czwartek, 9 lutego 2017

Podsumowanie 2016: albumy 30-21


















Fakt ważny: jak na płytę poniekąd przypadkową, niedopieszczoną i nieco spontanicznie wydaną “untitled un-mastered” prezentuje poziom niezwykle wysoki. Fakt ważniejszy: „untitled unmastered” to również  arcymocny album tak po prostu, bez żadnego „jak na...”. Tym razem Kendrick poczęstował odbiorców czymś mniej spektakularnym, a za to bardziej autentycznym niż „To Pimp A Butterfly”. Wśród kawałków z „un-titled...” poza wybijającym się, nie-przypadkowo singlowym „Levitate” największe wrażenie robi na mnie skąpana w jazzie „piątka”, gęsta jak sos „dwójka”, łagodny neo-soulowy numer sześć oraz „Untitled 01”, w który Lamar wjeżdża ze swoim rapem z podobną radującą ucho bezwzględnością, co w „jedynce” z głośnej poprzedniczki.



Z cyklu synthpop i tech-house po północy, “Big Black Coat” cieszących się niesłabnącym poważaniem panów z Junior Boys to płyta zmysłowa, pociągająca i przebojowa w sposób subtelny. Nie wiem, czy jest na piątym albumie Kanadyjczyków choćby jeden utwór, w którym nie pada słowo baby, ale ilekroć się ono pojawia mamy do czynienia z kawałkami namiętnie iskrzącymi. Gdziekolwiek by się nie zatrzymać słyszymy zresztą piosenki brzmieniowo i produkcyjnie absorbujące, numery wywiązujące się przede wszystkim z dwóch ról: tanecznego nakręcania oraz budowania nastroju dla upojnych wieczorów. Greenspan i Didemus jakby trochę mniej odnajdują się na tym krążku jako sypialniani wrażliwcy, a bardziej jako wyrafinowani eightiesowi kusiciele. Tak długo, jak nikomu nie wychodzi to na złe, „Duży Czarny Płaszcz” wydaje się pasować im jak ulał. 



Gdyby było to podsumowanie albumów zawierających największe stężenie ka-pitalnych muzycznych tematów na minutę, „Niechęć” bezkonkurencyjnie zajmo-wałaby w nim pierwsze miejsce. Kreatywnie jest tu zwłaszcza pod względem saksofonowych, dłuższych i krótszych fragmentów, świadczących najwyraźniej o tym, że pomysłowość Macieja Zwierzchowskiego jawi się przysłowiową studnią bez dna. Ta śmiertelnie istotna część fenomenu drugiej płyty warszawskiej grupy w pełni nie oddaje jednak należnej sprawiedliwości. W stopniu z pewnością nie mniejszym składają się na niego również krwiste sekwencje dźwięków generowanych przez gitary, sekcję rytmiczną, fortepian wiolonczelę czy instrumenty elektroniczne. Materiał ten wypada całościowo na tyle równo, że przy wyborze własnych faworytów można przebierać, a wskazanie którejkolwiek z ośmiu kompozycji nie będzie zaskoczeniem. Osobiście skłaniam się ku rozpoczynającemu, o z grozo, „Końcowi”, w którym zespół sypie świetnymi motywami jak z rękawa, intensywnie jazz-rockowej ścieżce zatytułowanej „Atak” i urzekającemu klawiszową melodią z wyimaginowanego filmu „Widzeniu”.     



Niezależnie od tego, czy w piosence podejmowany jest temat poważny czy nieco lżejszy Anderson .Paak na całej rozciągłości „Malibu” zachowuje ciepłą i przyjazną wibrację. Soul właściwie równoważy tu hip hop, a wraz z r&b spokojnie go zdominowuje. Tworzenie czegoś „feel good” nie oznacza w przypadku drugiego albumu Ka-lifornijczyka banału, a przeciwnie, okazuje się łatwe do pogodzenia z treścią i nieprzeciętną muzykalnością artysty. Wyśmienite hity: „Put Me Thru”, „Am I Wrong” czy „Lite Weight” sąsiadują z bardziej rozbudowanymi kompozycjami, długa godzina materiału okazuje się mocno zajmująca, a rozmiar satysfakcji wprost do niej proporcjonalny.  



Gdyby w okolicy 1998 roku Isaac Brock, Doug Martsch i Conor Oberst spotkali się, by nagrać płytę w stylistyce emo/post-hardcore brzmiałaby ona pewnie tak, jak „Rot Forever”. Grupa z Portland udokumentowała materiał bazujący na czystym żywiole emocji, żarliwej i nieokiełznanej energii oraz równie pokaźnej dawce starannie zdobiących każdą część składową melodii. Można wręcz odnieść wrażenie, że Sioux Falls rejestrowali ten długi, 72-minutowy krążek jednym tchem, w ramach wypełnionej ekstatycznymi porywami i wrażliwymi zjazdami wybitnie natchnionej sesji. Nawet jeśli dałoby się stąd coś wyciąć, to lepiej chyba, że debiut kapeli zaistniał ostatecznie w takim, a nie innym kształcie. Całą tę niedbałość, góry i doły, wzloty i upadki wliczyć należy bowiem w bilans zysków i strat. Ogół stanów odzwierciedlających rozmiar pasji i niepokorności młodego zespołu na istotnym etapie obranej drogi.



Piosenki na „Crab Day” nie zarzucając słuchacza ani gramem zbędnego ciężaru brzmią niczym rezultat nieskrępowanej, dziecięcej zabawy, w której nadal najzupełniej wyrazisty i słyszalny pozostaje naturalny artyzm autorki. W tych szalenie zgrabnych kompozycjach spoczywa ogrom art-popowo-post-punkowej wirtuozerii. Utwory sprawiają wrażenie krótszych niż są w rzeczywistości, mijają szybko, ale zawsze dają się przy tym nacieszyć jakimś bezbłędnym, miniaturowym hookiem lub kilkoma. Żonglerka treściwymi riffami, melodiami marimby, surrealistycznymi tekstami i nonszalancko modulowanymi liniami wokalnymi staje się tu stylem, którym Walijka trafia, jakżeby inaczej, w przysłowiową dziesiątkę. 



Słuchanie „Feeling Kinda Free” jest jak zwiedzanie miejsca pełnego rzeczy dziwnych i ekscentrycznych, odstra-szających, ale też przyciągających swą intrygującą brzydotą. Mamy tu otoczony wisielczym klimatem (nie humorem) horror „Private Execution”, nienaturalnie powykręcane rytmiczne dziwadło „Taman Shud”, nieoczywistą anty-miłosną balladę „To Think That I Once Loved You” czy też nerwowo rozchwiane „Boredom”. Wszy-stko to składa się na płytę frapującą, rozmaitą, nieszablonową i nienudną. Dojrzały artystycznie, jeden z barwniejszych rockowych albumów minionych dwunastu miesięcy.    



Na “Running Out Of Love” The Radio Dept. ubrali swoje społeczno-polityczne niepokoje w formę nurtujących utworów najeżonych elektroniczną pulsacją, ob-łędnie melodyjnych ładnych piosenek o skandynawskich rysach i kompozycji zabarwionych wpływami brytyjskiego rocka początku lat 90. Na dość zaawansowanym etapie swojej drogi Szwedzi nie zmienili formuły, ale znacząco ją odświeżyli. Złożyli w nasze ręce płytę interesującą samym stylem, ale i silną pod względem poszczególnych kawałków, wśród których można z powodzeniem przebierać, wycinając na własny użytek dowolne pakiety osobistych singli.  


Dowód, że do stworzenia czegoś odświeżającego w indie popie nie trzeba wymyślnych kombinacji stylistycznych, eksperymentów strukturalnych ani silenia się na nowatorstwo. Thao Nguyen i jej kolegom wystarczyły głowy pełne pomysłów odnośnie tworzenia piosenek, kombinowania rytmicznych rozwiązań czy doboru instrumentów nadających in-teresujące brzmienie. Do spółki z energią, luzem i zasilającym utwory powabnym groove'em wystarczyło. Na „A Man Alive” nie ma chwili smętu, wszystko co ważne, mądre i ciekawe podane jest w postaci utworów nośnych i chwytających, nie zawsze tryskających totalną wesołością, bo czasem jednak nieco bardziej refleksyjnych („Guts”, „Millionaire”) lub hipnotycznych („Fool Forever”, „Meticoulous Bird”), ale nigdy nie przynudzających.


Dowsing pozostają w swoim fachu niezawodni. „Okay” przypieczętowuje reputację chłopaków z Chicago jako ekspertów od koledżowego grania, fachowców w kwestii dobrego mło-dzieżowego pop rocka czy też profesorów stylistyki leżącej na skrzyżowaniu pop punka i emo. Przy okazji każdej ich płyty albo nawet piosenki na myśl ciśnie mi się zawsze to samo. Utwory Erika „Huntera” Czai i spółki to miniaturowe odcinki amerykańskich seriali dla nastolatków. Historie uczuciowych rozterek, związków, rozstań i emocji. Opowiedziane dynamicznymi gitarami, studenckim wokalem, garścią niezłych melodii i hymnicznych okrzyków. 

miejsca 50-41

miejsca 40-31

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz