niedziela, 8 kwietnia 2012

Pulseprogramming - Charade Is Gold (2011)












7

Chicago po raz kolejny daje o sobie znać jako miasto pełne kreatywnych, artystycznych umysłów w właściwie każdej muzycznej stylistyce. Od melodyjnego punka (Lawrence Arms, Alkaline Trio), przez eksperymentalne indie (multum formacji skupionych wokół braci Kinsella), po elektronikę i synthpop. Bohaterem ostatniego jest człowiek o nazwisku Marc Hellner. Jego Pulseprogramming to projekt istniejący od połowy lat dziewięćdziesiątych, mający na koncie jak dotąd tylko dwa studyjne albumy i kilka wydawnictw z remiksami. Osiem lat od sztandarowego „Tulsa For One Second” nakładem Audraglint ukazuje się „Charade Is Gold”. Krążek reklamowany jako „nothing less than some of the finest classically orchestrated synthetic pop…”. I rzeczywiście, sądząc po zawartości Hellner wydaje się mieć w głębokim poważaniu wszelkie dubstepy, witch-house’y czy inne modne dziś wynalazki. Dźwiękowa rzeczywistość, jaką tu kreuje, należy do tych trochę staroświeckich, zdecydowanie nieinwazyjnych, pozbawionych gwałtowności, subtelnych i spokojnych. Jednocześnie to rzecz skonstruowana precyzyjnie, unikająca monotonii, operująca syntetycznymi melodiami (piosenkowymi wręcz), łatwa w odbiorze nie tylko dla pasjonatów gatunku. Piętno na brzmieniu odciska inspiracja Kraftwerk, ambient łączony z dream popem (przychodzą skojarzenia z Loveliescrushing, też z Chicago) czy nawet Joy Division/wczesne New Order (otwierające „Perfect Problematic”). Dobrym punktem odniesienia dla wokalu i klimatu będzie też najświeższa twórczość Steve’a Masona - The Black Affair i „Boys Outside”. Płyta całościowo prezentuje się conajmniej solidnie, nie jest to nic, nad czym można by piać z zachwytu, ale na pewno jest to album, który niejednemu słuchaczowi będzie w stanie umilić życie.

Death Cab For Cutie - Codes And Keys (2011)












6.5

Nie zaprzeczę, że Death Cab For Cutie nagrali właśnie najgorszą płytę w swojej karierze. Z drugiej strony dotychczasową dyskografię mieli na tyle dobrą, że nawet ten najsłabszy album wcale nie musi być taki zły. Na wysokości "Transatlanticism" byli dla mnie nie do pobicia, "Plans" - choć wyjątkowo średnie - przyciągało kilkoma nie byle jakimi highlightami, natomiast "Narrow Stairs" sprzed trzech lat uznaję za rzecz bardzo udaną. Ben Gibbard uchodzi dziś za klasycznego songwritera romantycznych gitarowych kompozycji. Na "Codes And Keys" zespół postanowił jednak w sporym stopniu wyrzec się gitar. Nie żeby od razu poszli w jakieś elektroniczne eksperymenty, ambient czy inne "Kid A", ale tym razem szalę ciężkości przesunęli w kierunku już wcześniej przecież istotnych w ich twórczości klawiszy. Zmiana drastyczna nie jest, na pewno nie tu tkwi przeciętność krążka. Sądzę, że to wciąż typowe, stuprocentowe Death Cab, tyle że w odrobinę słabszej formie. Część utworów mi się nie podoba, na część pozostaję obojętny, kilka uznaję za świetne. Do tych ostatnich należy tytułowe "Codes And Keys", zasługujące na mocną ósemkę w skali ich dokonań i tego czego od tej grupy powinno się oczekiwać. Oczko mniej dałbym "Underneath The Sycamore" z nieoczekiwanym wstępem niczym The Beach Boys. Ma coś w sobie "St. Peter’s Cathedral", całkiem nie najgorzej wypada "Monday Morning". Bez dwóch zdań najwspanialsza rzecz czai się zaś na końcu. Śliczne jak z obrazka "Stay Young, Go Dancing". Beztrosko zagrane i zaśpiewane, z uroczym tekstem, dycha jak się patrzy.

Weezer - Weezer (1994)













10

„Niebieski Weezer” - album, którego w kręgach gitarowej alternatywy nie znać byłoby ciężko. Niezależnie od tego co sądzi się o ich obecnych wyczynach, trudno odnotować kogoś kto debiutu nerdów z Los Angeles szczególnie by nie lubił. Kwestia to podobno wspaniałej bezpretensjonalności, arcychwytliwych melodii czy kilku refrenów, które przeszły już do bezwarunkowej klasyki. 

Pierwszy singiel jakim uraczyli słuchaczy 17 lat temu „Undone (The Sweater Song)” to zarazem jeden z bardziej kultowych fragmentów całej dyskografii grupy. Charakterystyczny leniwy akord przenosi nas na zakrapianą, kalifornijską imprezę gdzieś w okolice jej końcówki kiedy nikomu już nic się nie chce. Rivers jakby niechętnie wyśpiewuje słowa zwrotki („I can’t singing, hear me, know me”) by następnie przejść do wybuchowego refrenu-hymnu: „If you want to destroy my sweater”. Klip jakim opatrzono ten ponadczasowy hicior przedstawia się niezwykle skromnie chociaż wyjątkowo sympatycznie. Zespół gra tam po prostu swój kawałek, a jedynym tego urozmaiceniem jest zabawa cieni jaka się w pewnym momencie odbywa. Nie sposób nie zauważyć obciachowego fryzu Cuomo, który wygląda jak typowy amerykański kujon. 

Po tym jak „Undone” wzbudził zainteresowanie w czasach silnej dominacji grunge’owych gigantów - Nirvany, Soundgarden czy Pearl Jam, mainstreamowy rock w Stanach Zjednoczonych mógł przez moment odetchnąć czymś lżejszym i bardziej melodyjnym. Weezer trafił więc poniekąd w dobry moment. Drugi singiel jaki wypuścili - „Buddy Holly” dotarł do drugiej pozycji na U.S Modern Rock i doprowadził do eksplozji popularności grupy, która przecież dopiero co stawiała kroki w muzycznym biznesie. Niespotykanie chwytliwa, nawiązująca do rock'n rollowych standardów, perełka gitarowego popu dziś załapuje się do większości list najlepszych kawałków ever, nie mówiąc już o ikonicznym znaczeniu dla samych lat 90. Od tamtej pory zaczęło się kręcenie teledysków z prawdziwego zdarzenia. Z tego kapela Riversa Cuomo jest zresztą znana do dzisiaj. Film muzyczny do „Buddy Holly” relacjonuje z serialem Arnold’s Dinner parodiując styl wczesno-rockowych bandów sprzed kilkudziesięciu lat. Wielokrotnie nagradzane dzieło dołączano później do systemu operacyjnego Windows.

Na ostatni element promocji doskonale sprzedającego się albumu wytypowano kawałek „Say It Ain’t So”. Wideoklip do tej pieśni odpowiednio odzwierciedla sam charakter utworu. Refleksyjna melodia wiodąca, pozornie smutnawy klimat i refren mogą sprawiać wrażenie, że mamy do czynienia z przekazem poważnych, życiowych treści. Poniekąd tak jest (relacja Riversa z ojcem), ale zewsząd czuć, że gdzieś tam czai się ironia jakiś niecny uśmieszek ukryty między wersami. No i ten fragment rozpoczęty słowami „Dear daddy I’m write to…”. Teledysk skromny, ale pomysłowy , ogląda się z przyjemnością. Czterech facetów z ponurymi minami śpiewa jakąś smętną rockową piosenkę jak się okazuje w pralni. Kiedy dochodzi do solówki panowie idą grać w „zośkę” robiąc przy tym idiotyczne miny, a kończą tę ekscytującą akcję piciem soczków.

Nawet najpiękniejsze i najbardziej genialne płyty mają swój słabszy moment. Pierwszy „Weezer” go nie ma. Od początku ostro atakuje słuchacza głośnym, żywiołowym „My Name Is Jonas”. Już tu uwidacznia się talent wokalny Riversa Cuomo. Nie chodzi o warunki głosowe a o to, że potrafił on wówczas tak zaśpiewać kawałek żeby wymawianie każdego słowa było kultowe. Z drugiej strony mamy gitarzystę Briana Bella – mistrza tylnych wokali. Wraz z perkusistą Patrickiem owe trio stanowi niezmienny trzon zespołu od momentu pierwszego CD do dziś. Basem operował wtedy Matt Sharp, ale akurat basistę panowie zmienili już dwa razy. Niemniej, Matt odegrał ważną rolę w tworzeniu dwóch najlepszych krążków Weezera, a już po odejściu kontynuował granie wraz z kapelą The Rentals

Co dalej znajduje się na Niebieskim? Radosna i energiczna piosenka o gadatliwej, śmiejącej się z wszystkiego dziewczynie czyli  „No One Else”, być może najsympatyczniejsza rzecz w zestawie. Typowo kalifornijski jest „Surf-Wax America”. Szybkie tempo, beztroski śpiew, intensywnie pracująca perkusja oraz energia jaka skupia się w porywającym okrzyku „let’s go!”. Ile razy słyszeliśmy to później w muzyce zespołów grających melodyjny punk w rodzaju Blink 182 czy Allister? No i mamy tu jeszcze jeden wakacyjny hit o wiele mówiącym tytule „Holiday” gdzie oddają również hołd grupie Briana Wilsona. Tekst tej piosenki zaczyna się słowami „let’s go away for awhile”, które każdy kto zna „Pet Sounds w mig rozpozna. Inspiracje The Beach Boys w muzyce kalifornijczyków słychać zresztą dość często. Dajmy na to w harmoniach wokalnych i często stosowanych falsetach. Jak wiadomo chłopcy z plaży byli najwybitniejszą w historii amerykańską ekipą inteligentnego popu. Coś z tego fenomenu dostało się również Weezerowi.

Arcymistrzowski poziom najbardziej niepozornego albumu muzycznego kanonu utrzymuje się jak na dzieło przystało do samego końca. „In The Garage” to jeszcze tylko albo aż zgrabny utwór opowiadający o tym jak komfortowo można czuć się we własnym garażu, ale „Only In Dreams” jest już zakończeniem najgrubszego formatu. Przez całe osiem minut tej pieśni nadającej się zarówno do wolnego tańca jak i rockowego wymiatania nie czuje się znużony ani przez moment. W tej piosence czuć oddech klasyki. Lepszego zakończenia nie można sobie wymarzyć. Poza tym sam tytuł tak silnie eksponowany w refrenie „tylko w snach” jest do bólu prawdziwy i chyba dla każdego w jakimś stopniu znajomy.

Debiutancki krążek Weezera ma jeszcze jedną zaletę – najlepsze na świecie b-side’y, które z powodzeniem mogłyby trafić na długogrające albumy wielu innych zespołów. Fenomenalny, okraszony brzmieniem harmonijki „Mykel And Carli”, o zgrozo, jakby antycypujący śmierć tytułowych przyjaciółek zespołu trzy lata później. Dziki i nieokrzesany „Paper Face” (na modłę Pixies) zadziwia swoją formą odbiegając od zwyczajnych Weezerowskich nagrań. „Lullabye For Wayne” zaś to znakomita fuzja garażowego uderzenia z popową chwytliwością.

Tylko w tych dziesięciu nasyconych słońcem kawałkach kwartet  zawarł apogeum studenckiego, beztroskiego klimatu. Krytykę powalili na kolana swoją świeżością, bezkompromisowością i luzem, wtykając w to wszystko zupełnie niewymuszoną wybitność. Atutami pierwszego dzieła Weezera są pierwszorzędne melodie, energia i radość grania. Oni sami wydają się w tym wszystkim w komiczny sposób nieśmiali. Tak jakby ich to nie dotyczyło. Szkolni outsiderzy podpierający ścianę na imprezach nagrali sobie dla zabawy kilka życiowych kawałków osiągając przez przypadek nadzwyczajny efekt. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę. Czy tak wyglądają świadome swej wielkości gwiazdy rocka

niedziela, 1 kwietnia 2012

KASMs - Spayed (2009)












8.5

Wokół zespołu tytułującego się nazwą KASM’s zaistniał w ciągu ostatnich dwóch lat spory szum. Chodzi naturalnie o „szum” w rozumieniu sceny niezależnej, nie wszelkiej medialnej, masowej popularności.

Kapela nawiązująca w swojej muzyce do ostrego, dziewczęcego punk rocka i riot grrrl spod znaku Bikini Kill oraz mrocznego brytyjskiego post-punku prędko wzbudziła zainteresowanie, głównie swoim nietuzinkowym zachowaniem. Za to odpowiada poniekąd cały skład, ale w największym stopniu jego liderka Rachel Mary Callaghan, potencjalna następczyni Kathleen Hanny. Żywiołowe występy, niszczenie sprzętu i rzucanie kubkami z kawą w publiczność zapewniły im pewien rozgłos. Kwartet z jakiegoś Dalston już na początku 2008 (powstali w 2007) rozpoczął podbój Nowego Jorku. Nie wiem czy na kimś takie rzeczy robią wrażenie. Na mnie raczej nie jeśli piosenki prezentują się przy tym blado. W tym wypadku tak jednak nie jest. Kontrowersyjność KASM’s nadaje jedynie pikanterii ich doskonałej muzyce. Cała ta otoczka nawet ich wzmacnia zwracając baczniejszą uwagę, że mamy do czynienia nie tylko z doskonałym graniem, nie tylko rozwydrzonym łobuzerstwem, ale sporym wydarzeniem, które grzechem byłoby przegapić.

Trzy miesiące od podpisania kontraktu z Trouble Records wypuszczają pierwszy singiel. Bazujący na brudnym riffie, prostej chłodno uderzającej perkusji i rozkrzyczanym wokalu Rachel „Taxidermy” intryguje. Kolejny „Bone You” z początku tego roku jest w stanie przypomnieć za co kochano Yeah Yeah Yeahs z czasów „Fever To Tell”, niemal odtworzyć fragment „Trilogy” Sonic Youth oraz wyciągnąć z szafy niepokojące, dziewczęce pogłosy a la Siouxie And The Banshees. Wszystko zaledwie na przestrzeni dwuminutowej, wcale nieskomplikowanej „punkowej” piosenki. Trzecie nagranie z małej płytki czyli „Male Bonding” rozpoczęte dźwiękowym bałaganem prędko przechodzi w funkujący basem, taneczny trans. Zaraźliwość tego utworu i jego wpływ na bezwarunkowe odruchy (1:26!!!) słuchającego zadziwia. Ciekawostka, zespół powstał podobno chwilę po tym jak wywalono ich z dyskoteki za agresywne tańczenie. Każdy element tej złowieszczej, ale jakże pociągającej singlowej trójki posiada potencjał do wywoływania na plecach dreszczy.

Dalsza zawartość ich debiutanckiego albumu nie ustępuje wyżej wymienionym. Znajdziemy na nim przynajmniej sześć równie frapujących kawałków osadzonych w tym samym klimacie. Spójność materiału zdecydowanie na plus. Zwłaszcza, że nie wadzi to wcale wyrazistości poszczególnych kompozycji, których na pewno nie będziemy mylić. Weźmy „Insects” podpadający pod post-punkową balladę, „KRIH” podtrzymujący atmosferyczny mrok, albo złowrogi „Don’t Hit The Bottom”. Każdy z nich starannie zarabia na nasze uznanie dla całości. „Siren Sister” eksponuje zadziorność nieokiełznanej panny Callaghan. Ale nie ona jedna jest tu bohaterką. Bas jej koleżanki Gemmy Fleet nie daje się zepchnąć gdzieś na dalszy plan, dzielnie wpływając na kształt niemal każdego utworu. Także panowie odpowiadający za gitarę i perkusję (Rory Bratwell grał w Test Icicles) starają się dotrzymać im kroku. „Mackarel Sky” może się delikatnie kojarzyć z psychobilly. Zamykający „Murmur” z bardziej pesymistycznym obliczem Sleater-Kinney.

Trzeba im przyznać – mają styl, na bank mają też charakter. Nawet jeśli ten styl to tylko wypadkowa cudzych dokonań, które łatwo odczytać. Bo KASM’s z chęcią sięgają po klasykę damskiego indie-rocka jak i wszelkiej maści hałaśliwej, brudnej muzyki. A cóż w tym złego jeśli robią to dobrze? Nazwijmy to „inspiracją” na debiutanckim przecież krążku całkiem młodego zespołu. Moim zdaniem już teraz są w stanie zjeść na śniadanie na dłuższą metę nieopłacalne wynalazki pokroju Vivian Girls. W wokalu Karen nadal słychać pewną brytyjskość, jednocześnie kapela przesiąkła już stylem nowojorskim. Jest ciekawie, a może być jeszcze ciekawiej. Dajmy im tylko szansę.

Funeral For A Friend - Welcome Home Armageddon (2011)












6

Trudno być dzisiaj weteranem komercyjnego post-hardcore’u. Z tym muszą się mierzyć na wysokości piątej płyty Walijczycy z Funeral For A Friend. Podczas gdy inne zespoły z ich fali (początek-środek dekady, moda na screamopodobne wynalazki) kompletnie się pogubiły, straciły wenę (The Used) lub zaczęły cierpieć na manię wielkości (My Chemical Romance), oni chyba w największym stopniu pozostali sobą. Oczywiście, po tych paru ładnych latach dawny target grupy Matthew Daviesa na pewno zdążył się gdzieś rozejść, dorosnąć, zainteresować inną muzyką, a ich obecne poczynania nie są w stanie wzbudzić entuzjazmu równego temu z czasów „Casually Dressed & Deep In Conversation” i „Hours”. Mimo to praca jaką wykonują wciąż jest solidna. Walijczycy wierzą w swoją kombinację alt rocka, melodic-hc i post-hc na tyle uparcie i najwyraźniej szczerze, że wciąż są w stanie wypuszczać kawałki, które bez cienia żenady wpadają w ucho i zapętlają się na dłuższą chwilę. Kapela wynajduje złoty środek pomiędzy agresywnym brzmieniem swoich początków, a przystępnością późniejszego etapu.

Pasjonujące to nie jest, ale ja w żadnym wypadku nie mam wrażenia wymęczenia materiału przez grupę. „Owls (Are Watching)”, „Damned If You Do,Dead If You Don’t” kasuje energią, intensywnością, bojowym refrenem, ale najmocniej chyba jednak wskrzeszeniem nostalgii za tym, co podobało się w szlagierach pokroju "Juneau" czy "Roses For The Dead". „Spinning Over The Island” i "Owls (Are Watching)" to z kolei całkiem zgrabne kawałki, jakich można było od nich oczekiwać. Funeral For A Friend na tle kolegów po fachu, jak i młodzieży dopiero próbującej w nim swoich sił, wypadają dość korzystnie i uczciwie. 



edytowany: 23.08.2015