poniedziałek, 26 grudnia 2011

Ulubione utwory 2011 część 2 (miejsca 15-1)

15. Algernon Cadwallader – Preservatives












Dziś patrzę już na tych chłopaków jak na kogoś więcej niż tylko średnich naśladowców stylu Cap'n Jazz. Od teraz są dla mnie przede wszystkim twórcami najlepszego, najbardziej skocznego hymnu dla środków antykoncepcyjnych jaki słyszałem. No dobra, może słyszałem tylko jeden taki, ale to co dzieje się w jego drugiej części jest dla mnie porównywalnie z niespodziewanym hookiem w „Vermillion Plaza” Deastro sprzed dwóch lat. Rodzice indie-dzieciaków w USA mogą spać spokojnie.

LINK


14. The Strokes – Under Cover Of Darkness












Nie odważyłem się póki co wrócić po raz drugi do najnowszego krążka Strokesów. Jednakże jeśli ma on, choć w niewielkim stopniu tak wysoki poziom growerowania co „Under Cover Of Darkness” to może powinienem spróbować. Nick Valensi, tak się nazywał ten ich gitarzysta? Jak mam pamiętać skoro wydają albumy raz na 5 lat? W każdym razie, to charyzmatyczne brzmienie gitary, wyeksponowanie melodii w omawianym singlu nie pozwala ich za żadne skarby znielubić. Samo „Is This It?” wystarczy żeby kultowy status mieli do końca życia. Wypuszczanie raz na jakiś czas równie przylepnych utworów w żadnym wypadku mu nie zaszkodzi.

LINK


13. Dropkick Murphys – Going Out In Style












Udał im się ten pierwszy singiel wyjątkowo. Choć cała płyta wypada przynajmniej przyzwoicie to drugiej takiej bomby już się w niej na bank nie doszukamy. „Goin Out In Style” wybucha z buńczuczną energią dorównującą klasycznym wycinkom poprzednich krążków – „I’m Shipping Up To Boston” czy „The State Of Massachusettes”. To pieśń przepełniona dumą, ale wyrażona na zupełnym luzie i bez spinki. Dopóki leje się piwo, banda wielkich facetów skanduje słowa tekstu, a kończynka jest zielona nie ma się co o Dropkicków martwić.

LINK


12. Joan Of Arc – Life Force












Minuta i trzynaście sekund podbudowującego optymizmu na jaki potrafił się zdobyć Tim Kinsella. Kiedy słyszę życzliwosć zawartą w słowach „let’s cut each other strings, give me the hand if you understand” podsumowaną jeszcze bardziej dowartościowującym “There’s this good thing inside of me, A way of seeing.” czuję, że nie może mnie już spotkać nic złego. Na horyzoncie same dobre chwile.

LINK


11. Braids – Plath Heart












Zachwytów nad czarującą wokalnie dziewczyną z Braids ciąg dalszy. Początkowy motyw można sobie nastawić na dzwonek. Kluczem do wspaniałości kawałka fragment „didn’t do extactly what you told me, when you scold me, leads me to implore the, golden hole which was surely given to make beautiful children and push and push and push and push” gdzie liczy się treść, ale też przede wszystkim sposób wyartykułowania. Całościowo piękny, “podwodny” pop.

LINK


10. Touche Amore – ~












Refleksyjna melodia, punk rockowa petarda, naładowany emocjami wokal. Wściekłość, energia, nadzieja, wszystko na przestrzeni niespełna półtorej minuty maksymalnie zaangażowanego grania. „If actions speak louder than words, I'm the most deafening noise you've heard, I'll be the ringing in your ears, That will stick around for years”. „For Want Of” obecnej dekady?

LINK


9. Manchester Orchestra – Simple Math












Jeśli to jest stadionowy rock, a podobno jest to znaczy, że stadionowe granie ma się dziś wyjątkowo dobrze. Ja co prawda nie słyszę tu żadnego wielkiego refrenu, przesadnej podniosłości ani nie wyczuwam lasu rąk kołyszącego zapalniczkami. Słyszę za to błyskotliwy jak cholera kompozycyjnie kawałek efektywnej i efektownej również gitarowej muzyki, zaserwowanej z równie inteligentnym tekstem. Klasy „Simple Math” nie trzeba wcale bronić przypominając o absolutnie genialnym teledysku.

LINK


8. Kiev Office – Dwupłatowce












Szczerze, nie dałbym się raczej pokroić za refren tej piosenki, ale już przy zwrotkach, przybrudzonych na shoegaze'owo, przebojowych gitarach czy doznaniowo wyśpiewanych linijkach w rodzaju „bo ja wooooooooooolę kiedy lecisz wciąż w górę, północny zachód kraju leży poza barierą dźwięku” szczęka opada każdorazowo. Przejście po pierwszym chorusie i podśpiewywanie Kucharskiej to również mały, ale jakże istotny bonus.

LINK


7. Death Cab For Cutie – Stay Young Go Dancing












Przy tym utworze uświadomiłem sobie kiedyś, że nic co złe nie trwa wiecznie, po nim w końcu nadchodzi lepsze. Dzisiaj wiem też, że to działa w dwie strony, a w zasadzie jak błędne koło. Na tym co wyparło gorsze też po jakimś czasie się zawiedziesz, ALE i to zniknie w końcu wyparte przez coś nowego. Zamotałem? Pewnie niewiadomo o co chodzi. Tak sobie gadam do siebie.

LINK


6. Papercuts – Do You Really Want To Know












Najbardziej przyczepna kompozycja z ostatniego albumu barokowych subpopowców. Papercuts nie mają może epickości Grizzly Bear ani nie zdobyli takiego rozgłosu jak The Morning Benders w roku ubiegłym. Piosenki, w których słodycz aplikowana jest tak jak tutaj, na miarę najlepszych jakościowo ciast i wypieków to jednak ich wyjątkowo mocna strona.

LINK


5. Maritime – Annihilation Eyes












Kilkanaście miejsc wcześniej wspominałem o “It’s Casual” jako potencjalnie najlepszej rzeczy spod dotychczasowego szyldu Maritime. “Annihilation Eyes” to oczywiście inna para butów, utwór mający na celu dodać chęci do życia, sprzedać pozytywnego kopa, sprawić, że chętniej wstaniesz rano na zajęcia. Co tu więcej pisać odkrywczego, ONA WŁAŚNIE TO ROBI, jest w swojej kategorii bezbłędna i raczej ciężka w tym roku do pobicia.

LINK


4. Joyce Manor – Leather Jacket












Nikt lepiej nie ujął ostatnio kwestii uczuciowego rozczarowania niż Joyce Manor w tym powalającym, hymnicznym kawałku. „In your new leather jacket, you're somebody else, And it's not nice to meet you in a fortress of self”. Istny autentyk łkania przez zaciśnięte zęby i ochrypły deadmilkmenowy wokal. „I miss the way we talked before you went away to school, I hate the way you're leaning and you're looking at your phone, I hate the way I feel like dying when I'm alone.”. Gorycz tęsknoty za starymi dobrymi czasami kiedy bliska ci osoba była ci jeszcze bliska… Przyszły klasyk punkowego romantycznego zawodzenia.

LINK


3. Setting The Woods On Fire – December Decay












Prawdziwe piekło chłopaki rozpętują we wstępie do wspaniałego „December Decay”, który po chwili przechodzi w uroczą indie-emo balladkę w stylu Mineral, ale iście wybuchowym, siarczystym hardcore’m (czy w końcu nawet post-rockiem) raczy również w kolejnych, zajmujących minutach. Nie mieliśmy czegoś takiego do tej pory na rodzimej scenie zbyt wiele, więc teraz STWOF starają się oddać wszystko za jednym zamachem…

LINK


2. The Antlers – I Don’t Want Love












Łamacz serca roku. Piosenka, której chcesz słuchać schowany przed światem, szczęśliwy lub nie, raczej nie, kiedy widzisz pierwszy śnieg za oknem, kiedy o kimś myślisz. Paradoksalnie tyle w tym utworze miłości, że Peter Silberman okazuje się marnym kłamcą.

LINK


1. Thursday – No Answers












Któż inny potrafiłby zaaplikować wyważoną podniosłość klawiszy, doskonałość gitarowych partii, perkusyjnych przejść i cudownego, wysmakowanego dramatyzmu niż ta wiecznie samodoskonaląca się grupa z New Brunswick? „No Answers” to kompozycja w ścisłym znaczeniu słowa, precyzyjnie skonstruowana, dograna na ostatni guzik przez każdego z muzyków. Technicznie jest się nad czym rozpływać, ale przecież i tak decyduje tu wartość emocjonalna, poruszanie i oddziaływanie. Zwłaszcza w tej fantastycznej końcówce gdzie pięknie zaakcentowany smutek ponownie okazuje się wartością nadrzedną,prowadzącą do powstania momentu jaki pamiętać się będzie na bardzo długo.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Ulubione utwory 2011 część 1 (miejsca 30-16)


30. Andrew Jackson Jihad – Hate, Rain On Me












Oda do pesymizmu, hejterstwa oraz ponuractwa i zarazem rzecz idealnie godząca indie rockowców z kibicami folk punku, z kultową linijką: I wish I had a bullet big enough to fucking kill the sun


29. Yellowcard – With You Around










W gimnazjum słuchałem „Ocean Avenue”, w liceum dałem się nabrać na „Paper Walls”, teraz jestem na studiach, a Yellowcard perfidnie gra na sentymentach, znowu śpiewając o kalifornijskim słońcu i wymiatając na skrzypcach. Mimo, że lata lecą, wciąż odbywa się to tak samo autentycznie i z podobną beztroską, jak w pierwszej połowie lat zerowych.


28. Bon Iver – Towers










Z zadania napisania folk-ballady o szczególnie ujmującej melodii Justin Vernon wywiązał się celująco. Oczywiście on zawsze tworzył praktycznie same ładne ballady, ale „Towers” wyróżnia się pewną pozytywną przystępnością, która niczego tu nie odbiera, a wręcz przeciwnie robi bardzo dobrze. Oh, the sermons are the first to rest, Smoke on Sundays when you're drunk and dressed. Ktoś jeszcze w tym roku rzucał takimi tekstami?


27. Future Islands – Before The Bridge










Dyskoteka dla ludzi z depresją. To co się tu wyprawia za cholerę nie powinno do siebie pasować. Jest bit, pulsacja, klawisze, a z drugiej strony przygnębienie, koleś o specyficznym wokalu i do you believe in love, do you believe in love? wymawiane w taki sposób, że ja chyba już w nic nie wierzę.


26. WhoMadeWho – Every Minute Alone










Jeśli kapela wymyśla z 15 zajebistych motywów i zamiast rozłożyć je regularnie na cały krążek wszystko upycha w jednym kawałku, to czy da się tego później nie umieścić na liście piosenek roku? Duńczycy z WhoMadeWho fachowo opakowali indie rockowy numer w mrocznawą, tanecznie-transującą elektronikę, czego rezultatem ten oto w wąskich kręgach uznawany przebój.


25. Iron & Wine – Tree By The River











Czarny koń na “Kiss Each Other Clean”. Dlaczego akurat tę piosenkę wybrałem spośród innych kapitalnych nagrań z ostatniego albumu Sama? W czym jest lepsza od „Walking Far From Home” – potężnego hitu indie-kręgów A.D 2011, „Rabbit Will Run” albo „Your Fake Name Is Good Enough For Me”? Nie wiem, nie powiem, czaruje mnie chyba sielskość tego klimatu, “drzewka przy rzece kiedy mieliśmy po 17 lat”. Cóż poradzić.


24. Joan Of Arc – Love Life










Niech ktoś mi powie, że oni nie są tu w świetnej formie. Z „Love Life” pomysłowością aż kipi. Najpierw wchodzi wesolutka gitara, melodyjne kombinacje i math-rockowe kształty. Po chwili kończy się matematyka, a zaczyna powaga, start emocyjnego natężenia i gorycz w głosie Tima oraz popis wszystkich instrumentalistów. Jakby to powiedziała jedna moja koleżanka, dla mnie jako fana CZAD, ale bynajmniej nie tylko fani mogą czuć się tu pod wrażeniem.


23. Braids – Lemonade










Nie wiem, czy kiedykolwiek zastanawiałem się, co by było, gdyby ktoś z duetu Avey Tare-Panda Bear urodził się kobietą i mniejsza zresztą o to. Odpowiedź do tego pewnie nigdy niezadanego pytania przyszła wraz z debiutem Braids, a szczególnie jego przeuroczym openerem „Lemonade”. Tekstury, melodie oraz rytmika wypadają tu wspaniale, ale i tak najbardziej skupia na sobie uwagę wokalistka. Operująca głosem w jakiś magicznie kojący sposób, już definitywnie czyniąca z tego kawałka małe, konstrukcyjne i klimatyczne arcydzieło.


22. Maritime – It’s Casual










Zaskakujące, jak na Maritimeshoegaze’owe inklinacje i uzależniająco rozwibrowana gitara wystarczają "It's Casual" do podbicia serca i zapewnienia sobie lokaty w trzeciej dziesiątce podsumowania.


21. Eastern Youth – 這Itsukubatsu can fly in the sky










Od dziecka lubiłem mangę, anime i nośne kawałki zawarte w openingach do tychże japońskich kreskówek. Stara miłość nie rdzewieje, zwłaszcza jeśli Eastern Youth muzycznie obraca się w kręgach jakże mi bliskich, a ich najnowsza płyta prezentuje wyborny poziom. „Itsukabatsu” ze swoją rozsadzającą energią, dynamiką i przebojowością z powodzeniem możnaby wykorzystać w czołówce do jakiegoś kipiącego akcją bitewnego lub sportowego shounena.


20. Late Nite Wars – New Regulars










Ściąganie z Hot Water Music i Lifetime to oczywiście normalka, kapel grających w tym stylu mamy obecnie prawdziwy wysyp. Late Nite Wars wykazali się jednak nie lada sprytem serwując to, co najlepsze u drugiej z wymienionych grup nie w formie melodyjnego, ultra-szybkiego wymiatacza, a akustycznej, niesamowicie wdzięcznej miniaturki. Jeżeli oni rozpadli się i zniknęli już tak na serio, to właśnie przez takie utwory będzie mi ich brakować.


19. John Maus – Quantum Leap










Główną rolę gra tu bez wątpienia porażający intensywnością, ryjący banię klawiszowy chwyt zaserwowany już na samym początku, a następnie z premedytacją trzymany na uwięzi prawie do samej końcówki, gdzie po dwóch minutach absencji eksploduje raz jeszcze. Choć zimny bas a la Peter Hook też jest tu zacny, a i kościelne niemal wokale można uznać za atut, to właśnie ten diabelnie chwytliwy motywik sprawiał, że „Quantum Leap” odtwarzałem w tym roku wiele, wiele razy.


18. Ringo DeathStarr – So High










W "So High" jest tak bardzo wiosennie, twee popowo, narkotycznie i piosenkowo. Mamy tu lekki shoegaze’owy odjazd, wesołą gitara oraz ładne damsko-męskie wokale. Poza tym to także retrospekcja ostatniego Offa, zielonej trawki i letniego popołudnia przy ich występie.


17. Bomb The Music Industry! – Hurricane Waves










Beachboysowska plażowa piosenka, wzięta na warsztat z właściwym dla Jeffa Rosenstocka urokiem, robiąca swoje przede wszystkim dzięki kapitalności zwrotek i refrenu. 


16. Owen – No Place Like Home










Odgłosy wibrafonu, ksylofonu czy innej marimby nadają już w rdzeniu całkiem niezłej kompozycji Owena przydatny element świeżości. Liczy się zresztą obcowanie z dobrze u niego znanym ciepłym nastrojem akustycznych melodii i tekstów afirmuących spokojne, rodzinne życie w czterech kątach. Nudy panie Kinsella i oby tak dalej.

piątek, 16 grudnia 2011

Ulubione albumy 2011

Nie mogłem się jakoś zorganizować do przygotowania większego podsumowania. Poza tym chyba nie bardzo mi zależało. Do końca roku jeszcze trochę posłucham i pobawię się w bardziej rozbudowaną listę (bez opisów) na Rate Your Music. Tymczasem albumowe top 10, w którym znalazły się wzruszające, depresyjne slowcore'y, elektroniczne indie-wynalazki i ciepłe folkowe ballady. Tuż obok melodyjnych punkowych energetyków, emo-krzykaczy i post-hardkorowych koksów, bo tym razem byłem aż tak leniwy, że nie chciało mi się dzielić wszystkiego na dwie listy. Dziękuję za uwagę, oddaję głos do studia.


10. Arrange – Plantation












7

Pewien kolega twierdzi, że nie może na dłuższą metę słuchać „mojej” muzyki, ponieważ jest ona zbyt smutna i dołująca, co ponoć tłumaczy czemu ja sam sprawiam wrażenie człowieka smutnego i zdołowanego. Dziwi mnie to, szczególnie, że nigdy nie puszczałem przy nim Codeine, Carissa’s Weird czy choćby takiego Arrange, który w piękny sposób namawia do skulenia się w kącie i poużalania nad sobą. Rzeczywiście na „Plantation” trzeba mieć po prostu nastrój. To wolna, rozlazła, zamulająca i świetna płyta. Neo-poważkowy grunt fortepianowo-ambientowy, nie znający pojęcia radości wokal, utwory niezbyt zróżnicowane, ale budujące bardzo taktowną całość. „Turnpike” można nawet śmiało wrzucić do jednego folderu z „D”, „Cody”, „Dagger” i „Silently Leaving The Room”. Oczywiście aby słuchać później raz na jakiś czas, w ciemności i samotności, bo wszyscy wiemy, że tak naprawdę nieszczęśliwi chłopcy nie mają powodzenia, a dziewczyny wolą tych wiecznie zabawnych i pewnych siebie.

"Turnpike"



9. La Dispute – Wild Life












7.5

Niedługo po tym jak mewithoutYou porzucili post-hardcore'owe ideały zamieniając je na całkiem urokliwe indie-folkowe granie, świat usłyszał o La Dispute. Muzyczna scena nigdy nie znosiła próżni, a pójście w ślady grupy Aarona Weissa przy niemałym potencjale własnym okazało się rozwiązaniem nad wyraz sensownym. Wiadomo, shoegaze'owcy kopiują z My Bloody Valentine, indie-bandy sugerują się Pavement, a neo-punkowcy zżynają z Hot Water Music. Wspomniane mewithoutYou pomimo trzech znakomitych płyt (ostatniej nie liczę) i stylu wyrazistego jak mało kto nie zdążyli dotąd stać się zespołem wpływowym, być może aż do dzisiaj. I właśnie tu pojawiają się tacy Touche Amore (mniej zapatrzeni w wyżej wymienionych) oraz bohaterowie tego tekstu, których płyty dla miłośników ostrzejszych brzmień będa definiować miniony rok. Być może dla kogoś okaże się to na dłuższą metę niestrawne, ale moim zdaniem ogromną zaletą jest, że La Dispute wkładają w muzykę 200% siebie, przeżywają, dramatyzują, hektolitrami wylewają z siebie emocje. A dominują wśród nich oczywiście gorycz, smutek i złość – często w wydaniu prawie ekstremalnym. “The Most Beautiful Bitter Fruit” to na tą chwilę takie ich “Nice And Blue”. “Safer In The Forest – Love Song For Poor Michigan” przypomina, że najdoskonalsze melodie to te refleksyjne i właśnie na nich w połączeniu z starannie budowanym napięciem opiera się najdoskonalsze utwory. Najdłuższy w zestawie “King Park” jest z kolei popisem epickiego posługiwania się tekstem w celu opowiedzenia poruszającej historii. Całość jawi się zwartą, niemal godzinną “drogą krzyżową” złożoną z 15 stacji. Pozbawioną większych mankamentów, może odrobinę monotonną, ale w całym tym masochizmie przedrastycznie przyjemną...

"The Most Beautiful Bitter Fruit"



8. Papercuts – Fading Parade












7.5

Przyznaję, że trochę zauroczył mnie ten album, czwarty już w dorobku Jasona Quevera aka Papercuts, a pierwszy w katalogu Sub Popu. Piosenki na nim zebrane płyną, kołyszą, raczą ślicznymi harmoniami i rozmywają się w przyjemny sposób. Balladowy folk Fleet Foxes, senna, intrygująca atmosfera Beach House, odrestaurowany, sixtiesowy pop The Byrds. Quever pozostaje na czasie z tym z czym trzeba, ma spory talent, potrafi też pisać urzekające melodie. Całość materiału buduje wokół niezmiennego klimatu, wyciskając z niego ile tylko się da. Jest tu ckliwie i smutno, zawzięcie pięknie i śmiertelnie romantycznie. Przypomina się zeszłoroczny Pepper Rabbit, w obrębie poszczególnych kawałków pewnie i z tuzin innych nazw. „Do You Really Want To Know” to jedna z tych piosenek, przy których znów chcesz się zakochiwać albo nawet przeżywać miłosne zawody. Nie inaczej „White Are The Waves”, ukazujące perfekcję w chamber popowym piosenkopisarstwie. Do grona faworytów dorzuciłbym jeszcze „Winter Daze”, gdzie fortepian, oniryczna produkcja i głos Quevera składają się na bardzo ładny, muzyczny obrazek. Nawet gdyby pominąć wspomniane highlighty i tak będzie z czego wybierać. Utwory wyrwane z kontekstu nie tracą na urodzie, całościowo tworzą jednak spójny, hipnotyzująco-rozmarzony organizm, który właśnie w takiej postaci posiada największą siłę estetycznego rażenia.

"White Are The Waves"



7. WU LYF – Go Tell Fire To The Mountain












7.5

Trochę jak stara, zrzędząca baba muszę w tym miejscu odnotować, że rok 2011 okazał się dla mnie sporym rozczarowaniem jeśli chodzi o wszelką muzykę indie i alternatywę. W latach poprzednich byłem świadkiem podobnych wyznań ze strony starszych kolegów powoli tracących entuzjazm, wpadających w rutynę coraz obojętniejszego słuchania. Ja nie wiem czy naprawdę w ciągu tych ostatnich dwunastu miesięcy było aż tak fatalnie, ale albumy trafiające do mnie w stopniu, choć trochę wykraczającym poza przeciętne „podobanie się” mogę policzyć na palcach jednej ręki. WU LYF magicznego progu 8/10 nadal nie przekraczają. Oni jako jedni z nielicznych są tego jednak bliscy, swoim niesamowitym zapałem i dzikością serca podtrzymując we mnie iskrę zaangażowania. Bo przecież gdyby znalazło się w ich repertuarze więcej takich petard jak „Spitting Blood” to gadka byłaby zupełnie inna. Ten jeden kawałek symbolizuje właściwie wszystko czego mi ostatnio brakowało. Niczym wielki kubek kawy z guaraną/ koleżeński strzał z liścia w twarz/ wylanie na łeb wiadra zimnej wody, każe się ocknąć, otworzyć oczy, ruszyć w dziką szamańską orgię gdzie tańczysz przez całą noc wykrzykując „We are so happy happy to see, all of our children will run blind and free”. Te ich nieokrzesane wrzaski, skoczne melodie, uroczyste klawisze imponują mi także w „Dirt”, „We Bros”, „Cave Song”. Całe „Go Tell Fire To The Mountain” jest zaś jak powiew młodości, energii, buntu, odwagi, braterstwa. Taki „ciężki pop”, podlany grubą warstwą goryczy, nie zachęcający do prostego odbioru, ale w obrębie tego wszystkiego zapewniający ogrom muzycznej radości.

"Spitting Blood"



6. Maritime – Human Hearts












7.5

„Human Hearts” to nadzwyczaj solidna kontemplacja dźwięków w duchu amerykańskiego indie rocka, power popu, shoegaze'u. Sukcesywny powrót do czarowania atmosferą „We, The The Vehicles” z uwzględnieniem paru przebojowych chwil „Heresy And The Hotel Choir”. Nowym „Tearing Up The Oxygen” śmiało można typować singlowe „Paraphernalia”. Zniewalające rozmarzoną gitarą, melodią niczym pogodne oblicze The Cure i bezpretensjonalnym nastrojem. „Black Bones” wychodzi niby z podobnego założenia bardzo klimatycznego komponowania, ale brzmi już jakby bardziej „wieczornie” jeśli wiecie co mam na myśli. Ten fragment, w którym Davey rzuca kwestią “oooh, black bones…” z jakąś szczyptą niedopowiedzenia czy może zadumy niewątpliwie ma coś w sobie. W drugiej części rządzi i dzieli „Annihilation Eyes”, kawałek najbardziej pogodny i energiczny w zestawie, przypominający późne The Promise Ring, przy którym zatrzymują się twórcy wszystkich recenzji „Human Hearts”. Z okazji tego podsumowania ode mnie pół gwiazdki w górę.

"Paraphernalia"



5. Bibio – Mind Bokeh












8

W kontekście dotychczasowej twórczości Stephena Wilkinsona mówiło się o balansowaniu pomiędzy laptopowymi dźwiękami i elektroniką spod szyldu Warp Records, a brzmieniami natury folkowej. Eklektyczna, konceptowo i nastrojowo przebogata układanka „Ambivalence Avenue” sprzed dwóch lat stała się dla Bibio rzeczą pod wieloma względami przełomową. Średnio znany twórca folkotronicznego lo-fi zebrał ósemkowe recenzje, zaistniał na albumowych listach roku, zdobył uznanie tu i tam. „Mind Bokeh” wzbudza już reakcje znacznie bardziej zróżnicowane. Sumując opinie przedstawiłby się nam obraz płyty jak najbardziej solidnej, miłej i ciekawej, ale jakby przynoszącej lekki niedosyt. Wilkinson znów stara się odnaleźć miejsce pomiędzy odmiennymi stylistycznie stronami medalu. Można by te kompozycje spokojnie posegregować, a następnie podzielić na dwie części. W jednej prym wiodłyby popowe melodie oraz przystępne motywy jak w radosnym „K Is For Kelson” czy rockowym „Take Off Your Shirt”. Druga skupiałaby nocne, absorbujące impresje o metafizycznym klimacie. I to właśnie „Excuses”, „More Excuses”, „Artists’ Valley”, „Saint Christopher” albo „Pretentious” fascynują i przyciągają atmosferą ukazując talent artysty w najczystszej postaci. „Mind Bokeh” to może dość niespójny, ale wciąż piekielnie dobry album, który przy braku solidniejszych rywali koniec końców okazał się moim indie rockowym faworytem roku.

"Excuses"



4. Eastern Youth - 心ノ底ニ灯火トモセ












8

Przez kilka pierwszych miesięcy roku z trudem mogliśmy doszukiwać się dobrego punk rocka łamanego przez post-hardcore w wydaniu anglojęzycznym. Zbawienie niespodziewanie nadeszło ze strony starych, skośnookich wyjadaczy. Eastern Youth kojarzą na pewno fani Cursive, z którymi grupa nagrała w 2002 roku split „8 Teeth To Eat You”. Lepiej byłoby jednak wspomnieć o imponującym 14-albumowym dorobku zgromadzonym do tej pory przez ekipę Hisashiego Yoshino. Ikona indie rocka z Kraju Kwitnącej Wiśni na „Tomose Lights At The Bottom Of The Heart” wykazała się nie lada energią oraz sprawnością w tworzeniu piorunujących riffów, emocjonujących gitarowych jazd i ekspresyjnie wykorzystywanych wokali. Poziom materiału naprawdę zaskakuje, jeśli weźmiemy pod uwagę ile ci panowie mają lat na karku i jak blado wypada przy nich 3⁄4 stylistycznie pokrewnych im bandów z USA. Muzyka Japończyków robi jednak wrażenie i bez wyżej wspomnianego kontekstu czy jakichkolwiek porównań. Eksplodująca dynamika "這いつくばったり空を飛んだり(這Itsukubatsu or fly in the sky)", chwytliwość refrenu „靴紐直して走る(Shoelaces Running Again)”, pogodzona na całej linii intensywność świeżego rockowego grania z przystępnością i przebojowością. Perełką w zestawie jest czwarte „東京West(West Tokyo)”, numer przechodzący drogę od wyciszonej ballady o nowofalowych naleciałościach do desperacko-wrzaskliwego post-hc. Nie szkodzi nawet, że nie rozumiem, o czym oni w ogóle śpiewają. Przekaz odczuć i wrażeń wypada tu jak najbardziej czytelnie.

"ドッコイ生キテル街ノ中"



3. Joyce Manor – Joyce Manor












8.5

Zespół Joyce Manor może szczycić się najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na modern punkowej scenie w tym roku. Czy na dłuższą metę zostaną Jawbreakerem obecnej dekady, czas zweryfikuje, aczkolwiek przesłanki są ku temu jak najlepsze. Na „Joyce Manor” zacierają się granice melodicu, org-core’u, poppunku, hardcore’u i post-hc. Nie znaczy to wcale, że płyta jest w jakiś sposób przeładowana brzmieniem. Przeciwnie, to, aż trudno uwierzyć, jedyne 18 minut totalnie skocznego, prostego, choć piekielnie pomysłowego grania. Wyraźnie kłania się podejście do rzemiosła Bomb The Music Industry!, szalona melodyjność, bałagan i niedbałe wokale. Co mnie jednak najbardziej urzekło to smykałka do tworzenia niebywale wyrazistych kawałków z potencjałem do bycia przyszłymi hitami w swojej stylistyce. Po pierwsze „Constant Headache” - solidna kandydatura na nowy hymn uświadomionej, punk rockowej młodzieży. „Famous Friend” eksplodujące skondensowaną chwytliwością. „Constant Nothing” jakby puszczające oczko do „Little League” Cap’N Jazz, a także na swój sposób urzekające „Leather Jacket” z „śpiewem” a la Dead Milkmen. Radość od tego materiału aż promieniuje. Poza tym chłopaki mają niebywałą charyzmę - towar zawsze mocno deficytowy, dlatego też doceniany co najmniej podwójnie.

"Constant Headache"



2. Bomb the Music Industry! – Vacation












8.5

Jeff Rosenstock od paru lat „groził” sporym potencjałem oraz umiejętnością nagrywania nie tylko punkowych wymiataczy, ale i kompozycyjnie sprawnych, popowych piosenek o znakomitych refrenach. Ciasna szufladka ska-punku od dawna była dla Bomb The Music Industry! jedynie formalnym tagiem, niewiele znaczącym w kontekście ewoluującej, niepokornej twórczości. Zeszłoroczna EP’ka „Adults!!!: Smart!!! Shithammered!!! And Excited By Nothing!!!!!!!” poza eksplodującymi klawiszowymi odjazdami zdobyła uznanie także dzięki świetnym tekstom, w których Rosenstock opisywał przekonująco potyczki z własnymi depresjami. Ten mini-album, a także pojawiające się co jakiś czas zapowiedzi „Vacation”, zwyczajnie nie mogły antycypować rzeczy złej. Ska prawie całkiem odeszło do lamusa, punk rock nadal pełni ważną rolę, ale i tak najwyraźniejszy stał się czysty songwriting. „Hurricane Waves” imponuje lekkością i beztroską a la wczesne The Beach Boys. Trąbki oraz laptopy zostały rzucone w kąt, mamy do czynienia z klasycznym graniem i śpiewaniem. W „Why, Oh Why, Oh Why (Oh Oh Oh Oh)” pojawia się jedno i drugie, ale to wokalne linie Jeffa wychodzą na pierwszy plan. Epickie „The Shit That You Hate” rodzi się jako ckliwa ballada, by po drodze zahaczyć o wpływy country i „Pet Sounds”, a następnie zakończyć żywot zbuntowaną podniosłością. Dodajmy jeszcze energetyczny melodic punk „Everybody That You Love”, „Savers” brzmiące jak wszystko, co najlepsze w tym zespole z rozkosznym zdzieraniem gardła na czele i resztę pieśni, jakich nie mogę już tu opisać, a wyjdzie nam obraz wyjątkowo udanego, wakacyjnego (a jakże) albumu będącego ukoronowaniem dotychczasowych działań formacji z Baldwin.

"Why, Oh Why, Oh Why (Oh Oh Oh Oh)"



1. Thursday – No Devolucion












10

Zachwycając się “No Devolucion” podczas pisania pierwszej, dość opasłej recenzji na FURS nawet przez myśl nie przyszło mi, że kiedy wrócę do tej płyty przy okazji podsumowań roku, Thursday nie będzie już dłużej egzystować jako zespół. Choć jak zapewnili muzycy rozpad nie jest definitywny i w niedalekiej przyszłości znów może dojść do współpracy, nadal istnieje obawa, że tegoroczny album pozostanie tym naprawdę ostatnim. Tym bardziej cieszy fakt, że jeśli ekipa Geoffa Rickly w tym momencie bezpowrotnie się z nami żegna to owo rozstanie wypada w naprawdę wielkim stylu. Następca “Common Existence” jawi się wydawnictwem olśniewającym kompozycyjnymi pomysłami, emocjonalnym wkładem, technicznymi rozwiązaniami, wszystkim właściwie co mi przychodzi do głowy i czego bym sobie życzył. Wiadomo, że energiczne, post-hardcore'owe wymiatacze to dla nich chleb powszedni. Takie są “Turnpike Divides”, “Open Quotes”, “Milimeter” i “Fast To The End”. Jak wieść gminna niesie, Thursday posiedli również ambicje do tworzenia rozbudowanych, nastrojowych utworów, przy których szczęka zwykła opadać w dół. Tu wskazanie na “No Answers”, “Sparks Against The Sun” albo “Stay True”. Co by tu więcej nie napisać i tak skoczy się na pochwałach. Dobrze w sumie, bo przecież po to mamy te gloryfikujące najlepsze płyty, listy roku, jak i płyty takie jak ta, aby takie listy w ogóle mogły powstawać.

"Fast To The End"

czwartek, 1 grudnia 2011

Of Montreal - Cherry Peel (1997)












8


Kompozytorski geniusz nie bierze się z powietrza. Żadne przysłowiowe „Satanic Panic In The Attic” nie powstaje od tak sobie i nagle. Of Montreal interesujący byli już od samego początku, choć w latach 90. pewnie mało kto zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Nawet dziś spośród ogromnej dyskografii Kevina Barnesa szerzej kojarzone są jakieś 3-4 albumy. O ile sam zespół pokrzywdzonym czy niedocenionym przy zdrowych zmysłach nikt nie nazwie, tak na kilka jego wydawnictw zdecydowanie wypadałoby baczniej zwrócić uwagę. 

Zrobię to więc teraz częściowo ja, nie siląc się na wielkie analizy, bo przy takiej płycie zwyczajnie nie wypada. Takiej to znaczy lekkiej, łatwej i przyjemnej, a przy tym piekielnie dobrej, zawierającej same piosenkowe majstersztyki. „Cherry Peel” jest jak coś pomiędzy „XO”, a „Oh, Inverted World”. Trio uwielbia stare kawałki, Beatlesów, popową psychodelię, no i naturalnie indie-rocka. Songwriting ma słodki, beztroski, ale nie do bólu naiwny. Bystrość i błyskotliwość twórców widać tu bowiem na każdym kroku, czy to za sprawą melodii czy tekstów. Jeśli zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałyby utwory z „Satanica” podane nie w sposób zdekonstruowany, a klasyczny to zawartość „Cherry Peel” jest potencjalną odpowiedzią. 

Barnes, jak dobrze wiemy, uchodzi za ekscentryka, lubi kombinować i udziwniać. Tak się jednak składa, że nie tutaj. Pierwsza płyta Of Montreal zadziwiać może co najwyżej swą niewinnością. Jest tu bardzo „miłośnie”, uroczo, a czasem i tęsknie. W pierwszym, moim ulubionym „Everything Dissapears When You Come Around” Kevin kapitalnie wyraża stan permanentnego zakochania: birds have no heads when you come around, Everything loses its legs when you come around around around. “Baby” sugeruje rozpływanie się w rozkosznym aaaaaaa, ale chłopaki zręcznym szarpaniem w struny dbają by było też nośnie. „I Can’t Stop Your Memory” przez chwilę brzmi jak kawałek Elliotta Smitha (co zdarzy się jeszcze w „At Night Trees Aren’t Sleeping”), aby w następnej rozkręcić się do postaci zaginionego fragmentu którejś z późniejszych płyt Fab Four. Dalej mamy przyjazną balladkę o niejakim Larrym - „When You Are Loved Like You Are”, kojarzące się z wczesnymi Shinsami “Don’t Ask Me To Explain” i szalenie melodyjne „Sleeping In The Beetle Bug”. Rozbraja tekst „Tim I Wish You Born A Girl”, a szczególnie jego konkluzja (I’m not saying you can’t be all these things for me, But it’s just not the same because you’re a man, and so am I). Ładnie wypada wyraz uczuć względem ukochanego miasta w “Montreal”. „This Feeling (Derek’s Theme)” to kolejna porcja przebojowych motywów, a „I Was Watching Your Eyes” motyli w brzuchu. Fajnie słucha się „Springtime Was A Season”, jakby dziecięcej piosenki z odrobiną Neutral Milk Hotel (breeeeezee). „You’ve Got A Gift” mocno mieni się zaś wpływami Guided By Voices

„Wiśniowa Skórka” jest więc debiutem wymarzonym, nie gorszym od innych ówczesnych pozycji z Elephant 6. Zasłuchiwać się w niej można na porządnie, do czego z tego miejsca namawiam.