wtorek, 29 lipca 2014

Joyce Manor - Never Hungover Again (2014)











9

Trzy lata temu Joyce Manor mogli się szczycić najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na współczesnej punkowej scenie. Przesłanki ku zostaniu Jawbreakerem obecnej dekady były dla nich jak najlepsze, a dziś, kiedy można już cokolwiek zweryfikować, wydają się jeszcze bliższe spełnienia. Kultowość w jaką powoli obrastają Kalifornijczycy znajduje swoje uzasadnienie przy okazji 19-minutowego „Never Hungover Again”.

Piosenki na trzeciej płycie młodzieńców z Torrance traktują o niedopowiedzianej miłości, rozstajach uczuciowych dróg (symbolizowanych prozaicznie przez koniec lata), ponownym zakochiwaniu się, żałowaniu czegoś i zapominaniu, miastach zatopionych przez ocean, chodzeniu do wojska oraz przyjaciołach, którzy nigdy nie pytają jak możesz być szczęśliwy skoro ubierasz się na czarno? Typowe, zawsze aktualne problemy dorosłej (i nie tylko) młodzieży, tematyka bez dna, w ich wykonaniu ma swój urok. Zdarzyło mi się napisać trzy lata temu, że nikt nie ujął kwestii uczuciowego rozczarowania lepiej niż Joyce Manor w powalającym, hymnicznym „Leather Jacket” stanowiącym kwintesencję współczesnego, emocjonalnego punk rocka. Nadal uważam ponadto, iż niczyje łkanie (everything reminds me of youuuu) nie było tak zajebiste jak Barry’ego Johnsona w „Beach Community”, a „Constant Headache” wykonywane na koncertach nawet przez Conora Obersta i Desaparecidos jest już nieodwracalnym klasykiem w dziedzinie punkowych piosenek o damsko-męskich relacjach. Na „Never Hungover Again” talent do układania i wyrażania tego rodzaju doznań nie ulotnił się, choć ostre kontury zostały nieco złagodzone przez czucie „najlepszej wakacyjnej płyty tego lata”. 

Tym sposobem „Victoria” z perkusją a la NOFX i entuzjastycznym wykrzykiwaniem dziewczęcego imienia jawi się ich najbardziej beztroską lipcowo-sierpniową propozycją jak dotąd, chociaż konkurować może jeszcze „Heart Tattoo”. Zważywszy jednak, że mowa o Joyce Manor, to wakacje i lato wcale nie muszą oznaczać wyłącznie lekkich klimatów. Refleksję z wyczuwalnym posmakiem smutku i bezsilności niesie wyborne „End Of The Summer”. Kluczowy, powiedzmy-że-refren: case closed, that’s fine, everybody’s going to, your house... miażdży za każdym razem. Gorzkim szlochem jest „Falling In Love Again”, w którym możemy posmakować tak wyczekiwanych desperackich wokali Barry’ego, najintensywniejszy stan osiągających kilka chwil (czyli siedem utworów) później w ekstremalnie krótkim, wrzaskliwym „Catalina Fight Song”. Przy prostych słowach „Christmas Card” aż żal dupę ściska - i to w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym, czego zasługą staje się naturalnie maniera Johnsona.

Duch Guided By Voices obecny, choć wiadomo, że przypisywanie Robertowi Pollardowi wyłączności i pierwszeństwa na krótkie, szalenie chwytliwe piosenki to lekka przesada. A jednak słysząc „Schley” i patent, jaki został tu użyty ciężko skojarzyć sobie kogokolwiek innego. Budowanie znakomitości na przestrzeni 1,5-2 minut z centralnym arcy-hookiem sprawdza się w przypadku tego kawałka w stu dwudziestu procentach. Mówiąc szczerze, czy ktoś wymyślił w tym roku coś lepszego od tej głupiej melodyjki na wysokości 1:11? Dziś pop punkowa młodzież jawi się znacznie bystrzejszą, bardziej „oczytaną” niż dziesięć i dwadzieścia lat temu. Już na „Of All Things...” za sprawą wyróżnionego przeze mnie na liście roku „Bride Of Usher” Joyce’owie sięgnęli po kaliber zwący się The Smiths. Dziś również nie wahają się, by go użyć, ze sporym wdziękiem i skutecznością zresztą. Świetna linia gitarowa a la C86, dwunasto-strunicowe The Wedding Present i melodia Johnny’ego Marra, wszystko w zaledwie jednym, nie przekraczającym progu dwóch minut „Heated Swimming Pool” na słodki koniec.

Do „Joyce Manor” (zwłaszcza) i „Of All Things I Will Soon Grow Tired” wracałem w międzyczasie z naprawdę dużą częstotliwością. Do dziś, po pierwszych kilku sekundach przeokrutnie konkretnego „Orange Julius” zwyczajnie nie potrafię ich pierwszego albumu wyłączyć. Zakładając na pierwszą płytę (czysty punk) filtr z wnoszącej kilka zmian drugiej (brytyjskie i amerykańskie indie), nie zabijając własnej charyzmatycznej istoty zespołu i dodając więcej słońca otrzymujemy „Never Hungover Again”. 19 minut, ulotnego pod więcej niż jednym względem, przebojowego grania w około-punkowym stylu pierwszej połówki bieżącej dekady. To płyta niewinna jak dziecko, ale pod jakimś względem ważna, mocna i definitywna. Nie ma może poza tym sensu usilnie przyszywać jej jakiegokolwiek ciężaru znaczeniowego. Dla kogo będzie dla tego będzie, może się okaże za parę lat, a może zniknie gdzieś i z niej wyrośniemy. Na tę wakacyjną chwilę, ten chwilowy, wakacyjny punk nie ma dla mnie równych. 

środa, 23 lipca 2014

The Gaslight Anthem - Handwritten (2012)











7

Po „The American Slang” groźba komercjalizacji muzyki The Gaslight Anthem stała się mocno prawdopodobna. Szóstego października 2011 roku zespół ogłosił rozstanie z SideOneDummy Records i przenosiny do gigantów z Mercury. „Handwritten” brzmi już jak typowa płyta zawieszona między kompromisowością mainstreamowego grania a wciąż niezaprzeczalną jakością osiągniętą przez muzyków dążących do tego, by ich muzyka pozostała wartościowa.

Z tą odmianą rocka głównego nurtu jest zresztą tak, że ma się do niej, a przynajmniej do niektórych jej momentów pewną nostalgię. Atutem czwartego krążka grupy Briana Fallona może być właśnie fakt, iż brzmi on jak solidna gitarowa pozycja z lat 90., 80., albo i 70. Taki trochę ponadczasowy old-school wynikający chyba z tego, że chłopaki równo mocno kochają Bruce’a Springsteena, Toma Petty’ego i Counting Crows

Tym sposobem nie przeraża mnie ciężkawy riff na początku „Keepsake”. Znając Fallona, Rosamillię i Levine’a wiem, że u nich i tak rozbije się to, prędzej czy później, o melodię i dobry refren. Identycznie jest zresztą w „Too Much Blood”. Kiedy rozpływa się hard-rock, pozostaje wrażliwa refleksja, a budzący wątpliwość gitarowy główny motyw nie wydaje się wcale taki obskórny. Co prawda Brian brzmi coraz bardziej jak stary ochrypły wyga, ale to wciąż facet, który w kwestiach wokalnych potrafi się imponująco przed słuchaczem wykrwawić. Dopóki ma w głosie to coś, co słychać przy brawurowym śpiewaniu słów Where'd you get them scars? How blue is your heart? Is it sad enough to break? She said, "it's sad enough to break w bonusowym utworze „Blue Dahlia” granie panów z New Brunswick pozostaje bliskie sercu. Można się skrzywić (choć nie trzeba) przy topornych whoa oh na początku numeru tytułowego, ale jednocześnie im bliżej do centralnego punktu tej pieśni, jakim jawi się oczywiście chorus i bezlitośnie chodzące po głowie and we always write by the moon... tym bardziej cała ta pełna pasji historia do nas przemawia. Nawet jeśli w stosunku do genialnego tekstowo "The 59' Sound" lider Gaslight Anthem zanotował lekki regres, to nadal miewa świetne momenty, takie jak choćby mostek "Handwritten" z TYM I'm in love with the way you're in love with the nightZabawnie, iż nawet kiedy Gaslight Anthem wpadają w pułapkę popularności, to naiwna szczerość ich muzyki nadal osiąga poziomy wyższe niż w niejednym ultra-niezależnym lo-fi.

Co nie znaczy, że „Handwritten” przedstawia się w pełni olśniewająco. Pomimo, że mamy do czynienia z płytą niewątpliwie udaną, to chyba też minimalnie od "The American Slang" słabszą, a co za tym idzie również najsłabszą w ich dyskografii jak dotąd. Brzmi to może okrutnie i nie do końca sprawiedliwie, bo naturalnie są tu niemiłosierne kosy takie jak singlowe, eksplodujące „wiosną młodości” „45”, czy przypominające o ich punkowych korzeniach energetyczne „Howl”, albo nawet porządnie chwytające rock’n rollowe mięsiwa w rodzaju „Mulholland Drive” i „Biloxi Parish” . Z drugiej jednak strony „Here Comes My Man” (uh sha la la) to niesamowita mizeria, miałkością uderza też „Desire” i sąsiadujące z nim „Mae”. W przypadku tych kawałków coś jakby się wyczerpuje i nie wystarcza, brak jakichkolwiek hooków, tak przecież wyraźnych i bezpośrednich przy utworach z poprzednich indeksów. Balladowe „National Anthem” jest owszem ładne, ale gdzie mu tam do „The Nasive Banks”, „Blue Jeans And White T-Shirts”, czy “Here’s Looking At You Kid”.

Wśród bonusów poza zacną, wspomnianą wcześniej “Niebieską Dalią” znalazły się także dwa dość udane covery. Szalone „Sliver” Nirvany i klimatyczne „You Got Lucky” Toma Petty’ego. Fajnie, że tu trafiły, bo od dobrobytu dobrych piosenek na dobrej płycie głowa boleć nie powinna. 

wtorek, 22 lipca 2014

The Field Mice - For Keeps (1991)











8

Miesiąc po genialnym samotnym singlu „Missing The Moon” ekipa The Field Mice silna personalnie przed nagrywaniem pełnego albumu jak nigdy wcześniej, popełnia w końcu dzieło przekraczające bite 50 minut. Dla porównania, zarówno „Snowball” jak i „Skywriting” liczyły zaledwie ponad pół godziny. Po trzech burzliwych latach właśnie tu kończy się historia zespołu, który w swej twórczości nie zanotował ani jednego większego błędu.

„Five Moments” to przykład tego, jak wiele wniosła do twórczości zespołu Annemari Davies. Dowód pójścia z duchem czasu, albo raczej wykorzystania zmian zachodzących w alternatywnym popie na początku lat 90. i włączenie stylistyk takich jak ethereal wave, dream pop, madchester do własnego muzycznego krwiobiegu. Rozpoczęcie „For Keeps” jawi się nie tylko piosenką zaśpiewaną dziewczęcym wokalem w duchu Cocteau Twins, His Name Is Alive, lub Pale Saints, ale także kapitalnym brzmieniowym pomostem między melodyjnym popem akustycznym, a powyginanymi dźwiękami, których nie było nawet na „Skywriting”, czy „Other Galaxies”. Innowacyjność szybko zostaje zgaszona przez klasyczne dla Wrattena „Star Of David”. Mamy tu jednakże do czynienia z konserwatyzmem w najlepszym wydaniu. Przy tak imponującym refrenie nawet nieprzyzwoicie proste słowa o nieśmiertelności przyjaźni nie są w stanie zepsuć efektu. Okolic proto-brit-popu a la The Stone Roses/Ride sięgają delikatnie „Coach Station Reunion” oraz “Of The Perfect Kind”„This Is Not Here” wyróżnia się inaczej brzmiącym, zniekształconym niczym z pod wody głosem Bobby’ego co możemy potraktować jako symbol coraz silniej zarysowującej się ery shoegaze’owej.

Na pierwszy rzut oka ta płyta może się wydawać nieco zbyt długa i w pewnych momentach nużąca. Przychylałbym się jednak do twierdzenia, iż jest to jeden z albumów dla cierpliwych, zasługujący na bardziej wnikliwe podejście do odsłuchu. Kawałki 1-5 oscylowały między poziomem dobrym a bardzo dobrym. W części 6-10 brak może highlightu na miarę „Five Moments”, a jednak ciężko nie przyznać, że jest ona niemniej interesująca. W „Tilting At Windmills” dają pierwszy upust swym elektroniczno-ambientowym zamiłowaniom. Przy okazji „Think Of These Things” z zadowalającym skutkiem zastajemy Wrattena przy fortepianie. „Willow” to znów pozostawiona na wokalu Annemari uroczo afirmująca dziewiczy twee-pop, przepraszająca za to, że tego obecnego kocha już bardziej niż tego poprzedniego. Równie czystym i niewinnym nagraniem jest (jak sama nazwa wskazuje) „And Before The First Kiss", które pasowałoby na EP’kę „So Said Kay”. Z niego możemy przy okazji dowiedzieć się o sympatii Roberta do Jacksona Browne’atwice in a row, whilst flying home, we listened to "From Silver Lake". Ostatni krążek zespołu zamyka siedmiominutowe trzeszczące „Freezing Point”, tak jakby grupa symbolicznie poddawała się w tym momencie ostatecznej hibernacji.

The Field Mice podążając ścieżką wytyczoną przez wczesne kapele Sarah Records oraz jangle popowych nieco starszych kolegów w rodzaju The Wake i Go-Betweens szybko stanęli na czele tamtejszej części sceny niezależnej, po czym z równie imponującym tempem znacznie przekroczyli granicę, której przysłowiowi The Sea Urchins nie mogli sobie nawet wyobrazić. „For Keeps” udanie podsumowuje ich drogę złożoną z pogodnych, ale i nierzadko smutnych perfekcyjnych piosenek oraz ciekawych eksperymentów na owym doskonałym popie bazujących. Znając dobrze The Field Mice, ich stałe motywy i przemiany, jakim się poddawali nie dziwi droga Roberta Wrattena w późniejszych projektach. Najpierw anty-piosenkowy ambientowy dream pop Northern Picture Library (między innymi razem z Davies i Dobsonem), następnie pewnego rodzaju kontynuacja wątków macierzystej grupy w postaci długoletniego Trembling Blue Stars (tu także Harvey Williams, Michael Hiscock, producent Ian Catt i ponownie Annemari Davies). Pewne jest, że bez nich brytyjska alternatywa przełomu lat 80/90 miałaby w sobie o wiele mniej ciepła, uczucia i emocji.  Bez tego wkładu wspaniałych melodii, wrażliwych tekstów, stylu i jakości spojrzenie wstecz na angielskie indie byłoby dziś nie wystarczająco wyraziste.

poniedziałek, 21 lipca 2014

The Field Mice - Missing The Moon (1991)











10

Logiczny acz zaskakujący, nietypowo opasły w brzmieniu, za sprawą wyróżnienia przez NME chyba najgłośniejszy utwór The Field Mice, który mógłby stać się przepustką do większego muzycznego świata, choć ostatecznie został ich singlową łabędzią pieśnią. Może to i zresztą dobrze, bo (prawie) kończyć w tak dobrym stylu powinien każdy. Słyszymy tu zespół w dobie post-modernistycznej przemiany, obudowujący swą twee-popową wrażliwość acid-house’owym tanecznym ładunkiem. Przepięknie wchodzą ze sobą w harmonię wokale Annemari i Roberta, najpierw jej eteryczna melancholia, następnie jego linia doszczętnie dokumentująca melodyczną popową błyskotliwość. Siedem zatrważających minut, w których znajdzie się miejsce dla wszystkich zarówno wcześniejszych jak i nowych elementów: chropowatej gitary, rozmytej gitary, automatycznie wycinanych uderzeń perkusji, soczystego syntezatora. Niby zapowiedź trzeciego albumu, ale całkowicie od niego autonomiczna. Fantastyczna wypowiedź oraz postawienie kropki nad i w temacie serii najlepszych singli ever. 

niedziela, 20 lipca 2014

The Field Mice - September's Not So Faraway (1991)












6

Pieśń o tytule, który niedostatecznie pilnym studentom mógłby służyć za doskonałe przypomnienie o zbliżającej się sesji poprawkowej. Propozycja The Field Mice na wiosnę 1991. Pierwszy owoc współpracy dotychczasowej trójki z nowymi członkami zespołu – grającą na gitarze, klawiszach i udzielającą się wokalnie Annemarie Davies (byłą dziewczyną Wrattena) oraz perkusistą Markiem Dobsonem. Powiedzmy to sobie szczerze - mieli dużo lepsze piosenki i mieli również tych dużo lepszych niemało. Byrdsowskie pogodne gitary, punktująca perkusja, tematyka totalnie Wrattenowa, bo o tęsknocie. W sumie ładne, całkiem urokliwe, choć nieszczególnie wyraziste. PERFEKCYJNEGO POPU nie jestem w stanie się doszukać, zwłaszcza znając możliwości grupy. Prawdziwie epickie rzeczy miały dziać się już za pół roku, właśnie we wrześniu.  

wtorek, 15 lipca 2014

The Field Mice - So Said Kay EP (1990)












8

W przeciwieństwie do poprzedzającego wydanie tej EP’ki „Skywriting” wypowiedź niezwykle spójnie utrzymana w pierwotnym stylu grupy. Pięć utworów nurzających się w romantycznym, melodyjnym sosie. Melancholijny pop w najlepszym wydaniu.

Da się odnieść wrażenie, że Wratten i Hiscock byli wyjątkowo uparci w tym by swoje niewinne indie-popowe pieśni o trudach młodzieńczej miłości wciąż powielać. Jedynym słusznym argumentem za usprawiedliwieniem takiego działania może być wyłącznie skuteczność i kreatywność, a tych w żadnym wypadku nie brakowało. Końcówkę „So Said Kay” (nawiązującego do lesbijskiego filmu „Desert Hearts”), w której następuje kumulacja dobrych pomysłów należałoby wliczyć do najlepszych momentów zespołu. Skrzypce, pogłosy, gitara i typowa liryczna melancholia Bobby’ego zlewają się razem w wyjątkowo nastrojową jesienną pocztówkę z roku 1990. Pozostałe kawałki od tego obrazka znacząco nie odbiegają. Starannie wybrzmiewa „Indian Ocean” również wpisane w zadumę patrzenia na spadające liście. „Landmark” wyróżnia się ckliwym dostojeństwem syntezatorowego motywu umieszczonego w centralnej pozycji kawałka. „Quicksilver” ze swymi ładnymi klawiszami i wdzięcznym brzdąkaniem w struny zapewnia sytą porcję przestrzennego akustycznego popu. Jakaś egzotyka wkrada się do „Holland Street” znanego z kompilacji Sarah Records, jedynego instrumentalnego numeru na płycie.

Skończyło się więc nagraniem wysokiej klasy EP’ki pełnej pasjonujących melodii i klimatu odpowiedniego dla tejże unikalnej grupy. Obok pierwszych singli i debiutu być może najbardziej esencjonalna rzecz od nich do sprawdzenia.  

wtorek, 8 lipca 2014

The Field Mice - Skywriting (1990)



Po dopuszczeniu do procesu komponowania i nagrywania nowego członka, wcześniej wspomagającego The Field Mice wyłącznie na koncertach panowie mogli wreszcie spełnić groźbę sugerowaną na „Autumn Store” czy „Other Galaxies” i wypuścić na światło dzienne pełnoprawnie eksperymentalnego potwora. Zespół zasilił nie kto inny jak Harvey Williams wcześniej równie dzielnie współbudujący legendę Sarah Records jako Another Sunny Day. Efektem odważnej wolty powstał krótki album dokumentujący etap całkiem udanych artystycznych poszukiwań.

Kawałków jest tu sześć, każdy inny, każdy przemyślany i wnoszący coś interesującego. Na pierwszy ogień idzie mechanicznie połamany, dziewięciominutowy „Triangle”. Uczuciowi chłopcy na dobre przemienili się w cyborgi. Po nim „Canada”, zgrabne przeniesienie przebojowego jangle-popu na modłę country. Piosenka właściwie na miarę wcześniejszych singli, ale znacznie od nich pogodniejsza, oczywiście jak na utwór o miłosnym trójkącie pisany przez Wrattena. Zarówno tu jak i w „Clearer” swoje trzy grosze dołożył Williams co po przesłuchaniu oraz porównaniu z resztą materiału wyda się na pewno bardzo logiczne. W drugim z wymienionych kawałków niezła gitarowa linia i melodie konfrontuje wyrwany z jakby innej opowieści trąbkowy (latynoski?) motyw. Nie jestem przekonany czy rzeczywiście w tym miejscu potrzebny. Ale serce „Skywriting” to bez wątpienia „It Isn’t Forever”. Trochę jak „Letting Go” i „I Can See Myself Alone Forever”, o obsesji, tęsknocie i świadomości tego, że nie można być z tym, kogo się wyjątkowo pragnie. To jednak świeża forma nadaje takiej tematyce nowy wymiar. Coś lekko z New Order, syntezatorowa mgła, pogłosy, bas Hiscocka i nawracające gitarowe fragmenty, które przemieniają się ostatecznie w spontaniczne wyładowanie towarzyszące eksplozjom maszyny perkusyjnej. Po tak mocarnych sześciu minutach przychodzi czas na wydech. „Below The Stars” jest wszystkim tym czego można się spodziewać po samym jego tytule. Uroczym spacerem pod rozgwieżdżonym niebem, słodyczą trzymania się za ręce i niepoprawnie słodkich melodii. Na koniec, powtarzane w manierze prania mózgu, wysamplowane LOVE-SEX-CHOCOLATE czyli gwałcące umysł "Humblebee"

„Skywriting” nie należy do płyt perfekcyjnych, ale udanych, ciekawych i nietypowych już jak najbardziej. Większość nierzadko dziwnych pomysłów udało się trzem panom zrealizować bez zastrzeżeń, czasem wręcz imponująco. Choć z ich długogrających krążków wolę „Snowball”, to każdy odsłuch drugiej płyty Londyńczyków utwierdza mnie w przekonaniu, że ścieżka jaką wówczas, w roku 1990 wybrali była jak najbardziej słuszna. 

poniedziałek, 7 lipca 2014

The Field Mice - Other Galaxies EP (1990)










7

Dwa nowe nagrania, trzy stare. EP’ka lepsza od poprzednich już choćby za sprawą tytułowej frapującej dziesięciominutówki. Wycieczka w odległą galaktykę, dźwięki coraz bardziej kojarzące się z brytyjską gitarową alternatywą początku lat 90. (madchester) a może nawet jakiś post-rock. Obok czai się pocieszne, twee-popowe „That’s All This Is”. Forma dopisuje.

Pozostałą trójcę, nazwijmy ją bonusową, stanowią przeboje „Everything About You”, „I Can See Myself Alone Forever” oraz „Emma’s House”.