poniedziałek, 9 marca 2020

Carla Dal Forno - So Much Better (2019)












8

Smętny, eteryczny post-punk, nadający ton rozważaniom Carli Dal Forno wprowadza nas w intymną rzeczywistość „So Much Better” obezwładniająco skutecznie. Siła tej nieprzeciętnej wciągalności drzemie w hipnotycznym minimalizmie; powolnie kołyszącym basowym rytmie i beznamiętnym, acz absorbującym uwagę wokalu Australijki. Swoją drogą jest to ten rodzaj muzyczno-lirycznej narracji, gdzie wystarczy kilka początkowych dźwięków i linijek, aby dalej popłynąć już swobodnie z prądem opowieści oraz nastroju. Tak właśnie się dzieje, kiedy tylko Carla wymawia słowa: Walking to the station, I'm in such a bad mood…, a my, nie wiadomo jak i skąd, nagle zaczynamy towarzyszyć jej podczas zamyślonego, pełnego porozstaniowych refleksji spaceru. 

niedziela, 8 marca 2020

MGMT - In The Afternoon (2019)












8

W „In The Afternoon” MGMT podążają nieco podobną drogą, co w zapowiadającym poprzedni album singlu „Little Dark Age”. Elementem łączącym obydwa utwory jest z pewnością umiejętnie wplatana w szkielet popowej kompozycji upiorność. Dwa lata temu było jakby bardziej wampirycznie, tu zaś robi się ewidentnie gotycko. Tam królował creepiasty, cmentarny synthpop, tu Andrew i Ben serwują wyrafinowane psychodeliczne melodie wokalne oraz osobliwe jak zawsze partie klawiszy. Trzeba przyznać, że znów udało im się zaczarować. Piosenka nie zawodzi na żadnym ze swych etapów (zwrotki, mostek czy wpadające w ucho outro), urzeka refrenem (But you looked saaaad), a brzmieniowo i produkcyjnie jest zachwycająco kolorowa. Przebojowość spływa ze wszystkich stron, zaś zakończenie pozostawia z pozytywnym niedosytem, wymuszającym natychmiastowe odtworzenie kawałka po raz kolejny.

sobota, 7 marca 2020

Just Mustard - Frank // October (2019)












8

W ciągu zaledwie roku Just Mustard stali się dla mnie jednym z najbardziej ekscytujących nowych zespołów gitarowych. Wystarczył jeden album i jeden singiel. Wydany w 2018 mocny debiut „Wednesday”, gdzie zawarto choćby świetną piosenkę „Deaf” oraz zeszłoroczny „Frank // October”, na którym obydwa utwory przekonują, że wcześniej nie było jeszcze aż tak dobrze, żeby teraz nie mogło być lepiej.

Wypadałoby może zacząć od tego, że głos wokalistki funkcjonuje tu na zasadzie lekkiego dysonansu z instrumentami pozostałej części zespołu. Katie Ball mogłaby z powodzeniem występować w grupie grającej słodki dream pop, tymczasem w Just Mustard jej delikatna barwa, kontrastująca z mrocznymi gitarami i niepokojącą sekcją rytmiczną, pozwala na osiągnięcie mniej oczywistego, ale jak to często bywa bardziej intrygującego efektu. Na papierze niby nic nowego, pamiętamy np. Cranes, ale wystarczy posłuchać, aby przekonać się, że Irlandczycy wypracowali coś w dużej mierze swojego, opartego na dość unikalnej chemii.

I chociaż w obydwu częściach składowych „Frank // October” ta pociągająca komplementarność jest osiągana perfekcyjnie, a bez niej nie byłoby tak porażającego rezultatu, to w każdym z utworów jeden element wybija się ponad resztę. Pierwszy kawałek w największym stopniu „robi” charyzmatycznie artykułowane przez Katie „I WATCH TV TO FALL ASLEEP AND I CAN FLY IN MY DREAMS”, nawet jeśli nie da się ukryć, że także panowie zapewniają koleżance wprost wymarzone tło do snucia tego rodzaju wizji. Drugi to popis przede wszystkim chłopaków z gitarami, wycinających szalenie wiercący dziurę w głowie jazgotliwy motyw, choć i tu nie można pominąć faktu, że również frontmanka dokłada od siebie ogrom sugestywności.

Dwa zbudowane na pomysłowym operowaniu melodią, hałasem i atmosferą numery dają więcej satysfakcji niż wiele, tych nawet całkiem udanych, płyt długogrających. Na całym singlu wyraźnie słychać kapitalne wyczucie, umiejętność odpowiedniego rozkładania akcentów, dodawania przesterów, stąpnięć perkusji czy mruknięć basu. Mówiąc krótko panuje tutaj czysta kreatywność, co w indie rockowym graniu powinno dziś uchodzić za najcenniejszą zaletę.

czwartek, 28 marca 2019

Joan Of Arc - Testimonium Songs (2013)












6.5

O ile „Joan Of Arc” z 2012 roku był albumem wyjątkowo skromnym, bezpośrednim i najzwyczajniej w świecie prostym, tak wydany już rok później „Testimonium Songs” jawi się rzeczą konceptualnie wytrawniejszą, opartą o kilka nieszablonowych pomysłów i brzmiącą zdecydowanie bardziej osobliwie. Fakt, że płyta współtworzy większe, znacznie szerzej zakrojone artystyczne przedsięwzięcie, obejmujące również taniec, teatr czy poezję, nie stanowi przy tym problemu, by dało się jej słuchać oddzielnie i tak też ją rozpatrywać. 

Jednym ze specjalnych zabiegów wyróżniających kompozycje z tego krążka jest użycie jako tekstów nietypowej poezji Charlesa Reznikoffa, reprezentanta XX-wiecznej szkoły obiektywistycznej. Chodzi tu mniej więcej o przekład sądowych transkrypcji z zeznań świadków i ofiar do postaci wierszy. Ot, typowo awangardowy pomysł na coś niekonwencjonalnego. Druga odrębność wynika zaś z potrzeby wymyślania utworów nie tylko dla nich samych, ale i z myślą o szerszym performance, co naturalnie nie może pozostawać bez jakiegoś wpływu na ich ostateczny, specyficzny charakter. Nie, żeby nie dało się znaleźć wcześniej u Kinselli większych dziwactw w zakresie rozwiązań muzycznych, ale tutaj przynajmniej wiemy z czego to wynika.

Aby najłatwiej tę kwestię zrozumieć warto posłuchać kawałków takich jak „Stephen’s Song” i „Jury Duty”. Obydwa śpiewane a capella, pierwszy na jeden wokal, drugi wielogłosowy, mają w sobie coś teatralnego i brzmią dokładnie tak, jak moglibyśmy sobie wyobrazić kompozycje pisane pod projekt mający łączyć muzykę z inną dyscypliną sztuki. Całkiem ambitny efekt, za sprawą sposobu, w jaki soliści uruchomili melodyjność, udało się uzyskać zwłaszcza w tym ostatnim.

To jednak tylko pierwsza z kilku stron dość zróżnicowanego materiału, na który składa się „Testimonium Songs”. Jeden z chętniej dyskutowanych wierszy Reznikoffa, „Amelia”, w interpretacji Joan Of Arc staje się klasyczną, śpiewaną i graną na akustycznej gitarze niespełna trzyminutową piosenką. Dłuższe „I’d Expect Babies Should Fly, If Not at Least Float Away” i “Mosaic Of Bolts” są z kolei bliskie progresywnym indie rockowym wyczynom znanym z wielu wcześniejszych płyt formacji. Konstrukcyjnie potężne, rozbudowane i szczegółowe sprawiają wrażenie najzupełniej piorunujące. Ostatni rodzynek, czyli „The Bird’s Nest Wrapped Around The Security Camera” to jeszcze inna bajka. Improwizowany 13-minutowy nieład z okazjonalnymi wokalami Tima, trochę kompozycja, a trochę eksperyment.

Wniknięcie w kontekst i historię trzynastego albumu Joan Of Arc z pewnością pomaga w polubieniu się z „Testimonium Songs”. Bez tych czynności warstwa muzyczna również potrafi się mimo wszystko co najmniej nieźle obronić. Być może brak tu nieco równowagi i nie każdy dłuższy czy krótszy fragment niesie pełną satysfakcję, ale „Testimonium…” to nadal rzecz szalenie inteligentna i oryginalna, uzasadniona nie artystycznym snobizmem, a rzetelnie wypracowaną treścią.

sobota, 23 marca 2019

Joan Of Arc - Joan Of Arc (2012)












6

Analiza dyskografii Joan Of Arc dowodzi, że raz na kilka albumów trafia się chicagowskiej formacji moment uspokojenia i wyciszenia, czas nagrywania płyty z ładnymi piosenkami. Pierwszą z nich była „So Much Staying Alive And Lovelessness” z 2003 roku, za drugą możemy zaś uznać wydaną trzy lata później „Eventually All At Once”. Obydwie stanowiły jednak propozycje na swój sposób złożone, aranżacyjnie dopieszczone i przygotowane w ramach owocnej kolektywnej współpracy. „Joan Of Arc” z roku 2012 to z kolei dzieło znacznie skromniejsze, dużo bardziej minimalistyczne, będące właściwie indywidualnym wyskokiem Tima Kinselli, na którym poza okazjonalnymi partiami perkusji słuchamy już tylko wyłącznie wokalu i nylonowych strun gitary.

Nieszczególnie dziwi więc, że to właśnie ta płyta zasłużyła sobie na bycie pierwszym w 15-letniej historii projektu krążkiem „Self-Titled”, czyli w zasadzie albumem bez nazwy. Jeśli przypomnimy sobie wcześniejsze tytuły, takie jak „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” czy „In Rape Fantasy And Terror Sex We Trust”, fantazyjną zawartość kryjącą się pod nimi oraz listę osób zaangażowanych w te artystyczne przedsięwzięcia, kontrast robi się bez wątpienia ogromny. Tymczasem „Joan Of Arc” to tylko Tim, a więc Joan Of Arc ogołocone do swej najpierwotniejszej postaci, jedynego wspólnego mianownika wszystkich poprzednich płyt, który po raz pierwszy pozostaje osamotniony.

Kinselli z pewnością udaje się na tym placu boju nie polec. Choć poza jednym wyjątkiem krążek oferuje wyłącznie klasycznie akustyczny singer songwriter/folk, to stworzone w takiej estetyce urokliwe miniaturki wypadają najzupełniej zadowalająco. „Bas Jan Ader Song”, nawiązujące do postaci holenderskiego konceptualnego artysty, z powodzeniem uderza w ton utworów z wymienionego wcześniej „Eventually…”. Nieprzekraczające nawet całych dwóch minut „Peace Corpse” szczerze rozczula melodiami gitary i wokalu. „King Song” to miła kinsellowska wariacja na temat „Can’t Help Fall In Love” Elvisa. „John Merrick Song” różni się zaś od wszystkich poprzedników jedynie tym, że ta sama koncepcja zostaje w nim rozszerzona do formy trzy razy dłuższej. Wspomniany już ewenement, 15-minutowe „Chaplinesque” jawi się przearanżowaną ścieżką dźwiękową autorstwa JOA do filmu Charliego Chaplina „Jego Nowe Zajęcie”. Da się tego również posłuchać, choć jeśli zdamy sobie sprawę, że czas trwania numeru równa się 40% całego albumu, to każdy zapyta zapewne sam siebie, „czy nie lepiej byłoby trochę krócej?”

„Joan Of Arc” jest więc rzeczą akceptowalną i w swej ascetycznej naturze całkiem przyjemną. Albumem, który chyba musiał w pewnym momencie powstać. Z jednej strony odległym od najbardziej imponujących dokonań Tima Kinselli, ale i na pewno nieroszczącym sobie pretensji do znalezienia się wśród nich.       

wtorek, 5 lutego 2019

Podsumowanie 2018: piosenki 10-1

















10. Salad Boys – In Heaven















Właściwie nie ma tu o czym pisać. Ot, gitarowa ballada z ładnymi melodiami (trochę w tonie harrisonowskiego „My Sweet Lord”), które jakoś tak dyskretnie penetrują w człowieku wrażliwe strefy. Wdzięcznie brzdąkane akordy i zadbane linie wokalne „In Heaven” wykazują szczególne powinowactwo Salad Boys z opartym na geniuszu piosenkowej prostoty kiwi-popem rodaków z The Bats i The Clean. Fakt, że mowa nie tylko o powierzchownych podobieństwach, ale też jakby samej esencji tego, co w zespołach z Flying Nun najlepsze, którą utwór jest do suchej nitki przesiąknięty, niech posłuży za wystarczające wyjaśnienie wysokiej pozycji tego „dżenglującego” brylantu.

















Pod grubą warstwą klawiszowego lukru, już samego w sobie stanowiącego spory highlight, kryje się w “Lover Surreal” kawał zgrabnej synthpopowej piosenki, zdemaskowanej na dobre przy okazji błyskotliwego refrenu. Naturalnie już od pierwszego I fell in love from a distance można się tu spodziewać czegoś więcej niż fajnego, ale w doskonałym popie na wysokości chorusu mamy prawo oczekiwać przynajmniej podwojenia wrażeń i to Video Age wydają się rozumieć perfekcyjnie. Nawet jeśli to, co w nim wyśpiewują jawi się lekkim banałem, same melodie przemawiają do nas językiem czysto wyrafinowanym, a do tego zarazem jakże lekkim.    

















Flying by, My own pace, Night sky wind, On my face. “No Destination” to najzupełniej nieskrępowana, wyrażona prostymi słowami oda do wolności. Z jednakowo niewymuszonym urokiem duet zwariowanych wariatów z Orange County sprzedaje nam ubarwione chropowatym basem i perkusją slackerskie zwrotki, piękną, oswabadzającą melodię wokalną: Constantly I dream about, How you can catch me in and out, Under bright stars just ridin' around… oraz oparty na świetnym, mocno zapadającym w pamięć klawiszowym motywie refren. Ten powracający w kilku kluczowych miejscach motyw wydaje się zresztą wyrażać ducha niepoprawnie marzycielskiej kompozycji i niczym wieczorne gwiazdy na drodze wędrowca/kierowcy naturalnie rozświetlać jej szlaki. 




Eightiesowo romantyczny duet Elbrechta z Tamaryn zmiękcza serca największych twardzieli. Ile lirycznej melodyjności można zawrzeć w refrenie składającym się z zaledwie jednego zdania? „Words Never Fail To Fail” udowadnia, że wcale nie mniej niż w najbardziej złożonej konstrukcji. Ilość i jakość wokalnych melodii oraz subtelnych muzycznych smaczków przyprawia tu zresztą o zawrót głowy i istne uszopląsy. Przy pisaniu o tego rodzaju kawałkach słowa nie zawodzą zawodzić.



Jeżeli zdarzył się w 2018 roku tylko jeden utwór, przy którym miałem prawdziwe ciarki, to musiał być nim właśnie „Candy Man”. Cats Of Transnistria, znowu Fini, dają się poznać jako muzyczni potomkowie Julee Cruise, Angelo Badalamentiego oraz His Name Is Alive, ale także wyjątkowo bliscy krewni Grouper. Już wejście pierwszych dźwięków tej kompozycji, czyli przytłaczającej ściany melodii jawi się gwałtowną falą emocji, po której napięcie dalej wzrasta, bo rozbrzmiewający niczym w kościele lub innym przestrzennym wnętrzu, niosący się przenikliwie kobiecy śpiew wyrzuca nas jeszcze hen dużo dalej w świat odległej metafizyki. Wzniesiony na nadprzyrodzonych pokładach uczucia i wrażliwości opener albumu zatytułowanego „Opium” przez grube i bogate 6:28 rozjedzie niczym walec każdego, kto ma w sobie choć odrobinę miłości dla gotyckiego dream popu.
  


Ze świecą szukać wśród pojedynczych propozycji A.D 2018 kawałka rockowego rzemiosła tak wyrafinowanego, jak singiel zapowiadający ostatnią płytę mewithoutYou. Amerykanie skwapliwie wykorzystali tutaj swoje niemałe doświadczenie w tworzeniu dynamicznych gitarowych kompozycji o pełnych intelektualnych odniesień tekstach. W „Julii” ściany hałasu przeplatają się z subtelnymi melodiami, a post-rockowa podniosłość spotyka post-hardcore’ową wściekłość. Co rusz rzucani jesteśmy na zmianę w sam środek szalejącego sztormu lub na przestwory kojąco spokojnego oceanu. Aaron Weiss potrafi najpierw czule ściszyć głos, aby już za parę chwil wrzeszczeć nam coś do ucha. To jak na tle gitarowego zgiełku i słyszalnego w tle dramatycznego screamowania padają w końcówce ostatnie I’ll meet you there… jest zaś momentem doszczętnie przeszywającym.  



Brzmi to może trochę jak wstęp do filmu science-fiction, ale Julian Casablancas na wysokości roku 2018 naprawdę znalazł sposób, żeby skutecznie sprzedać nam jeszcze jedną piosenkę The Strokes. Co prawda teraz jego zespół nazywa się The Voidz, kawałek jest bardziej syntetyczny niż rockowy, ale nie dajmy się oszukać, bo to wciąż to samo, tylko podane w innej, aktualniejszej formie neurotyczno-rozleniwione marudzenie. Tak uzależniających hooków jak w „Leave It In My Dreams” Julian nie miał na koncie pewnie od jakichś parunastu lat. Kolejne lekkie, niby bąkane od niechcenia i kiepsko śpiewane, ale jakże przylepne melodie przychodzą do nowojorczyka łatwo niczym sen po grubszej dawce alkoholu. Kiedy zdawałoby się, że rozkoszne Tried to wake so early, But get up in the mornin', it just hurts to już najlepsze, co może nas w utworze spotkać, na scenę wjeżdża gwóźdź programu, czyli przepuszczone przez vocoder: Somebody's taking much too looooong i równie sympatycznie puentujące: Don’t call me stupiiiiiid/I know you want iiiiit. Na tym zresztą zabawa się nie kończy, ale nie da się wymieniać wszystkiego. Całość okazuje się zaskakująco misternym i szalenie konsekwentnym planem złapania słuchacza w zorganizowaną sieć zabójczych chwytów. W rezultacie kompozycja Casablancasa nieoczekiwanie wyrasta na jedną z najkompletniejszych popowych czterominutówek, z jakimi miałem przyjemność się ostatnio zetknąć.

















Z początku jakimś dziwnym trafem myślałem, że w “One Thing Left To Try” śpiewa dziewczyna i chyba już wtedy polubiłem ten kawałek bardziej od pozostałych z „Little Dark Age”. Po zorientowaniu się, że za mikrofonem stoi jednak standardowo Andrew VanWyngarden w sumie nic się nie zmieniło i tak czy inaczej, pewna specyficzność indeksu nr 8 względem pozostałych kompozycji z ostatniego albumu MGMT, prędko ułatwiła wkupienie się go w moje łaski na dobre. Tym bardziej, że stężenie hooków na każdy metr kwadratowy dźwięków jest tu ogromne, melodie wokalu fruwają, klawisze olśniewają, a produkcja rozpuszcza słuchacza jak dziadowski bicz. Na bogato i pomysłowo, popowe MGMT, o jakie walczyliśmy.



Kiedy wydawałoby się już, że Foxing wykręcili dość niezrozumiałą i kompletnie nienaturalną dla siebie woltę stylistyczną, „Nearer My God” po paru przesłuchaniach zaczął udowadniać, jak bardzo pozory mogą czasem mylić. Zamieniając swój wysublimowany indie rock/emo/post-rock na przystępniejszy, ale jakby płaski synthpop, w którym nijak im do twarzy, sprawili wrażenie kapeli usiłującej otworzyć się na szersze grono odbiorców kosztem własnej artystycznej tożsamości i głębi. Singiel zapowiadający album o tym samym tytule prędko odpalił jednak jako piosenka wcale nie taka głupia i płytka, a ponadto wręcz stworzona do słuchania „na ripicie” i najzupełniej niedająca się zamęczyć.

Jak to się właściwie dzieje, do końca nie wiem, ale, że się dzieje, jestem pewien w stu procentach. Na chłopski rozum nie ma tu żadnego refrenu, a przyjemność sprawia słuchanie wciąż tej samej melodii wokalnej Conora Murphy’ego, łamanej wciąż tymi samymi falsetującymi akcentami. W tle czai się jakaś gitara i klawisze, padają też kolejne przegrane życiowo pytania: Do you want me at all? i Does anybody want me at all? W końcu mostek i to samo, ale głośniej i efektywniej z kapitalnymi linijkami: Ashing cigarettes on gravestones, Pin photographs on cork boards, Unfollowing my dead friends, które kiedyś będą mi się kojarzyć właśnie z obecnym okresem internetowej epoki. Próby precyzyjnego wytłumaczenia fenomenu po prostu muszą skończyć się tutaj niepowodzeniem, a ja mogę jedynie dać słowo, że zawarty w „Nearer My God” koncept, jaki by nie był, najzwyczajniej w świecie działa.

















Ilekroć pojawia się coś nowego od Cursive, a dzieje się to średnio raz na trzy lata, choć ostatnio nawet całe sześć, ja odnoszę wrażenie, że Tim Kasher nie zmienia się ani o cal. Wokal ten sam, nigdy starszy, nigdy pod żadnym względem inaczej brzmiący, styl pisania tekstów identyczny, piosenki niby muzycznie różne, ale jakby ciągle wałkujące na nowy sposób te same dylematy. Muszę przyznać, że jest to ten rodzaj niezmienności, który mi zupełnie nie przeszkadza, a wręcz bardzo odpowiada, bo jeśli nie nuży, a zapewnia powtórkę czegoś, z czym jest mi dobrze, to dlaczego miałbym tego kiedykolwiek nie chcieć?

„Life Savings” oferuje wszystko, co właśnie opisałem, a nawet trochę więcej. Tym niebagatelnym dodatkiem okazuje się fenomenalnie uzyskane poczucie świeżości, które w odbieraniu „starych, dobrych” wibracji ani trochę nie przeszkadza. Gdy Jessica Price z Campdoggz w niepokojącym intro niepewnie wymawia pierwsze zdania utworu możemy poczuć się mile zaintrygowani. Kiedy jednak introdukcja milknie, a Tim w znajomej manierze rozpoczyna swoją zwrotkę, błyskawicznie orientujemy się, że jesteśmy na dawnych, wygodnych śmieciach. W przekonaniu utwierdzają kolejne linijki rozkręcającego się z każdą chwilą tekstu, w którym finezyjne metafory (You’re selling us your ignorance, Your money is counterfeit) i żonglowanie wyszukanym słownictwem (indentured, clemency, clandestine economy) są dla Kashera tworzywem do klejenia spostrzeżeń na temat kondycji uczuciowych relacji w rzeczywistości cynicznego kapitalizmu, podobnych przecież w swym przesłaniu do tych sprzed kilkunastu lat, dotyczących tworzenia sztuki i zarabiania. (np. „The Art. Is Hard”)

Ale do rzeczy, czyli o muzyce. Z tym swoim money, money „Life Savings” osiąga rejony chwytliwości pamiętnego „The Cat And Mouse” sprzed 6 lat, będąc przy tym kawałkiem artystycznie ciekawszym. Porozumienie na linii części składowych klasycznego instrumentarium Tima, Teda, Matta i Clinta jawi się harmonijnym, jak chyba nigdy dotąd. Klawisze (Patricka Newbery’ego) i niesłyszana w tej historii przez lata wiolonczela (tym razem Megan Siebe) wkomponowują się w to z jednakową gładkością, w dużej mierze odpowiadając za wspomnianą już świeżość. Przemiło słucha się wszelkich dynamicznych przejść z jednego segmentu utworu do kolejnego i tych momentów, kiedy niektóre instrumenty nieco milkną, aby inne mogły zabrzmieć lepiej. Jest tu energia i pasja, są indywidualne pomysły i kolektywna kreatywność. W tym miejscu wypada już chyba tylko powiedzieć – Amen.

Miejsca 50-41