poniedziałek, 30 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 12-9















Touche Amore przy okazji nowej płyty stali się niebywale popularni, choć wszystko co podobało mi się u nich wcześniej pozostało raczej tak samo szczere. Bo jak niby wykalkulować to co dzieje się w „Harbor” mniej więcej od połowy? Kiedy Jeremy Bolm ponownie wznosi się na wyżyny emocjonalnego uniesienia i podobnie jak dwa lata temu za sprawą „~ (Tilde)” urządza nam pełną patosu siekę, którą przyjmujemy niczym mannę z nieba? Wstyd wręcz słuchać wersów w rodzaju:  Without you I'm not pure, And without you I'm not clean, But if I'm going down with you, Then you're going down with meeeeeee, ale ta konfesyjna, ekstremalnie egzaltacyjna maniera nie pierwszy raz okazuje się tym, na co akurat oni mogą sobie pozwolić, a także tym, czego w ich wykonaniu my nie prędko przestaniemy oczekiwać.















Piosenka tak uroczo naiwna i ładna, że nawet w stanach największej zgorzkniałości nie potrafię jej nie docenić. Woah, uh-uh, oh-wow? Słodkie granie dla gówniarzy? Wokalista znów smutny i niebieski, dziewczyna zresztą też. No weź tego nie lub. 















W niektórych ludzi wypada po prostu wierzyć. „Bad Blood” to doprawdy małe arcydzieło. Lirycznie Mike opowiada nam o swojej rodzinie i dzieli się cennymi jak to w jego przypadku, ładnie sformułowanymi przemyśleniami. Poznajemy dziadka, który był tak nieśmiały, że bez piwa nie chciał wychodzić z domu. Babcię, która z kolei prędzej wolałaby pójść do piekła niż umierać samotnie. Wszystko to wraz z dominującym wnioskiem Kinselli, o niemożności ucieczki przed wpływem genów brzmi bardzo krzepiąco. Muzycznie dostajemy akustyczną piosenkę z niemalże math-rockowymi elementami stanowiącymi intrygującą ozdobę. Melodie jakimi Mike tu wywija brzmią dokładnie tak jak powinny czyli  błogo i romantycznie. Kompozycyjnie, nie dość, że piosenka zachowuje swoją płynność to jednocześnie stale urozmaicana jest pauzami, lekko łamanym rytmem czy innymi smakowitymi elementami na czele z piękną solówką. Rzecz na parę dobrych, zajmujących przesłuchań.
















I tried to write it in a song, I tried to put in a letter, But love no matter what I do I don’t know nothing any better” to chyba najzgrabniej napisane wersy roku. W całej rozpoczętej Big Starowo-Teenage Fanclubowym chórkiem, eleganckiej piosence wyodrębnione zresztą w odpowiednim miejscu. Niewielu spodziewało się czegoś równie dobrego od The Veils na wysokości roku 2013. Tymczasem cała płyta jak i ta lekka, a zarazem bardzo dojrzała kompozycja stawiają dziś chłopaków z Londynu na pozycji wciąż interesujących zawodników.    


sobota, 28 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 16-13















Midwest emo żyje, ma się dobrze i tym razem, zaskakująco, przychodzi do nas z Austrii. Podopieczni Count Your Lucky Stars nagrali kawałek do cna październikowy, trochę zadumany, ale silnie krzepiący zarazem. Bardzo nastrojowy, choć w żadnym razie nie depresyjny, ciepły, w jakiś dziwnie magiczny sposób pobudzający do życia i działania.  



















Podobieństwo już wcześniej bywało zauważalne, ale dziś nie mam wątpliwości, że Raphaelle Standell-Preston, to jakaś zagubiona, mentalna siostra Aveya Tare i Pandy Beara. Cóż oni uczynili mi całym tym ośmiominutowym „In Kind”? Wraca pojęcie „podwodnego popu”, fale dźwięków przelewają się przez słuchawki, dziewczyna od szeptu przechodzi do rejonów artykułowania, od których jeżą się włosy. Kompozycja jest tak ładnie i sensownie ułożona, emocje niszczą bezbłędnie, a melodie wyskakują niewiadomo skąd. Pierwiastek boskości obecny.















Od bezkompromisowego zwątpienia w maksymę “pieniądze szczęścia nie dają” przez gąszcz prostych w tym przypadku, ale więcej niż fajnych, romantycznych linijek do totalnego muzycznego piękna jakie tylko da się jeszcze dziś wycisnąć z akustyczno-folkowego grania. You pick a place, I'll go there, Near or far, I don't care. Or pick your poison, and we’ll share: “Cheers to us”.



















Zdolni naśladowcy Ariela Pinka utworem „The Hearse” zaintrygowali już jakoś na samym początku roku, jako nowa twarz przezacnego Polyvinyla. Gdyby cały album złożyli z takich retro-popowych, hookowatych wspaniałości to sami wiecie co by było. Wyszło nieco słabiej, w sumie nawet nienajgorzej, ale trudno. W tej piosence co ma płynąć – płynie, dobrze jak cholera jest przez cały czas i myślę, że Rosenberg przybiłby piątkę bez pytania. 

czwartek, 26 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 20-17



















Reprezentatywna próbka intrygującego miejscami stylu The Drones. Mroczna subtelność klawiszy i enigmatyczne linijki autorstwa charyzmatycznego wokalisty/kompozytora Garetha Liddiarda budują nastrój. Gwałtowne przyłożenia w okolicach refrenu nie do końca trafione, ale do zniesienia. Cieszy fakt, że Australijczykom udało się dojść do głosu i na przestrzeni ostatnich miesięcy ubarwić zdominowaną przez powtarzalnych Amerykanów i Brytyjczyków scenę gitarową.















O sympatii Mike’a Kinselli do The Smiths wiemy nie od dziś, pamiętamy cover „Girlfriend In a Coma”. W „Coffin Companions” dostajemy kolejny namacalny dowód. Czym byłaby ta piosenka bez kapitalnej parafrazy słów Morisseya? Prawdopodobnie czymś nadal całkowicie udanym, ale za „dziewczynę która ma coś do zrobienia” i „chłopca z dwoma cierniami w boku” należą się dwa punkty w górę.  















Po co pisać kolejną piosenkę z jednym refrenem albo dwie z dwoma? Ezra Koenig w „Don’t Lie” udowadnia, że równie dobrze można zrobić dwa zajebiste na raz i to w jednym kawałku. Pierwszy rozpoczęty od don’t lie... i drugi od I want to know... Gdzieś w tym wszystkim docierają do nas sprytnie przemycone wpływy przebojowo kołyszącego reggae.















Zajęcia z cyklu „słowo i muzyka” czyli jak totalnie ckliwe piękno, metafizykę i emocje ująć jednocześnie za sprawą tekstu oraz dźwięków. Gdybym mógł, ściągnąłbym Trevora Powersa na swoją uczelnię, aby ten fenomen zaprezentował. Trevor wyciągnąłby instrumenty, zaczął grać motyw przewodni „Dropli” i kruchym głosem śpiewać tę wyjątkową opowiastkę o śmierci. W jednej chwili wszyscy pojęliby na czym polega istota zagadnień poruszanych na konwersatorium. Reszta zajęć do końca semestru zostałaby odwołana.  

środa, 25 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 24-21














Gitary, luz, energia, boskie chórki – wszystko to co lubiliśmy chociażby u Pixies znaleźć można również dziś w lwiej części twórczości Kiev Office. „Jerzy Pilch” niech posłuży za żywy przykład. Ileż tu radości z grania, kombinowania, robienia CZEGOŚ z niczego? Tak samo cieszą fragmenty z goranowym śpiewaniem o „alkoholu na śniadanie” czy „esencji twoich myśli” jak i te gdzie na dłuższą chwilę zostajemy już tylko z przyprawionymi twórczym hałasem auuuuu i ooooo.














Morning’s come you watch the red sunrise, The early day still flickers in your eyes

Opener ostatniej płyty Vampire Weekend nie mógłby brzmieć bardziej na miejscuPierwsze wersy “Obvious Bicycle” to esencja poranka, momentu w którym pozbawieni jesteśmy energii. Cały utwór oparty na niespiesznych mechanicznych uderzeniach, taktowny i harmonijny niczym spokojne śniadanie przed wyjściem z domu, proszki, dwie tabletki magnezu i kawa na pocieszenie. Przewdzięczne melodie między trzecią, a czwartą minutą i fragment o nas wszystkich w półśnie na podłodze sali gimastycznej liceum, przelewają szalę urokliwości.














Są zespoły, którym w ramach właściwej identyfikacji i zaznaczenia przynależności do jakiejś muzycznej szufladki, na każdej istniejącej stronie należałoby przykleić łatkę “lista FURS”. Kapele różne, ale o wrażliwości natychmiastowo rozpoznawalnej, forumowi faworyci szczególnie z lat 2008-2011. Clues, DeRosa, Deastro, Grand Archives, The Coral Sea. Taką klasyczną w naszym kręgu grupą jest też bez wątpienia Holopaw. Najlepsze na ich (aż cztery lata wyczekiwanym) „Academy Songs Vol. 1” „The Lights From The Disco” jawi się sentymentalnym powrotem w imponującym stylu. Wygrywa tu wszystko - bezsilny wokal, marszowa perkusja, melodyjne melancholijne brzdąkanie i ocierające się o absolut chórki. Mistrz w swojej wadze.   














Jedna z tych smutnych, 80’sowo zakrapianych pieśni na nieszczęśliwą miłość. Towarzysz nocnego snucia się po mieście. Dla tych, dla których jedynym dostępnym kolorem pozostaje niebieski. Symbolizujący łzawą melancholię i kurewski żal. 

wtorek, 24 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 28-25














And in my mind, There is something rotting dead. Tym razem u Deerhunterów mniej wzruszeń, a więcej rzeźniczenia. Bradford Cox i jego zespół z wdziękiem kameleonów przeistaczają się w specjalistów od garażowo-rockowego uboju. Gdyby „Monomania” składała się wyłącznie z ostatnich trzech minut w postaci maniakalnego wymawiania słów tytułowych i jazgotliwego nawalania, to pewnie i tak wrzuciłbym tutaj.
















Dziewczyna z football, etc ma naprawdę ładny głos i nie zawaha się użyć go tak, żeby brzmiał jeszcze ładniej. Przysłuchawszy się dokładniej zdajemy sobie sprawę, że magia wokalizowania Lindsay polega na przedłużaniu poszczególnych słów oraz nadawaniu im swoistej ulotności. Whaaaaaat dooooo yoooou seeeee wheeeen youuuuu cloooooose yooooour eyeeees, for the laaaaaast tiiiiiime. W tym pomagają zresztą urocze indie-emo’we melodie, dopasowane w taki sposób, by jedno i drugie funkcjonowało blisko ideału. Godni następcy Rainer Maria.




















Prawie 8 minut, tańczymy, nie nudzimy się. Win twierdzi, że jeśli w niebie nie odnajdzie swej wybranki, to nie ma dla niego sensu. Może nie jest to tekst tak dobry i na pewno nawet w ułamku nie tak poruszający jak rzeczy z „Funeral” albo „The Suburbs”, a i tak wciąż widać, że oni. Poza tym tu na pierwszym planie jest brzmienie. David wchodzi ledwie na chwilę, ale jego kwestia wnosi coś miłego i przedłuża sens tego zaskakująco równego pod względem chwytliwości tworu. 



















Chcę coś przeżyć i zachować by potem nie żałować/ Chcę tylko leżeć na podłodze i myśleć o sobie. Dość naiwnie byłoby uwierzyć, że w zastanym czasie i rzeczywistości utwory Lewych Łokci mają szansę stać się młodzieżowymi hymnami jakiejś generacji, a trochę szkoda, bo potencjału lirycznego jak i zawartego w zadziornej muzyce na pewno im nie brak. Sam fakt, iż w naszym kraju smutasów, wreszcie ktoś gra jak Superchunk łamany przez Weezera i po indie-rockowemu wesoło hałasuje warty jest uznania. Kto zna moje muzyczne upodobania ten wie, że kawałkom takim jak „Pomieszane Chwile” nie jestem w stanie się oprzeć. Owszem, gitary i perkusja sprawują się tu całkiem radośnie, ale tekstowo to wcale nie sielanka, bo niestety w życiu nadal młodych, choć mierzących się już z dojrzałością ludzi, którzy pragną z tej młodości coś jeszcze wycisnąć „niewiele się zmienia” nawet jeśli czasem tego by sobie życzyli. 

(Po raz pierwszy recenzja "Pomieszanych Chwil" ukazała się tutaj)


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 32-29















Prościutka pop-rockowa balladka, nie do końca zwykła znowu, bo uformowana za sprawą charyzmatycznego stylu The National. Tu właściwie wiele się nie dzieje. Jeden pomysł, powtórka z rozrywki, kolejna i kolejna. Cała zabawa polega na tym, by w dany sposób stworzyć jednak coś czego będziemy chcieli słuchać. No i chcemy, jak najbardziej. 















Krótki romans gaduły Sonny’ego z krwawiącą na zielono dziewczyną-androidem. Ucieczka przed zazdrosnym mężem i zakończenie bez happy endu. Pozornie drętwa, przegadana opowiastka rodem z kiczowatego science-fiction, która za sprawą kilku melodyjnych wkrętów staje się zadziwiająco smakowitym kąskiem.




















Nie będę udawał, że znam się na U.K garage, albo że wiedziałem wcześniej kim jest Sasha Keable. Grunt, że ta ścieżka z „Settle” to coś naprawdę ciężkiego do odparcia. Podkład zapewniający brzmieniową radość, taneczność tak naturalna no i głos podkręcający wszystko piosenkową energią. Lato w pełnej krasie. 




















Jak już pisałem przy okazji „Way Too Close”: „Utwór doprawdy bardzo mocny w kategorii balety/indie/sophisti-pop. Lekkostrawny, ale wysublimowany jednocześnie i szalenie rozrywkowy towarzysz wakacji”. Zgodnie z oczekiwaniami także jeden z mocniejszych punktów zwariowanego grudniowego występu w klubie Kosmos Kosmos. 

niedziela, 22 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 36-33














Kto widział moje poprzednie podsumowanie, ten wie, że Savages uplasowały się wówczas wśród najlepszych za sprawą kapitalnego kawałka „Husbands”. Od tamtej pory popularność post-punkowych panien urosła w stopniu wręcz niewiarygodnym. Najpierw mieliśmy przyjemność widzieć je na Off Festivalu, ledwie rok później zagrzewały już publikę Openera. Mnie te sympatyczne niewątpliwie koleżanki całym albumem jednak nie kupiły. Tym razem doceniam przede wszystkim wybornie klimatyczny closer.




















Bunt, młodość, muzyka, narkotyki. Duńczycy z Iceage o wszystkim tym byliby nam zapewne w stanie coś prawdziwego opowiedzieć. Elias Bender Rønnenfelt wydaje się w „Ecstasy” styrany każdym wypowiadanym zdaniem, a jednocześnie nadal nakręcony całą tą punkową napierdalanką. To za sprawą takich ekip wciąż zdarza nam się myśleć, że granie w gitarowym zespole jawi się najbardziej ekscytującą rzeczą pod słońcem.




















Żywotność bitu, klawiszy, doskonałe prowadzenie melodii, wokal wypowiadający sugestywne słowa no i czysta fantastyczność refrenu. Przy takich singlach należy uwierzyć, że naprawdę nie jesteśmy już żadnym zadupiem, a nasza rzecz w ramach przebojowego synth-popu na luzach może sobie sąsiadować z odkryciami zachodnich serwisów. 




















Najpierw pierwsze takty perkusji, boska melodia linii gitarowej natychmiastowo zdradzająca odpowiedzialność za nią jednego z panów z Teenage Fanclub no i wejście Katriny Mitchell. Głos tej pani czarujący, dziewczęcy, wiecznie młody. Check my heart, check your heart, down, down, tumbling down. Słuchać jej podśpiewywania można bez końca, zwłaszcza kiedy zaczyna się harmonijne przeplatanie wokalne. Doskonała piosenka w deseń słynnego (gdzieniegdzie) „Noise” autorstwa Beat Happening. Nowe The Pastels należy polecić fanom najszlachetniejszych z szlachetnych odmian starego indie popu. Tym co zasłuchują się w Belle And Sebastian, The Soup Dragons, Camera Obscura czy Orange Juice. Fajnie, że wrócili, że się przypomnieli, że nie odcinają kuponów i wciąż w swojej niszy grają po mistrzowsku.

sobota, 21 grudnia 2013

Podsumowanie 2013: piosenki 40-37



















Ocalała  wśród rockowego nudziarstwa z ostatniej płyty Arctic Monkeys całkiem zgrabna piosenka z wdzierającym się w umysł: Crawling back to you... , a przede wszystkim chóralnym: Maybe I'm too busy being yours to fall for somebody new? Now I’ve thought it through stanowiącym mój ulubiony fragment, który warto sobie w niektórych sytuacjach wziąć do serca.
















Trzech chłopaków i dziewczyna, czyli grupa z Belfastu najlepiej ocalająca w tym roku post-punk. Jest w tej hipnotycznej regresji niesamowita dbałość o melodię, odpowiednia grobowość i przestrzeń wokalu oraz zimny klimat spotkania Depeche Mode, The Cure i Chameleons. Wydawać by się mogło, że takie granie narażone jest na suchoty, tymczasem za sprawą owego kawałka Girls Names, paradoksalnie wciąż mamy do czynienia z czymś nad wyraz witalnym.
















Matt Pond nie jest już PA, przeszedł pod skrzydła dużej wytwórni, skomercjalizował się, ale ciała nie dał. Chyba na dobrą sprawę mocno zaciera się już tu granica między „czymkolwiek indie”, a najprostszym na świecie graniem ładnych piosenek pop-rockowych. To zresztą też bez większej szkody, bo póki są to utwory tak wdzięczne jak „Starlet”, nie ma za czym ronić łez.















Komu się w jakiś sposób nie podoba Zooey Deshanell, ten jest co najmniej dziwny. I mniejsza już o jej walory wizualne, aktorstwo czy inne sprawy. To jak śpiewa tę piosenkę wystarczy. Mogłaby równie dobrze istnieć wyłącznie jako nagrany na taśmę uroczy do granic męskiego pojmowania głos. Czarować, mamić i osładzać życie w ultra-dziewczęcym stylu rodem z lat 60.