środa, 28 lipca 2010

The Daysleepers - dyskografia


Hide Your Eyes EP (2005)











7.5


Woda, kolory, zmysły, zamknięte oczy, melodie, uczucia, sny, dezintegracja, melancholia, tajemnica, harmonia, syneztezja

W tym umownie zamknijmy skojarzenia dotyczące muzyki The Daysleepers. Zespołu z Buffalo, NY, twórczo czerpiącego z dorobku Slowdive, Cocteau Twins i jednej szczególnie płyty The Cure. Urzekającego słuchaczy pięknym, dream popowo przymglonym, ale paradoksalnie bardzo wyrazistym brzmieniem, w którym odpowiednio zadbano o każdy element. Dochodzą do tego odrealnione, rozmarzone teksty pełne metafor. W ten sposób dają o sobie znać na debiutanckiej EP’ce. Rozkosznej i obiecującej. Tu do odnotowania szczególnie utwór pierwszy „Threnody”, ale i drugi „Mesmerize”, a także epicki „Stars On Fire”. Swoje uznanie dla tego krótkiego krążka wyrazili między innymi Rachel Goswell, Neil Halstead (btw. jakże kolosalny cover „She Calls” mają Daysleepers na swoim koncie!) czy Robin Guthrie. Schowajcie swe oczy bardzo głęboko. To dopiero początek.




  The Soft Attack EP (2006)

 









7.5 

Jeff Kandefer odpowiada za warstwę liryczną, śpiewa, jest też gitarzystą. To wizjom tego człowieka, i jego nieskrępowanej wyobraźni zawdzięczamy taki, a nie inny wizerunek kompozycji grupy. Taki, czyli głęboki, mistyczny, wypełniony niesamowitą aurą. To muzyka w której się jest, w jakiej łatwo się „utopić” i pogrążyć.  Motyw wody pełni niezmiernie ważną rolę i występuje często (także jako ocean, fala) zarówno jako coś kojącego, jak i destrukcyjnego. Weźmy na przykład „The Soft Attack” jeden z ich najlepszych kawałków, opener drugiej EP’ki, tym razem dłuższej od skromnego „Hide Your Eyes”. Spójrzmy jak Kandefer posługuje się tekstem, by wzbudzić w odbiorcy sugestię: I Remember the sea, I Remember the water at my feet, I was watching the waves roll in …to drag me down, I Remember the Coastline, I remember the breeze was cool, and it drags me down… To w połączeniu z przejmującą, odpowiednio dopasowaną „kolorystycznie” muzyką udaje mu się znakomicie. EP’ka nr 2 choć w dalszym ciągu trochę nierówna, spokojnie powinna zaspokoić oczekiwania postawione wobec zespołu po pierwszym wydawnictwie. Pół godziny zajmującego, eterycznego shoegaze’u. Jeśli spodobały się komuś gitarowe odniesienia do „Disintegration” niech sięga po indeks nr 3, poprowadzone na cudnej linii „Cloudless”. Gustujący w pieśniach wielominutowych dostaną długaśne „Mother Ocean” oraz ustępujące mu ledwie trzydzieści sekund, oparte na urokliwych wokalach „Lightforms”.

 


Drowned In The Sea Of Sound (2008)











7.5

Nareszcie, w 2008 pod banderą Clairecords ukazał się debiut długogrający grupy. Po raz kolejny z doskonale obrazującą zawartość okładką. Żeby tradycji stało się zadość, na samym wstępie umieszczono nagranie-miazgę „Release The Kraken”. Rozmyte gitary, bezbłędnie zharmonizowane głosy Jeffa i Elizabeth, okryte mgiełką tajemnicy melodie i ten dreszcz przy did you know love, my heart is a monster… Bez cienia wątpliwości, kawałek nieprzeciętny. Szkoda tylko, że w swej wybitności tutaj raczej osamotniony. Nie, żeby „Drowned In The Sea Of Sound” było płytą złą, bo tak nie jest w żadnym wypadku. Utrzymano poziom EP’ek, serwując kawałek świetnego grania w stylu do jakiego zdążyli nas przyzwyczaić. Znów te same „Smithowe” sześć strun, ładnie pobrzmiewająca echem perkusja, romantyczne teksty. Tym razem nieco większa rola w wokalnym udzielaniu się Elizabeth, której słodki głos był wcześniej marginalnym dodatkiem do poczynań Kandefera. Problem w tym, że potencjał takiego „Krakena” każe wołać o zdecydowane więcej. Albumowi przydałoby się kilka wyrazistszych piosenek, które dałyby radę funkcjonować także oddzielnie, zapaść w pamięć refrenem czy istotniejszym tematem. Jak na pierwszą płytę, tak czy inaczej, nieźle.

 

MySpace oficjalna strona

niedziela, 25 lipca 2010

Chavez - Gone Glimmering (1995)












8

We're waiting in the basement, rolling all our hopes in little balls… zaśpiewał swojego czasu Matt Sweeney w kawałku “Laugh Track”. Słowa te mówią coś o tym jaki zespół stanowił nowojorski Chavez na wysokości „Gone Glimmering”. Herosi undergroundu, obrońcy ideałów niezależnego "sierpnia", grupka facetów, którzy zamiast na muzyce robić kasę, wolą szlachetnie sobie w garażu ponapierdalać, tak tylko jak im przyjdzie na to ochota.

Powyżej to naturalnie spore uproszczenie. Gdyby byli wyłącznie taką sobie gitarową kapelką, jakich wiele, nie znaleźliby się na pewno w zacnym gronie ekip z Matador Records, i to w środku lat 90. Pavement, wczesna Liz Phair, Bardo Pond, Bailter Space. Te nazwy o czymś na pewno świadczą, a więc coś z tym ich łojeniem jednak musiało być na rzeczy. Ostra, surowa, na swój sposób powiedzmy sobie finezyjna, indie rockowa zadyma Chavez jawiła się  zadymą pierwszego sortu. Korzeniami oscylowali gdzieś w lo-fi Guided By Voices, ale grali tak intensywnie, jak tamtym nawet nie przyszłoby do głowy (popisowe „The Ghost By The Sea”). Opierali się na ekspresji bliskiej grunge’owcom, choć jednocześnie daleko im było do nich. Brzmieli w końcu całkiem podobnie do takich Les Savy Fav, ale nośny groove zespołu Harringtona wydaje się w ich kontekście zupełnie obcy.

Zdarzało się Chavez wpuścić gdzieniegdzie trochę powietrza, by zrobić miejsce dla kolejnego spektakularnego uderzenia (tylko takie potrafili). Raz wymyślili nawet w miarę wpadającą w ucho piosenkę („Break Up Your Band”). Poza tym ich inspiracje sięgały także do math-rocka i post-rocka (oczywiste „Wakeman’s Air” przypominające Slint). Dobrze wiemy jednak, że najwspanialsze były u nich potężne, siarczyste riffy, perkusja doskonale mocarna i energia uwalniana z utworów w ogromnych dawkach. Żaden z ich krążków nigdy nie miał okazji zagościć w Bilboard’owym rankingu. This artist hasn't charted yet, but keep checking Billboard for the latest updates, hehe.

Rok po debiutanckim „Gone Glimmering”, na podstawie którego ich tu przedstawiam, nagrali też dobrze przyjęty album „Ride The Fader”, prędko zamykający dokonania grupy. Pomimo, że działalność Chaveza w zasadzie się zakończyła (nigdy nie rozpadli się oficjalnie, choć do tej pory nie wydali nic poza kompilacją „Better Days Will Haunt You”), jego członkowie w następnych latach artystycznie nie próżnowali. Sweeney współpracował z wieloma znanymi i poważanymi muzykami. Skumał się z Willem Oldhamem, nagrywając firmowany obydwoma nazwiskami „Superwolf”. Z m. in. Billym Corganem przez krótki okres czasu współtworzył supergrupę Zwan. Z kolei gitarzysta Clay Tarver, co ciekawe, do spółki z J.J Abramsem napisał na przykład scenariusz do hollywoodzkiego thrillera „Prześladowca”.


piątek, 23 lipca 2010

Owen - New Leaves (2009)













8.5

Mike Kinsella a.k.a Owen od około dekady buduje swój żelazny wizerunek, tworząc muzykę spokojną, urokliwą i dość ascetyczną. Za początek tej drogi możemy uznać American Football, z którym wydał jedną płytę w 1999. Mike jako Owen brzmi już jednak trochę surowiej. Zazwyczaj na kształt kompozycji miewają wpływ tylko ona i on. Gitara i głos. Choć nierzadko słychać tam też dzwonki, wysmakowane solówki, niekiedy niepozorne wstawki skrzypiec. Chłopak tyle czasu gra swój lo-fi-folk w niezmieniony sposób, że mamy czasem wrażenie słuchania jednej piosenki na okrągło. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Jak na tak ograniczone pole działania, przez cały czas potrafi zachwycać

Po pierwszym odsłuchu "New Leaves" byłem zdania, że Mike przejechał się na kolejnym już eksplorowaniu tej samej stylistyki. Drugie odkryło przede mną prawidłowy obraz albumu. Na bank prawidłowy, bo kolejne przesłuchania tylko to potwierdziły. 22 września. Lepszej daty wydania nie można sobie wyobrazić. Jego poprzednika "At Home With Owen" chyba przez tą okładkę bardziej kojarzyłem z leniwym, letnim słuchaniem. Tymczasem "New Leaves" całkiem podobny przecież, świetnie wpasowuje się w jesienne barwy. Może dlatego, że wrzesień to praktycznie dopiero początek jesieni. Słońce jeszcze nie odpuszcza, jest ciepło, ale liście już zaczynają opadać. Jesteśmy w okresie „pomiędzy”. Teraz pan Kinsella ma szansę się wykazać.

Tytułowy "New Leaves" ze swoją zniewalającą melodią, wspomnianymi dzwonkami i idealną harmonią zaczyna niczym najwyższej klasy opener. Może nie aż tak, jak klasyczny "Bad News" trzy lata wcześniej, ale to bez znaczenia. Fajnie, że tym razem Mike oszczędził nam kompozycji trwających 6-7 minut. Najdłuższa trwa 4:42, najkrótsza 2:47, jest więc rozsądnie i istnieje mniejsza szansa, iż ktoś mało odporny się zanudzi. "Good Friends, Bad Habits" znałem od wakacji, a niektórzy jeszcze od splitu Owen/The City On Film z roku 2007. Moim zdaniem to utwór na płycie najlepszy, a już na pewno najbardziej wyrazisty, zdradzający ciągoty do literackich odniesień (they fuck like Wilde, and die like Hemingway). W nim znajdziemy kapitalny, nostalgiczny fragment: Well sometimes, like every time, a train passes, I get jealous of the long nights, and blurred lights, the red eyes, the bar fights, where in the hell am I?

Skoro już o tym wspomniałem, to rozwinę myśl pod tytułem “teksty”. Wiadomo, że w takiej muzyce muszą być na poziomie. I są. Wystarczy spojrzeć na wspaniałe (również brzmieniowo) utwory "A Trenchant Critique" oraz "Amnesia and Me". Pierwszy równie doskonały, co dwa poprzednie ma w sobie coś delikatnie country’owego. Liryki za to tak zwyczajnie znakomite, afirmujące proste przyjemności: Well those were formative years, Maybe that’s why I like to drink my beers warm and I like to take my pants off. Drugi to piękne wyznanie miłosne dla żony, w którym metaforycznie została ona nazwana amnezją… (amnesia’s a pretty word to speak aloud or write, so I shall use it as a nickname for the girl I’ve in my life). Rock’n rollowy styl życia to na 100% nie jest coś dla młodszego z braci Kinsella. Wystarczy posłuchać słów: Now I know who I am, a house-broken one-woman man, Amnesia and Me, we’re sitting in our tree F-O-R-G-E-T-T-I-N-G everything we once new. Brzmi nieźle.


(recenzja pierwotnie publikowana 22.09.2009 w innym, nieistniejącym już miejscu)

piątek, 16 lipca 2010

Garść utworów (rok 2000)


Cursive - Making Friends and Acquaintances













Łamiący serce fragment “Domestiki”, krótkiego, ale niewątpliwie ważnego dla Cursive albumu, na którego warstwę tekstową znaczący wpływ wywarło rozstanie Tima Kashera z żoną. W „Making Friends…” nie doświadczymy wściekłości i pasji zauważalnej jeszcze w kilku wcześniejszych utworach ( „The Martyr”, „Shallow Means Deep Ends”). Doskonale odczuwalna jest tu za to swoista rezygnacja oraz podkreślony pięknym wiodącym motywem klawiszy smutek. No i to przejmujące it was nice to meet you… na końcu. 


Mahogany – Chance


Za sprawą dwóch krążków wydanych w latach 2000 i 2006 Mahogany roszczą sobie pretensje do bycia jednym z ciekawszych dream popowych składów ubiegłej dekady. „The Dream Of A Modern Day” i jej o 6 lat młodsza siostra to zresztą materiał na znacznie dłuższe opowiadanie. Tymczasem „Chance” uprzejmie oferuje fragmencik wachlarza możliwości brooklyńczyków, przy okazji jakby antycypując Asobi Seksu. 

 



Idlewild – Actually It’s Darkness










Ewidentna radość grania, energia ledwie powstrzymywana w zwrotkach i spontanicznie uwolniona w refrenie. You shed a shade of shyness… to pewnie najbardziej Oasis'owy wers niewyśpiewany przez żadnego z braci Galagherów


Flogging Molly – Devil’s Dancefloor 

Niezrównany Dave King i ekipa w jednym ze swoich sztandarowych numerów czyli kopiący zady celtycki folk-punk w wykonaniu nowojorczyków o irlandzkich korzeniach. 

Destroyer – In Dreams










To musiał być naprawdę kapitalny rok dla Dana Bejara. Wyśmienity solowy „Thief” i Pornographersowe „Mass Romantic” . Z tego pierwszego zawsze urzeka mnie kompozycja nr 10, której podstawę stanowi słodka i ckliwa, do bólu urocza klawiszowa melodia.


The Clientele – Reflections After Jane 

Poranek, motyle z pozłacanymi skrzydełkami, czerwone słońce, robotnicy na moście, bezsenność, jej włosy tak ciemne w deszczu. A w słowniku angielsko-polskim wyskakuje mi zdanie „pójdźmy na spacer”.  


















Hefner – The Greedy Ugly People











Podczas gdy Belle And Sebastian powracali ze średnio przyjętym “Fold Your Hands Child, You Walk Like A Peasant”, londyński Hefner zaprezentował publice świetne „We Love The City” . W “The Greedy Ugly People”, jednym z jego licznych rarytasów, łatwo odczytać naczelną inspirację kwartetu. Wyssany z tygrysim mlekiem, zwiewny sposób prowadzenia piosenki, nie narzucające się trąbki, stonowanie i elegancja. Po ledwie kilku latach istnienia ci klasyczni bohaterowie drugiego planu pozostawili po sobie mocne dziedzictwo w postaci czterech dobrych płyt, kilku EP’ek oraz kilkunastu singli. 


Samiam – Mud Hill 

Na pierwszych albumach Samiam szybki melodyjny punk zacierał się momentami z intrygującym emo-core’em. Jeszcze lepiej było na kompozycyjnie ciekawszym, zawierającym dłuższe utwory „Billy” . I choć „Clumsy” oraz „You Are Freaking Me Out” przyniosły grupie z Berkeley większą popularność, to jak łatwo się domyśleć, brzmiały już nieco mniej fajnie. W nową dekadę Samiam weszli za sprawą „Astray”. Promujący go teledyskiem „Mudd Hill” to kawałek solidnego indie rocka. Emocjonalny, rozpoznawalny styl Jasona Beebouta nabiera dojrzalszej barwy. Introspektywne melodie Brogana i Loobkoffa przeradzają się w rozmyślne gitarowe uderzenia wysuwając przesłanie: „Nie gramy już punka, nie mamy energii sprzed dziesięciu lat, ale wciąż możemy was mile zaskoczyć”.

 

Badly Drawn Boy – Disillusion











Trzeci singiel z debiutanckiej i ponoć najlepszej płyty singer-songwritera, którego cechami rozpoznawczymi stały się broda i czapka. Może to nie „Once Around The Block”, ale funkowy riff gitary, na którym ta piosenka płynie determinuje kończyny i ciało do ruchów, o które sam posiadający by siebie nie podejrzewał. 



Dillinger Four – Last Communion 

Istny walec pop punkowego, ultra-energetycznego grania z potężnym brzmieniem czego się da i dwoma niepokornymi wokalami, jakby na każdym kroku walczącymi o prawo bytu.

 













In your Itsy-Bitsy Teeny-Weenie Riding-Up-Your-Butt bikini, Keeping on the heels, cause you're sagging just a teeny Yeah Kick it Yo, bitch Word That's right Bust Uh Huh Yeah Pills Pills Pills Pills Pills Pills Pills Pills Pills Pills Pills 



Czyż nie takie DCFC zawsze zdobywało nasze dusze? Klasyczne indie rockowe brzdąkanie miłych, przytulnych melodii, jeszcze opierających się o Built To Spill, ale z klimatem odpowiednim już wyłącznie dla nich. Do refleksyjnego posłuchania letnim wieczorem spędzanym samotnie (albo i nie) w domu. Niepoprawnie rozromantyzowane granie inteligentnych panów w okularach, z krótkim, acz treściwym uderzeniem na końcu.













Chwali się “You’re No Rock’N Roll Fun” sympatyczna piosenkowa prostota. Nawet jeśli potencjał tych trzech pań sięga o wiele, wiele wyżej (cokolwiek z „Call The Doctor” czy któryś z koszących fragmentów „One Beat” ) to i tak Sleater-Kinney w wydaniu chwytliwym i singlowym jest o dwie klasy fajniejsze niż większość zespołów usiłujących robić to w ten sposób.


The Living End - Roll On











Australijski odpowiednik Green Day. Z większą porcją rock’n rolla, energii i przynajmniej równie zaraźliwymi melodiami, czego demonstracją jest na przykład "Roll On".


Elliott – Shallow Like Your Breath 

Rok 2000 zastał dawne emo na totalnym wymarciu. Choć jeszcze w drugiej połowie lat 90. druga fala miała się doskonale, wkrótce po tym na scenie dokonał się niemal całkowity rozłam. Twórcy „U.S Songs” ruszyli drogą wielu, dystansując się od DIY-owskich zasad i standardowego emo-stylu. Nowofalowe syntezatory, bogatsze brzmienie, doskonała produkcja. „Shallow Like Your Breath” fenomenalnie przedstawia wizerunek grupy Elliott z albumu „False Cathedrals”. Wyciszony, harmonijny pejzaż przez kilka dobrych minut po cichu ewoluuje w drodze do epickiego, melodramatycznego finału, zestawionego z chłopięcym wokalem Chrisa Higdona. Kruchość i potęga w jednym.


Avey Tare & Panda Bear – Penny Dreadfuls

Zrozumienie wrażliwości Dave’a Portnera na zawsze pozostanie poza moim zasięgiem. Pisanie specyficznych tekstów, przedstawianych z zaskakującego punktu widzenia to jeszcze nic. Ale wyrażenie się przez nie w tak poruszający sposób?! Słuchając magicznego „Penny Dreafuls” - wzruszającego fortepianu i ośmiominutowych poczynań szepczącego, zawodzącego, aż w końcu krzyczącego (you leave my boy aloooone!) Aveya odczuwamy jego przedziwną autentyczność. Paradoksalną realność przeżywanych emocji w zupełnie odrealnionym brzmieniowo świecie jaki tu wraz z Pandą stworzyli.


The Sea And Cake – All The Photos

Przypadek tego utworu przypomina mi jak wielka część mojej ulubionej muzyki powstała w Chicago, Illinois. Nie było chyba roku, w którym jakiś artysta stamtąd nie uraczył nas doskonałym wydawnictwem. Z takiego pochodzi też „All The Photos”. Zwiewność nad lekkościami i delikatność nad eterycznością. Dźwięki rozpływające się w słuchawkach i temu podobne sprawy.

 

Pedro The Lion - Eye On The Finish Line











Tu z kolei mamy sytuację podobną do wczesnego Death Cab For Cutie. W kreśleniu wciągających romantycznych ballad Dave Bazan był bowiem swojego czasu zawodnikiem podobnie uzdolnionym, co Ben Gibbard. W „Eye On The Finish Line” Pedro The Lion schodzą dodatkowo w pesymistyczne rejony „Goldheart Mountaintop Queen Directory” Guided By Voices, czym wcale nie umniejszają uroku kompozycji.


Kid Dynamite – Got A Minute? 

Kawałki przekraczające próg trzeciej minuty dla Kid Dynamite bywały prawdziwą rzadkością. Rozwodzenie się nad czymś co zwykliśmy nazywać „kompozycją” najwyraźniej nie leżało w ich gestii. W minucie błyskawicznego, melodyjnego nawalania ci bohaterowie kalifornijskiego h-c zwykle zawierali swą zwięzłą muzyczną wypowiedź. Got a Minute? Pytanie retoryczne.

  


The New Pornographers – The Fake Headlines 

Miało być “Jackie”, ale na YouTube nie było przyzwoitej wersji, a „Letter For An Occupant” to oczywistość, że aż wstyd. Dlatego też tym razem wystawiam kawałek samotnie może nie oszałamiający, ale bez wątpienia znacząco budujący zbiorczą power popową potęgę „Mass Romantic”.