzenie emocjami wśród albumów zeszłorocznych z kręgu szeroko pojętych „gitar” znajdziemy właśnie tu.


Jacco Gardner brzmi na „Hypnophobii” trochę jak człowiek cierpiący na niedobór światła słonecznego. O ile samej muzyki dotyczy to w pewnym stopniu, tak teksty subtelny pesymizm wypełnia już doszczętnie. Utalentowany Holender wydaje się być zaledwie o krok od otwarcia się, zdobycia na odwagę i przekształcenia swej wyalienowanej psychodelii we wszechmocny barokowy pop. Póki to jednak nie następuje, Gardner balansuje na granicy, ale i to na swój sposób może działać na jego korzyść. Za najistotniejsze walory krążka w pierwszej kolejności wypada uznać kompozycyjną jakość piosenek oraz unikatowy klimat. Istotny dla fenomenu albumu może być też jednakże wspomniany przeze mnie moment zawahania. Celowe lub też przypadkowe znalezienie się pomiędzy bezpiecznym introwertyzmem a chętnym wykorzystywaniem instrumentalnego i studyjnego bogactwa. Niezależnie czy dalszą drogą Jacco będzie „pójście w single” czy jeszcze głębsza ucieczka w rejony odrealnione, z obecnej pozycji wybór każdej opcji wydaje się równie zachęcający.



Neo-psychodeliczna muzyka Szwedów z Death And Vanilla rozciąga się od niewinnych, czystych jak łza melodii po nawiedzone momenty i halucynogenne doznania. Na „To Where The Wild Things Are” panuje baśniowy nastrój zacierający granicę między poczuciem dziecięcej beztroski a mrocznym niepokojem. Bajkowy, docierający zza magicznej mgły głos Marlen Nilsson kusi i czaruje, nuci kojące kołysanki („Arcana”) oraz wprowadza do kolejnych fantastycznych światów. Niektóre z nich mogą być zresztą całkiem znajome, przypominać osobliwe krainy Stereolab i Pram, albo biblioteczne zakamarki twórczości Broadcast. Nadnaturalny klimat grupa kreuje za sprawą wibrafonu, melotronu, organów i wielu innych unikalnych instrumentów. Równie zjawiskowo konstruuje niejednorodne kompozycje złożone z części kraut-rockowych czy freak-folkowych (otwierający „Necessary Distortions”), jak i barwne popowe piosenki (singiel „California Owls”).  Słuchanie tej płyty jest jak długi spacer po tajemniczym lesie, do którego im głębiej wejdziemy, tym więcej ujrzymy, a rzeczy jakie dane nam będzie zobaczyć okażą się intrygująco dziwne lub też zniewalająco piękne.




wtorek, 26 stycznia 2016

Podsumowanie 2015: albumy 30-21














Część 3


Zwracano uwagę, że “Heaven Is Earth” to płyta na której Patrick Kindlon zbytnio się powtarza. Mówiono także, iż problemem drugiego krążka Self Defense Family jest brak jakkolwiek rozumianych hooków. Pierwsze wynika ze stylu grupy i jej lidera – taka już ich uroda. Z drugim też można się w pewien sposób zgodzić, bo choć muzyka nowojorskiej kapeli z zasady jawi się jako anty-przebojowa, to faktycznie chwilami nie zaszkodziłoby na krążku więcej wyrazistych momentów. Abstrahując jednak od tych kilku zarzutów, ponurych i zamyślonych utworów SDF słucha się znakomicie. Teoretycznie to nadal post-hardcore, ale wyprany z wszelkich przejawów agresji, przygaszony i bezzębny. Wokaliście zdarza się lamentować na tle poczynań niezwykle głębokiego basu i odgrywanych gdzieś w oddali melodyjnych zagrywek („In My Defens Self Me Defend”), choć nie sposób odeprzeć przy tym wrażenia, że są to w istocie lamenty bezsilne, naznaczone rezygnacją. Zespół używa melodii bardzo oszczędnie, ale przy okazji numerów takich jak „Talia” „mniej” okazuje się oznaczać zdecydowanie „więcej”. Jako najmocniejszy punkt „rodziny” widzę natomiast doskonałe odnajdywanie się w klimatycznych, markotnych „balladach” a la późne Fugazi. Pierwszą taką próbką jest stosunkowo krótkie „Ditto”. Pełne rozwinięcie skrzydeł w tej materii następuje zaś w trwającym siedem minut nagraniu tytułowym. Oniryczna atmosfera, rzucane apatycznie przez Kindlona sugestywne linijki tekstu oraz wymawiane ulotnie głosem wokalistki słowa: heaven is earth czynią z tej kompozycji niemały majstersztyk.

„Heaven Is Earth” to album dość krótki i pozostawiający niedosyt, aczkolwiek nawet przy takim stanie rzeczy zdecydowanie udany. Niektórzy swą największą chwałę odnajdują jednak za sprawą EP’ek i singli.   



Zajmująca muzyczna opowieść złożona z ośmiu utworów opartych wyłącznie o aranże instrumentów dętych Colina Stetsona i skrzypiec Sary Neufeld. Słowo jakie nasuwa mi się na myśl przy słuchaniu „Never Were The Way She Was” to „konsystencja”. Mimo skromnego w gruncie rzeczy instrumentarium oraz faktu, iż nagrania dokonano na żywo („no overdubs/loops”) kompozycje brzmią bogato, treściwie i głęboko nastrojowo. „Akcja” tej post-miminalistycznej, eksperymentalnej płyty jest wyjątkowo wartka, dźwięki tu zawarte z jednej strony nie zagłuszają myśli, ale z drugiej są na tyle dynamiczne, że ich uważne śledzenie na pewno nie należy do czynności nudnych. Rekomendowane poszukiwaczom terytoriów osobliwych i mniej oczywistych.

Najistotniejszą cechą utworów z „Weszoło” jest ich potencjał do implikowania w słuchaczu poczucia więzi. Dzięki temu debiut zespołu Hoszpital nie musi być do bólu równy ani też najoryginalniejszy. Wystarczy, by poszczególne fragmenty ciepło uzależniały i domagały się kolejnych spotkań. Wartość pierwszej płyty Poznaniaków budują nie tylko wybrane kawałki, ale także ich pojedyncze momenty. Nie bezpodstawnie pisze się o podobieństwach muzyki reprezentantów Thin Man Records do twórczości pochodzących z tego samego miasta Much, słyszalnych na przykład za sprawą wokalu Michała Bielawskiego czy też bliskiej Michałowi Wiraszce wrażliwości lirycznej lidera kapeli. Jest jednak coś jeszcze. Hoszpital wykazują porównywalną umiejętność wyczarowywania w kompozycjach „magicznych miejsc” (zwłaszcza 00:59 w „Abcdf”). We wszystkich piosenkach grupa waży nam w różnych proporcjach smutek, melancholię, ciepło i poetycką ckliwość. Pomimo chętnie eksponowanych nowofalowych inklinacji nie posunąłbym się do nazwania tego materiału chłodnym. Całkiem krzepiąco prezentuje się lekko introwertyczny, wsparty fortepianem Joanny Bielawskiej „Głód”. Grzeją na swój sposób utkane intrygującymi melodiami „Anuluj” oraz jesienno-oniryczne „Biegnę”.


Wyczekana po wielu latach nowa płyta The Chills okazała się oferować więcej niż fani mogliby się spodziewać na podstawie zapowiadających ją singli. Paleta melodii na „Silver Bullets” rozciąga się wyjątkowo szeroko, przy czym także ich zagęszczenie przypominać może wysyp grzybów po deszczu późnym latem. Martin Phillipps i spółka poszli w ilość, jakość i styl. Jak mogły sugerować „America Says Hello” oraz „Warm Waveform” pod względem tematycznym, ale też brzmieniowym mamy tu zabawę motywem podwodności, bardzo dobrze współgrającym z naturą wygrywanych przez Nowozelandczyków jangle’ujących linii gitarowych. Trzydzieści parę lat po „Rolling Moon” kompozycje Chillsów wciąż uderzają podobną „dunedinową” unikalnością. Tytułowa „Silver Bullets”, „Underwater Wasteland” czy „Aurora Corona” to ten sam typ pogodnych (tekstowo nie zawsze), szlachetnych piosenek, których mogliśmy wcześniej posłuchać na każdym z pięciu krążków projektu. Mało kto poza kapelami z Flying Nun robił to kiedykolwiek z podobnym urokiem. Tym bardziej nikt nie jest w stanie czynić tego w ten sposób dzisiaj. To z kolei potwierdza zasadność, a wręcz konieczność powrotu klasyków kiwi-popu, z którymi od teraz, mam nadzieję, będziemy się spotykać już regularnie.  



Muzyka na “Wiju” stworzona jest z pewnego rodzaju paradoksu. Podczas gdy klawisze i automat perkusyjny nadają jej syntetycznego charakteru czy swoistej mechaniczności, wokal śmie trącić emocjami i uczuciem. Jest tu trochę tak, jakby Błażej Król każdym wymawianym zdaniem wydobywał parę z ust, będącą jednym z nielicznych źródeł ciepła w skutej lodem rzeczywistości imitującej klimat lat 80. Kompozycje ex-członka UL/KR nie zdradzają przy tym pokrewieństwa z gitarowym mrokiem post-punku, a owy nastrój oddają za sprawą staroświeckiej elektroniki. Na niej w dużej mierze osadza się fenomen krążka. Słucha się go wyśmienicie dzięki niezwykłej barwności syntezatorowych struktur oraz kreatywności, którą gorzowskiemu muzykowi udaje się wykrzesać we wszystkich kompozycjach. Aby tak skonstruowany materiał „ożył” i „zagrał” wystarczy doprawić go już tylko odrobiną magii. Tej radziłbym szukać przede wszystkim w „Pośredniej Stacji”, „Szlagu”, „Za Nimi”, ale na dobrą sprawę pewnie też w każdym innym elemencie tej bardzo równej przecież i w najlepszym słowa znaczeniu spójnej płyty.  


Ostatnia płyta The Velvet Teen jest jak nowy rozdział rozpoczynający się „fabularnie” w momencie, w którym historia zespołu została poprzednim razem przerwana. Nie liczy się przy tym długa przerwa pomiędzy wcześniejszymi wydawnictwami a „All Is Illusory”. Tegoroczny album Amerykanów to indie rock z korzeniami w emo, charakterystyczny dla dekady 2000-2009. Wszystkim, czego wypadałoby sobie życzyć od takiego grania są dobrze brzmiące gitary, ciekawe partie klawiszowe, nieco mniej oczywisty wokal i szczypta finezji w rozwiązaniach rytmicznych. Znając choćby ich krążek „Elysium” z 2004 r. nie powinniśmy mieć wątpliwości co do unikalnej wrażliwości grupy Judah Naglera i spółki, będącej w tym przypadku gwarancją interesującego materiału. Kapela z Santa Rosa przygotowała dość zróżnicowany zestaw, którego korzenie wyraźnie wyrastają ze starego The Velvet Teen, ale jednocześnie fragmentów stylistycznie przekalkowanych jest na nim mniej niż garstka. Ścisłe pokrewieństwo ze wspomnianym wcześniej opus magnum zespołu zdradza jedynie niezłe „The Veil Between”. Tymczasem energetyczne „Eclipses” i „You Were The First”,  piękna ballada tytułowa czy prawie jedenastominutowe “Taken Over” zdają się w dużym stopniu funkcjonować po swojemu, na zasadach pisanych przez tę kapelę dziś, tu i teraz.



Od tytułu albumu Annabel (lee) wieje chłodem. Morze jako pusty, rozległy i bezludny obszar to znakomita metafora samotności, pięknie akcentowanej w muzycznej zawartości krążka. Na „By The Sea... And Other Solitary Places” nowojorska solistka i angielski producent odnajdują złoty środek pomiędzy folkową ascetycznością a dojrzałym smutkiem wokalnego jazzu. Podstawą jest smętny śpiew Annabel, któremu towarzyszą na zmianę: repetytywne gitarowe melodie, fortepian lub pełne niepokoju sample wycinane jakby wprost z bardzo starej taśmy. Owy wokal, kiedy trzeba, urzeka całkowitym spokojem i liryzmem, a momentami zmienia się wręcz w szept. Czasem nakładane na siebie partie współtworzą jednak wraz z innymi dźwiękami mocno nawiedzone i schizofreniczne słuchowiska. Dużo tu tęsknoty, staroświeckiej elegancji oraz... dezorientacji. Klasyczność tej płyty to po części sprytny kamuflaż skrywający koncepty muzyków o całkowicie współczesnej mentalności, ale wskazujący też na ich niewątpliwie romantyczne dusze i lekko anachroniczną, aczkolwiek fascynującą wrażliwość. 


Norwescy slowcore’owcy z The White Birch po wydaniu albumu „Come Up For Air” i zagraniu finalnego koncertu na Off Festivalu w 2006 roku zamilkli niemal na całą dekadę. Dziś lider projektu Ola Fløttum powraca jako wirtuoz muzyki melancholijnej i dojrzałej. Możliwe, iż lata przerwy były niezbędne do tego, aby „The Weight Of Spring” osiągnęła taki, a nie inny kształt. Fløttum przyznaje, że zanim napisał ostateczną dwunastkę zadowalających go utworów, wiele z kompozycji musiał „wyrzucić przez okno”. Fakt ten zupełnie nie dziwi, gdyż w żadnym wypadku nie jest to płyta, którą można nagrać ot tak sobie. Dzieło muzyka z Oslo urzeka ponadprzeciętną starannością i czymś w rodzaju życiowego doświadczenia spoczywającego w dźwiękach. Można odnieść wrażenie, że odpowiada za nie człowiek wybitnie cierpliwy, usiłujący oddać coś istotnego każdym najmniejszym fragmentem. Świadomy przy tym, iż licytacja wszelką drastycznością oznacza brak zaufania do wyobraźni, odnajdujący piękno w spokoju, porządku oraz poniekąd ciszy. Aranże pozostają przy tym wystarczająco treściwe, melodie zaś w pełni wyrafinowane. Ola i wspomagający go muzycy wykorzystują fortepian, skrzypce czy gitarę w sposób nadzwyczaj świadomy, a co za tym idzie optymalny. Głos Norwega brzmi ciepło i dorośle, niekiedy urokliwie towarzyszą mu także eleganckie damskie wokale. W zasadzie nie ma tu przypadku – zjawiskowość krążka wydaje się kompletna.



Czwartą płytą Girls Names stanęli na wysokości zadania w stopniu bardzo podobnym, co za sprawą poprzedniego, dobrze przyjętego albumu “The New Life”. Na „Arms Around A Vision” Irlandczycy nadal wykazują duże zainteresowanie klasycznym post-punkiem, choć tym razem ich piosenki odznaczają się wyraźniejszą dynamiką i większą zawartością hałasu. Kapela bardziej niż na kontemplacyjne snucie melodii wyraża teraz ochotę względem grania witalnego i przebojowego. Coś dziwnego, acz pozytywnego stało się z Cathalem Cullym, który wokalnie wyzwolił się jakby ze wszelkich ograniczeń, nabrał swobody i zadziorności. „Reticence” to energetyczny wulkan. „An Artifical Spring” mogłoby stać się eightiesowym alternatywnym hitem. „A Hunger Artist” brzmi jak Depeche Mode na dopalaczach, a „Exploit Me” niczym mroczne i popsute new romantic. Kilka numerów Irlandczyków wprost pęcznieje od hooków. Linia basu, klawisze, przejęcie w głosie Cully’ego, aż w końcu piękne wejście w refren czynią „Málagę” nagraniem wybornym. W kilku innych, np. „Dysmorphii”, błyszczą i świszczą latające w powietrzu kapitalne riffy. Bauhausowy „I Was You” to z kolei długie i ciemne jak noc, perfekcyjne zakończenie dla tego rodzaju krążka.      

You and me in a bad dream – śpiewa Jen Weidl w jednym z najsłodszych utworów na „A Vision”. Nawet jeśli rzeczywiście sen miałby okazać się zły, wielu zapewne i tak skusiłoby się uczestniczyć w nim wraz z wokalistką Seapony. Muzyczną estetykę tria z Seattle można łatwo skojarzyć z pastelowymi kolorami zdobiącymi okładkę ich trzeciej płyty. Odcienie różu odpowiadałyby w takim układzie dziewczęcemu głosowi Jen, a fiolet aksamitnym melodiom Danny’ego Rowlanda. Amerykanie po uszy wpadli w letnie, beztroskie piosenki. Linie gitarowe, podobne trochę do tych pisanych przez zespół Real Estate, brzmią jakby Rowland mógł wymyślać kombinacje krótkich, starannych akordów całymi godzinami, bez zbędnych przerw na jedzenie, picie i oddychanie. Zwiewny i nęcący śpiew Weidl dolewa zaś do kompozycyjnego ognia kolejne hektolitry wdzięku. Słuchanie eterycznych ballad w rodzaju „Hollow Moon” owocuje stanem permanentnego zakochania. Obcowanie z całym „A Vision” grozi odpłynięciem w odrealnioną idyllę.