wtorek, 5 czerwca 2012

Joan Of Arc - Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain (2004)












10

Jeśli pierwsze cztery płyty Joan Of Arc można uznać za okres poszukiwań, a kolejne dwie są już dowodem znalezienia tego „czegoś”, to wraz z „Joan Of Arc, Dick Cheney Mark Twain” dochodzi u nich do osiągnięcia pewnego mistrzowskiego pułapu i doprowadzenia własnej charakterystycznej estetyki do poziomu bliskiego perfekcji. Ten album uznaję osobiście za opus magnum grupy oraz pierwszy z jej trzech w ogóle najlepszych krążków, wydawanych kolejno w latach 2004-2008. Są na świecie arcydzieła niedocenione, są też ponoć rzeczy, które nie śniły się filozofom. Jeśli chcecie dowodu na ich istnienie, posłuchajcie po prostu tej płyty.

"Dick Cheney..." to przestrzeń, w której dochodzi do bezbolesnego zatarcia granicy między popem a awangardą. Pierwsze objawia się w znakomitych kompozycjach i melodiach. Drugie niczym duch nawiedza i przenika całość, nadając jej niewiarygodny wymiar. Teksty Tima są jak skomplikowana poezja rażąca geniuszem w wyrafinowany sposób. I to od samego właściwie progu, bo takie: I’ve materialized, Into this worded world, A metaphysical sceptic, An insomniac narcoleptic, So I live alone with Ben Franklin’s ghost, He’s my freemason, And I’m his host niejednego liryka pozostawiłoby w stanie osłupienia. „Questioning Benjamin’s Franklin Ghost” z filozoficznym zacięciem oraz zgrabnym fortepianowym motywem zaczyna paradę świetnych pomysłów i dowodów artystycznej unikalności. Wtóruje mu akustycznie zagrane, wyśmienite „Apocalypse Politics” – nieformalna zapowiedź „Eventually All At Once”, a następnie smagające umysł elektronicznymi biczami „The Title Track Of This Album”, gdzie doświadczamy m. in. odgłosów świdrowania, klasztornego chóru i kilku mechanicznych głosów wymawiających tytuł. JOAN OF ARC, DICK CHENEY, MARK TWAIN. Witajcie w naszej bajce.

Jako próbę sił Joan Of Arc w barokowym popie lub mrocznym kabarecie możemy potraktować „Queasy Lynn”. Utwór kompleksowo zaaranżowany i misternie poprowadzony. Ze świecą szukać na wcześniejszych płytach formacji tak zwartej kompozycji. Jak dotąd wszystko wypada wręcz idealnie, ale nie jest to aż tak dziwne, biorąc pod uwagę, że za album odpowiada chicagowski dream-team. Wśród muzyków między innymi Nate Kinsella, Mike, Tim, Sam Zurick, Bobby Burg czy wypożyczony z Alohy Cale Parks i jego wibrafon. Jakby tego było mało miksuje legenda tamtejszej alternatywy John McEntire, a płyta zapisuje się jako pierwsza pozycja JOA w katalogu Polyvinyl Records. Dopiero cztery kawałki za nami? Serio? To ja biorę sobie przerwę, bo już 2:43, a na zajęcia trzeba jakoś wstać.

Ok, dzień kolejny, możemy kontynuować. Powtarzane mantrycznie You can not want to not want w “White And Wrong” utwierdza mnie w przekonaniu, że takie Joan Of Arc kocham najbardziej. Miazgą kolosalną jest jednak dopiero „Onomatopoepic Animal Faces”, w którym głęboka melodia fortepianu przeszywa na wskroś, a Tim kruchym głosem, z nieokreślonym smutkiem i zadumą artykułuje zwrotkę, aby następnie wznieść się wokalnie i  równie emocjonalnie wyśpiewać refren.

„A Half-Deaf Girl Named Echo" to jeszcze jeden efekt wyśmienitego zgrania, muzykalności i owocnego kombinowania. Krótka wyliczanka na temat „konspiracji” - „80’s Dance Parties Most Of All”, elektroniczny dziwoląg „Deep Rush” i The Sea And Cake'owe „Gripped By Lips” składają się na ciąg przeróżnych dźwięków i pomysłów, jakim przesłuchujemy się z jednakowym zainteresowaniem. Ważnym punktem jawi się „Fleshy Jeffrey”, quasi-ballada, najbliższa stylistycznie „Queasy Lynn”, bardziej rozgoryczona, choć równie udana. „Abigail, Cops And Animals” wyśpiewane/deklamowane jest złowrogim szeptem na tle bogatej aranżacji, klawiszy, basu i wiolonczeli. Hałaśliwa przeszkadzajka „Still From Miss Kate’s Texture Dictionary” zapowiada zaś brzmiące niemal jak ghost story „The Details Of The Bomb”. Wraz z tym utworem robi się naprawdę zagadkowo oraz metafizycznie, a kontynuowanie podobnego klimatu w „I Trust A Litter Of Kittens Still Keeps The Colosseum” okazuje się strzałem w dziesiątkę. Tu następuje jego rozwinięcie i maksymalizacja. Awangardowo-jazzowe trąbki wkradają się w utwór, burząc fortepianową posępność i tworząc być może najbardziej zapierający dech w piersiach fragment albumu.

Jest w „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” coś z ducha „NYC Ghosts & Flowers” Sonic Youth. Aura niesamowitości, jakiegoś muzycznego spirytyzmu i ponadzmysłowego oddziaływania. W „Telephone Have Begun Making Calls” nie pada już ani jedno słowo, ale można odnieść wrażenie, że za moment Lee Ranaldo albo Thurston Moore zaczną tutaj swój nastrojowy storytelling. Zamiast tego do głosu dochodzi parada zupełnie innych dźwięków. Jakby w pustym, ponurym domu przedmioty i instrumenty same z siebie zaczynały grać i to w dziwnej, nawiedzonej harmonii oraz kombinacji.„The Cash In And Price” to już napisy końcowe. Lista nazwisk ludzi przeróżnych, od Osamy Bin Laddena po Kathleen Hannę

Epicki i pomysłowy, nieogarnialnie kapitalny "Dick Cheney..." zapisuje kolejną mocną kartę w dziejach chicagowskiej sceny niezależnej. Kreatywność oraz oryginalność w czasie długich 57 minut ani przez chwilę nie robią sobie na tym albumie przerwy. Nieodłączne elementy, które Joan Of Arc zaadaptowali wcześniej do swojego krwiobiegu, nie zawsze jednak dające się gładko pogodzić, dopasowane są tu do siebie w przemyślanych proporcjach i odpowiednich miejscach bez najmniejszego zgrzytu. Wszystko komponuje się w intrygujący porządek, a efektu o dziwo nie psuje zupełnie nic. Dwa lata później Tim Kinsella kontynuować będzie świetną passę, ale tym razem już za sprawą dzieła o wiele lżejszego kalibru.