niedziela, 26 czerwca 2016

The Clientele - Suburban Light (2000)











10

Biorąc pod uwagę spójność materiału, jakim dysponowali The Clientele do 2000 roku, decyzję o poskładaniu dotychczasowych utworów w kompilację, która mogłaby jednocześnie funkcjonować trochę jako regularny debiut, należało uznać za naturalną. Wszystkie małe światła porozpraszane wcześniej w różnych miejscach i chwilach udało się skupić wspólnie w dużym „Świetle Przedmieścia”. Blasku olśniewającym, choć zarazem spokojnym i kojącym.

Przedmieście to dla Alasdaira MacLeana miejsce wyjątkowe, łączące atmosferę wielkomiejskiej cywilizacji ze spokojnym urokiem wsi, w której możliwość zetknięcia się z przyrodą jest zazwyczaj na wyciągnięcie ręki. Kto na przedmieściach kiedykolwiek mieszkał, ten doskonale wie, o czym mowa. Wystarczy udać się na kilkukilometrowy spacer, by budynki i samochody przemieniły się w drzewa i pustą przestrzeń. Albo też odwrotnie – przemierzyć przez jakiś czas lasy i łąki, aby ujrzeć w końcu z oddali światła bijące od okien jednorodzinnych domów i oświetlających zurbanizowaną część miejscowości latarni. Czyż nie brzmi to niczym idealna inspiracja?

Co może się wydawać kompletnie prozaiczne i niezauważalne zwykłemu człowiekowi, dla poety bywa magiczne. MacLean wydobywa tę magię z niepozornych zjawisk, przyuważonych gdzieś krótkich scenek albo chwil przeżywanych z drugą osobą. Niedzielna przejażdżka samochodem przez drogę pełną zmoczonych deszczem liści. Reminiscencja jakiejś chwili z dzieciństwa. Zachwyt tym, co dostrzega się w czyichś oczach. Albo obserwacja momentu, w którym noc przemienia się w dzień. W piosenkach The Clientele na całym „Suburban Light” tego rodzaju romantyzm jest wszechogarniający.

Tyle, jeśli chodzi o charakter ogólny, całościowy. Jak wygląda natomiast zawartość w bardziej szczegółowym ujęciu? Dziesięć pozycji to utwory z wcześniejszych singli, EP’ki i jednej składanki, trzy pozostałe nagrano na użytek niniejszego albumu. Swoistą świętą trójcę wczesnego etapu grupy stanowią dla mnie „Reflections After Jane”, „(I Want You) More Than Ever” i „We Could Walk Together”. Dwa pierwsze to oczywista indie popowa klasyka. Trzeci, zaprezentowany jeszcze w 1997 roku na kompilacji wytwórni Fierce Panda, obezwładniający słodką melodią, przejmującą poniekąd rolę refrenu pod żadnym względem im nie ustępuje. Nie zabrakło miejsca dla lekko sugerującego retro-popową przebojowość „I Had To Say This”, rozkosznie neo-psychodelicznego „Lacewings” czy zatopionych w zawiesistej klimatyczności „Saturday” i „Monday’s Rain”. „Bicycles"” było zdecydowanie zbyt dobrą piosenką, żeby pozostawić ją jedynie na „A Fading Summer. „An Hour Before The Light” wydane po raz trzeci również pasuje tu jak ulał. Zamiast debiutanckiego singla „What Goes Up”* zespół zdecydował się natomiast umieścić na płycie b-side z tegoż krążka, czyli w gruncie rzeczy niezłe „Five Day Morning”

Mogłoby to właściwie wystarczyć, ale choćby dla fanów dobrze orientujących się w poprzednich wydawnictwach zespół przygotował ponadto kompozycje takie, jak „Rain”, „Joseph Cornell” i „As Night Is Falling”. Spośród nich za najbardziej godną uwagi uznaję ostatnią. Hipnotyczne połączenie klawiszowej dostojności, onirycznej atmosfery i urodziwych linii wokalnych.

„Suburban Light” to, co tu dużo mówić, jeden ze znamienitszych albumów/kompilacji w młodych dziejach niezależnego popu.** Dokumentacja stylistycznej i kompozytorskiej oryginalności, zbiór nieziemsko wyrafinowanych melodii oraz pięknych, inspirujących tekstów. Pomimo tego, iż dopiero „Violet Hour” z 2003 roku traktowany jest jako pełnoprawny debiut The Clientele, to właśnie ten krążek zasłużenie cieszy się renomą ich pierwszego, i pomimo pomyślności dalszych poczynań zespołu, w całej dyskografii traktowanego z największą nabożnością.

*W wersji amerykańskiej wydanej rok później dla Merge „What Goes Up” uwzględniono zamiast „An Hour Before The Light”, a „Bicycles” zastąpiono wcześniej nieznanym utworem „From A Window”.

**Podobnym przypadkiem jest np. „Kaleidoscope World” The Chills

czwartek, 23 czerwca 2016

The Clientele - A Fading Summer EP (2000)











8

Mając już na swym koncie single ukazujące się poprzez brytyjskie, hiszpańskie, a nawet japońskie wytwórnie The Clientele trafili w końcu na wydawcę ze Stanów Zjednoczonych. Materiał dla March Records złożony w sumie z czterech piosenek przekroczył dotychczasową granicę wyznaczaną przez dwuutworowe siedmiocalówki. „A Fading Summer” zapisała się w historii jako pierwsza EP’ka londyńskiego zespołu.

Zmianie uległ rozmiar nośnika, choć w najmniejszym stopniu nie zmieniła się stylistyka. Zarówno dwa wcześniej znane nagrania, jak i dwa debiutujące na tej płycie osadzone są w poetycko melancholijnym świecie refleksji Alasdaira MacLeana. Tytułowe „Zanikające Lato” może odzwierciedlać muzyczny nastrój piosenek, a z całą pewnością daje o sobie znać w korespondujących ze sobą tekstach. W „An Hour Before The Light” lato wzmaga się w sierpniowym powietrzu, w „Driving South” dryfuje, a w „Bicycles” sierpień przemija już całkiem w deszczowej ciszy. Dwa ostatnie z wymienionych utworów sprawiają zresztą wrażenie fragmentów tej samej historii, rozgrywającej się w jakąś obfitującą w deszcz niedzielę.

Coś więcej warto ponadto napisać o warstwie dźwiękowej tychże dwóch premierowych nagrań. „Driving South” wręcz ugina się od ilości perfekcyjnie melodyjnych zagrywek gitary MacLeana i dzielnie jej towarzyszącego basu Hornseya ("James is a really melodic bass player"). „Bicycles”, pomimo bycia piosenką krótszą o dwie minuty, jest pod tym względem równie bliska doskonałości. Eleganckie linie melodyczne wybrzmiewają czarująco do spółki z wokalem i wtedy, gdy pozostają osamotnione. Sam śpiew Alasdaira również potrafi się tu niezależnie wybić w rejony wyższej urokliwości, jak choćby w momencie, kiedy zaczyna się jego la la la...

Kończy znana już z singla „Lacewings” kompozycja „Saturday”, której z jakiegoś powodu wcześniej nie omówiłem. Rozczulająca nostalgią bardziej nawet od swych poprzedników, znakomicie oprawiona w zadumane chórki, wchodzące zaraz po wymownej linijce: i touched your face and saw the night again. 

środa, 22 czerwca 2016

Partia - Żoliborz-Mokotów (2000)











8

Słuchanie trzeciej płyty Partii uświadamia, jak w istocie charakterystyczny i barwny styl zespół opracował sobie już od początku muzycznej kariery. Na „Żoliborz-Mokotów” grupa nie gubi kluczowych elementów obecnych na debiucie i albumie „Dziewczyny Kontra Chłopcy”, ale nie ma też potrzeby dołączania nowych w celu uzyskania efektu świeżości. Atuty, które odegrały większą rolę na poprzednich krążkach tym razem pozostają nieco w cieniu, podczas gdy inne, nieposiadające wcześniej dużego znaczenia, ulegają ostremu podkręceniu.

Wygląda to trochę tak, jakby na „Partii” z 1998 roku Lesław i spółka zaledwie ustalili składniki, a dopiero później zaczęli próbować różnych wariantów wyważenia ich proporcji. Rockabilly, punk, pop, rock, surf i ska. Lekkie melodie, ostre riffy, przesiąknięte klimatem basowe i kontrabasowe linie. Klasyczne utwory z wokalem oraz ścieżki instrumentalne. Po polsku i po angielsku. Inspiracja latami sześćdziesiątymi i osiemdziesiątymi. Sporo z kraju, ale równie dużo z zagranicy, bo przecież z jednej strony Bielizna, z drugiej The Smiths, stąd Oddział Zamknięty, stamtąd Elvis (albo Billy Idol). Czy należy się dziwić, że z takiej plasteliny możliwe stało się ulepienie co najmniej kilku interesujących opcji? 

Debiut był swoistym przekrojem. W „Dziewczynach...” postawiono na przebojowość standardowo skonstruowanych utworów i obłędnie chwytliwe refreny. „Żoliborz-Mokotów” to z kolei zawrotna, niebezpieczna jazda z okazjonalnymi przystankami. Wiele, zarówno samym tytułem, jak i pod względem brzmienia mówi nam już krótkie intro „Rocket Ride”. O ile tego rodzaju „cząsteczki” Warszawiacy chowali wcześniej gdzieś w środku albo w końcówce, tak tu w ten sposób postanawiają rozpocząć, a trafności takiego ruchu trudno im odmówić.  

Jeżeli poprzednio ktoś odczuwał niedosyt po osamotnionym punk rocku „Chciałbym Umrzeć Jak James Dean”, to „Żoliborz” może mu go spokojnie wynagrodzić. Zwłaszcza w „Disco 707” oraz „30 Dni i 30 Nocy” warszawskie trio wyciska ostatnie soki z szybkiego, mięsistego rock’n rolla i równie oszałamiającego tempem, skocznego ska punka. Przesiąknięte tęsknotą i ulotnością, choć tak samo intensywne, co poprzednie kompozycje „Światła Miasta” jawią się esencją estetyki zespołu. Obrazem warszawskich dzielnic przepuszczonym przez naznaczoną nostalgią wrażliwość Lesława, zawartym w hymnicznej, gitarowej petardzie. „Skillshot”, „Skinhead Girl” oraz „Hiszpański Elvis” - wszystkie bazujące na gęstej mieszance rockabilly, surf rocka, punku i ska wspólnie zapracowują na spójny kształt krążka.

W zestawie odstaje niewątpliwie piosenka ukryta pod indeksem ósmym. Być może najbardziej kultowy fragment trzeciej płyty Partii, czyli maksymalnie sugestywny „Oskar Hell”. Tutaj głośne wymiatanie milknie, pozostają zaś dźwięki o wiele bardziej wyważone, dopasowujące się do opowieści. Pokój, przedpokój, korytarz okno, patrzę na zegarek kolejny raz. Na niewielkiej przestrzeni rozgrywa się coś ważnego, choć teoretycznie nie rozgrywa się nic, bo przecież On czeka, ale Ona nie przychodzi. Cała scena sprowadza się właśnie do wyczekiwania, Jego emocji i tego, w jaki sposób postrzega sytuację. I wszystkie głosy zmieniają się w jeden głos, I wszystkie twarze zmieniają się w jedną twarz. To, co robi lirycznie Lesław można uznać za jakąś formę sytuacjonizmu - skoncentrowania uwagi na przeżyciu dokonującym się we wnętrzu, tu i teraz, w konkretnej chwili i miejscu. Finalnym uczuciem okazuje się smutek słyszalny zwłaszcza w momencie wypowiadania słów: Tylko dla ciebie tu przyszedłem, tylko dla ciebie tu jestem, i odgrywania towarzyszącej im melodii. 

W końcówce z pełnym impetem powraca żywiołowość, jaką płyta naznaczona jest w swej przeważającej części. Tytułowa „Żoliborz-Mokotów” to niespełna dwuminutowy pokaz przejmującego rockowego grania i podobnie jak wcześniejsze „Światła Miasta” coś w rodzaju niepodrabialnego romantyzmu Partii w pigułce (chłopak z Żoliborza, dziewczyna z Mokotowa, kalejdoskop bez początku i bez końca). Śpiewane po angielsku, old-schoolowe „String Along” raczy mniej desperackim, a zdecydowanie luźniejszym feelingiem, nadającym się niemalże na rock’n rollową potańcówkę sprzed połowy wieku.  

Trzeci album w ciągu trzech lat i trzeci z kolei pełnoprawny sztos. Na tym etapie wciąż wysoce trudno byłoby się znudzić twórczością warszawskiej grupy, a jednak „Żoliborz-Mokotów” zapisał się jako jej ostatni długogrający krążek zawierający zestaw nowych nagrań. W roku 2002 wypuszczono jedynie wydawnictwo „Szminka i Krew” z coverami, koncertówkami i dwoma premierowymi utworami.* W 2003 Lesław i Arkus rozpoczęli zaś działalność w kapeli o nazwie Komety, której w zasadzie nigdy nie było szczególnie daleko do poczynań Partii. Kariera tego zespołu okazała się pod wieloma względami bardziej fortunna, dłuższa i co ważne – artystycznie nadal mocno satysfakcjonująca.


* Do bólu warszawskie ”Powietrze” i punkowa „Nieprzytomna z Bólu” – obydwa wyśmienite

piątek, 17 czerwca 2016

Partia - Dziewczyny Kontra Chłopcy (1999)











10

Drugi krążek Partii zdradza pewne podobieństwo do albumów rodem z wczesnych lat 60., rzadziej będących zorganizowanymi całościami, a częściej zestawami maksymalnie przebojowych singli. Siedem spośród jedenastu utworów na „Dziewczyny Kontra Chłopcy” zamyka się w naturalnym dla popowych kawałków formacie dwóch minut i kilkudziesięciu sekund, trzy są niewiele dłuższe, jedna trwa trochę ponad minutę. Większość oparta jest na konstrukcjach zwrotkowo-refrenowo-mostkowych i nawet jeśli nie wszystkie z nich posiadają refreny, to każda odznacza się bardzo wyrazistym, z miejsca dającym o sobie znać hookiem.    

Słyszalna na wszystkich możliwych frontach optymalna chwytliwość rozpoczyna się już w samym zarodku każdego numeru, pierwszych partiach perkusji i wstępnych motywach. Może to być, na przykład: dęty temat nagrania tytułowego, nieskazitelny riff „Wyglądasz Jak Chłopak”, błyskawiczne akordy i uderzenia bębnów w „Kobietach” albo „Kim Jesteś?”. Każdą akcję poprzedza króciutka, absolutnie treściwa zapowiedź, z której bezpośrednio wyłania się dalsza wyśmienicie piosenkowa historia. 

Lesław w kilku wywiadach wspominał o tym, że kiedy zaczynali, nie istniało zbyt wiele polskich zespołów, które robiły na nim wrażenie. W muzyce rockowej modny był grunge i formacje pokroju Iry lub Wilków, podczas gdy lider Partii bardziej cenił sobie wrażliwość Bielizny lub kompletnie anonimowego dziś Marilyn Monroe, a spośród grup zagranicznych Suede, The Smiths czy wczesnego The Cure. To, czego być może tak bardzo brak gitarowemu graniu, znanemu z polskich radiowych rozgłośni ja zawsze znajdowałem z kolei w napisanym przez niego „Wyglądasz Jak Chłopak”. Drugi utwór na „Dziewczyny Kontra Chłopcy” uderza jednocześnie swą unikalnością, jak i... normalnością. Riffem cholernie dorodnym, choć wcale nie nadzwyczajnie wymyślnym i tekstem też nie arcyskomplikowanym, choć niewątpliwie ciekawym, intrygującym i sięgającym głębiej. Można by dojść do wniosku, że Partia wypełniła pustkę, o jakiej mówił Lesław, gdyby nie oczywiście fakt, iż te bezbłędne pop rockowe piosenki, pokroju „Wyglądasz Jak Chłopak”, nigdy na dobrą sprawę w dużych mediach nie zaistniały. 

Jeżeli kwestia najlepszego riffu na albumie jest dla mnie oczywista, to z wyłonieniem najdoskonalszego refrenu istnieje spory kłopot. Poważnym pretendentem do tego tytułu jawi się wpadające w ucho „Kim Jesteś?”, jeden z tych chorusów (Teraz czekam na kogoś nowego...), z którymi budzisz się rano w głowie, a potem chodzisz jeszcze przez kawałek dnia. Innym, szalone i oszałamiające, kuszące dodatkowo w zwrotkach wyliczanką kobiecych cech i prostymi rymami „Kobiety” (Jest tak wiele kobiet, że kręci mi się w głowie...). Nie mniej od dwóch poprzednich ponadto, beztroski, pachnący przygodą i młodzieżowymi serialami z lat 60. „Adam West” (kultowe Zadzwoń do mnie i uratuj mi życie...). Ten ostatni dzięki fragmentowi poczętemu od słów: teraz stoję pod twoim blokiem, na pewno już śpisz wszystkie światła są zgaszone, podkreślonemu świdrującą solówką bezkonkurencyjnie wygrywa zresztą osobny konkurs na najwspanialszy mostek.  

Kilka nagrań, być może równie istotnych i tak samo dobrych, wyłamuje się nieco z tej najczystszej „singlowej” reprezentacji. Zalicza się do niej jeszcze wpadający w ska, muzycznie pogodny (w czym duża zasługa trąbek) „Kieszonkowiec Darek”. Czym innym jest już natomiast brawurowy punk rock „Chciałbym Umrzeć Jak James Dean”, powalający zabójczo ekspresyjnym momentem: pusta autostrada, czerwony blask, niebo eksploduje milionem gwiazd!. Wyróżnia się „Prawdziwy Partner”, w którym grupa zamienia przez chwilę wesołe melodie na jazzujący feeling i przybrudzone dźwięki, a Lesław ponownie wykorzystuje swą umiejętność stymulowania czyjejś wyobraźni klimatycznością tekstów: dym papierosów, dźwięki tłuczonego szkła, duszący zapach perfum, jeszcze jedna taka noc.

W trochę innej bajce funkcjonuje też zamykające płytę „Wieczorem”, gdzie lider Partii urokliwie dzieli się z nami opisem pewnego okropnego dnia oraz jakby od niechcenia wymienia wszystkie miejscowe obiekty, które mija podczas powrotu do domu. Jest to najspokojniejsza kompozycja na krążku, muśnięta dźwiękami wibrafonu, doskonale oddająca nastrój miejsko-dzielnicowej rzeczywistości. Nie ma co się jednak łudzić, że te „jabłka” upadają od jabłoni szczególnie daleko. Mimo, iż ich charakter wypada odrobinę odmiennie, nie zmienia się fakt, że one także maksymalnie chwytają i przynoszą kolejne, stworzone do nucenia linijki pokroju: Tak mijają miesiące, Ty nie tracisz nadziei, powiedz jak ty to robisz? Całość dopełniają: króciutki surf rock/psychobillly „Vampire Beach” i śpiewany po angielsku „Speedway”, gdzie grupa brzmi niczym łagodniejsza wersja psycho-punkowców z The Reverend Horton Heat.

„Druga Partia” to album pozbawiony dłużyzn, pełen regularnie i konsekwentnie zastępujących się melodii, które nigdy nie okazują się chybione. Na „Dziewczyny Kontra Chłopcy” zachowany został styl pewnie określony już na debiucie, ale przy tym większy nacisk położono tu na pisanie nośnych, perfekcyjnych piosenek. Lesław, Waldek i Arkus w 1999 r. stworzyli prawdziwą „złotą jedenastkę” i jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi, obok „Miłości w Czasach Popkultury” Myslovitz, być może ostatni klasyk wśród polskich gitarowych krążków dwudziestego wieku.

środa, 8 czerwca 2016

Partia - Partia (1998)











8

Darem Partii od początku była umiejętność sugerowania słuchaczowi niedookreślonych i fascynujących „dziwnych uczuć” w rodzaju tego, o którym Lesław śpiewał w refrenie utworu „Ulice”. Już na debiucie, nie tak jeszcze doskonałym jak druga płyta, trio mogło zaskakiwać potęgą klimatu swych stosunkowo prostych gitarowych kawałków. W czasie dwóch-trzech minut zespół potrafił wciągnąć w świat specyficznych emocjonalnych sytuacji, rozgrywających się na tle warszawskich ulic lub klatek schodowych, w ciągu nocy niemających końca.

W gęstym psychobilly i wrażliwym punku bardzo często udawało się liderowi grupy zawrzeć coś, co wypadałoby chyba nazwać poczuciem ulotności. Nie szukając daleko, było ono obecne choćby w największym przeboju Partii i jednocześnie utworze rozpoczynającym ich pierwszą płytę. Kultowy refren „Warszawa i Ja” to wdychane na balkonie miejskie powietrze, zmieszane z dymem palonego papierosa i światłem gwiazd. Moment wyjątkowy, ale naznaczony świadomością, że to wszystko się kiedyś skończy. W „Pociągu Do Nikąd” o tym, iż przeżywane zdarzenia są chwilowe i zarazem niezwykle istotne informowały wymowne słowa: teraz i już nigdy potem. Rok później bohater „Adama Westa” chciał przeżyć jeden prawdziwy dzień. W jednym z numerów Komet, czyli późniejszego zespołu Lesława i Arkusa, tematem uczyniono „Ostatnie Lato XX Wieku”.  

Smaku tekstom i piosenkom Warszawiaków dodawało też oddawanie stanów niepokoju, niepewności czy dezorientacji. We wspomnianym już „Pociągu Do Nikąd” cały dramatyzm kumulował się za sprawą linijek: Nerwowo trzymasz mnie za rękę w atomową noc, pytasz gdzie jest dzień naprawdę nie wiem. Kapitalny "Tydzień i Jeden Dzień”, kończący „Partię”, od opisów tyle barwnych, co i niepokojących pękał w szwach: Labirynty ulic, Elektryczne światła, Zastanawiam się kim jesteś, Zastanawiam się gdzie jestem. W „Pięknym Chuliganie” to, co romantyczne było jednocześnie tym, co niebezpieczne:  W niewoli twoich perfum, w pułapce czterech ścian, ciężkie ramię ciemne znamię, Tym razem nie mam szans. Nie ma zresztą wątpliwości, że w ramach pisania utworów Lesław niejednokrotnie tworzył również całkiem niezłą poezję. Wszystkiego zacytować się nie da, ale weźmy na przykład „Parasole”, sugestywny deszczowy obrazek, oprawiony wyciszonym śpiewem wokalisty i delikatnymi klawiszami, gdzie poziom oddziaływania na wyobraźnię zwyczajnie trudno jest przekoloryzować.  

Za ścisły trzon „partyjnego” debiutu uznaję trzy kawałki: skrajnie przebojowe „Warszawa i Ja”, melancholijno-rozedrgany „Pociąg Do Nikąd” oraz intrygujący „Tydzień i Jeden Dzień”. Niedaleko za nimi plasują się malownicze „Parasole” i przyprawione pikantną sekcją dętą „Ulice”. Nie da się powiedzieć złego słowa o „Pięknym Chuliganie” czy wyraźniej punkujących, śpiewanych po angielsku oraz francusku „Dicku Graysonie” i „Reve”. Oszałamiającą płynność świetnych melodii, wspaniałych bez wyjątku refrenów i konsekwentnie następujących po sobie hitów przyniosła jednak wydana w niedługim czasie po „Partii” płyta „Dziewczyny Kontra Chłopcy”, na której wszelkie zalety zespołu zostały już doszlifowane do poziomu maksymalnego. 

piątek, 3 czerwca 2016

1993 w piosenkach

1993








Utwór bonusowy, który powinien właściwie zostać umieszczony poza listą, bo przecież nie jest to kompozycja oryginalna, ale cover, choć jeden z tych naprawdę charakternych. Pieśń Stanisława Staszewskiego, jaką moglibyśmy z przymrużeniem oka nazwać dziś lo-fi folkiem jego syn Kazimierz przeinterpretował na zadziwiający przebój, hymn zakrapianych domówek, ognisk i imprez studenckich. Tekst balansujący między poezją a sztuką ulicy Kazik miał od początku (Utopić chcą ją w morzu zawiści, Paranoicy, podli sadyści, Utaplani w brudnej rozpuście, A na gębach fałszywy uśmiech). Zupełnie brawurową aranżację jego zespół przygotował już jednak po swojemu, mieszając punk rockowe tempa zwrotek z klimatem folku miejskiego i pijackim charakterem refrenu. Jedynego takiego, zapewne, którego nawet w stanie potężnie wskazującym nie da się sfałszować. 
   
posłuchaj również:  









Połączenie sił holenderskiej post-punkowej kapeli i avant-jazzowego wiolonczelisty z Virginii przyniosło światu dwa albumy o totalnie nietuzinkowym brzmieniu, reprezentowanym chociażby przez pochodzące z drugiego z nich „War OD”. Sześć minut folkowego zawodzenia, improwizowanej jazdy oraz nie tak oczywistego, ale jednak zauważalnego zacięcia wskazującego na korzenie The Ex. Chemia, która zaiskrzyła między artystami jest widoczna, mocna i imponująca.

posłuchaj również: 









W sprawiającym nieco wrażenie wczesnej wersji „Motor Away” numerze z „Vampire On Titus” miła melodia skrywa się gdzieś, ledwo żywa pod brudną, chropowatą gitarą i szorstkim, chałupniczym brzmieniem. Jak to u Roberta Pollarda, cała przyjemność tkwi w wygrzebywaniu popowych skrawków z posiadającego swój urok zaśmieconego garażu.

posłuchaj również: 









Piosenka z pierwszej płyty Built To Spill, która z uwagi na zbytnią zajebistość trzech kolejnych przykryta jest nieco mgiełką zapomnienia. Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, debiut grupy z Idaho to wcale nie „There’s Nothing Wrong With Love”. Na „Ultimate Alternative Wavers” panowie Doug Martsh i spółka serwowali nieco jeszcze szczeniackiego indie rocka (którym trudnił się dotychczasowy zespół DougaTreepeople) z zamiłowaniem do długaśnych solówek. Takim też utworem jest „Nowhere Nothin’ Fuckup”, luzackie lo-fi’owe brzdąkanie z łamanym, czaderskim refrenem.

posłuchaj również:









Wybierając tę piosenkę do podsumowania nie zdawałem sobie sprawy, że swojego czasu była ona gdzieś hitem. Kłania się tymczasem pierwsza pozycja na liście modern tracks, czy wyróżnienie w postaci miejsca pośród „one hit wonders of the 90s” stacji VH1. Dla porównania żaden z utworów Throwing Muses (gdzie Tanya Donnely z Belly grała do 1991 roku) do podobnych rejonów popularności nigdy się nie zbliżył. Pierwsze słowa „Feed The Tree” natychmiastowo o czymś przypominają. Donnely śpiewa nam: This old man I've talked about, Broke his own heart... . Dwa lata wcześniej pod szyldem innej grupy w kawałku “Honeychain” w dość podobnym tonie nuciła: My best friend knows this old guy who, Who keeps a picture in his shoe... . Od tamtej pory zmieniło się parę rzeczy, chociażby zespół, nie zmieniły się zaś piosenkopisarskie umiejętności tej pani, najsilniej widoczne w okolicach refrenu. Take your hat off boy, When you're talking to me, And be there when I feed the tree... w ucho wpada natychmiastowo, stając się niezaprzeczalnym, głównym atutem skrojonego na klasycznych zasadach, bardzo solidnego kawałka pop-rockowego rzemiosła.

posłuchaj również: 









Pomiędzy wyciszeniem i cichym niepokojem Slint a budowaniem kompozycji na kształt progresywnych i hard rockowych konstrukcji. Ukłon należy się The God Machine za 16-minutowego giganta, którego da się pokroić na 3 w miarę wyrównane części. Pierwszą spokojną i pesymistyczną, drugą wyrażającą gitarową potęgę alternatywnego rocka - obydwie kolosalnie pustynne, doskonale wyważone refleksyjnymi melodiami. Trzecią zaś, konkretnie awangardową, stanowiącą późny środek i zamknięcie wyśmienitego muzycznego kwadransu, teoretycznie godzącego prog’owców z fanami post-rocka lub slowcore’a.

posłuchaj również: 









Wliczając mostek U-Goda jest tu osiem zwrotek nawijanych przez ośmiu charyzmatycznych raperów, taranem przecierających drogi amerykańskiego hip-hopu za sprawą Wu-Tang, jak i późniejszych karier solowych. Między innymi bystry, too hot to handle Inspectah Deck, hardy Raekwon, mrocznie chrypiący Method Man, masakrujący zachłanne wytwórnie Genius czy też ostry jak brzytwa RZA. Undergroundowej metafizyki dodają klimatyczne dźwięki produkcji ostatniego z wymienionych. Istne Unique rollin with the night of the creeps. 

posłuchaj również: 









W „Anyone Can Play Guitar” słyszymy Radiohead gitarowo piosenkowe, proste i radosne jak nigdy później. Fragment: And if the world does turn, And if London burns I'll be standing on the beach with my guitar… rozbraja pozytywną, młodzieńczą naiwnością, która kilka lat później była już dla Thoma Yorke’a i spółki nieosiągalna. Oczywiście dobrze, że nagrali “OK Computer”, “Kid A” czy “Amnesiac”, bo czymże jest jeden błahy kawałek wobec tak genialnych albumów, a jednak dziś kiedy widzę niektóre wywołujące odruch ziewania nowe projekty Yorke’a czy jego wygibasy przy „Lotus Flower”, numery takie jak ten pozwalają mi znów spojrzeć na zespół z Oxfordshire nieco przychylniejszym okiem.

posłuchaj również: 









Piosenka doskonale znana z radia i co najmniej kilku filmów. Pochodząca z wczesnego okresu twórczości Cranberries, czyli czasów, gdy Dolores O’Riordan rzadziej zdarzało się „krakać”, a częściej śpiewać ładnie, dziewczęco, w deseń dream popowych wokalistek. Nie da się „Dreams” odmówić kompozycyjnej urody, punktujących melodii i magii. Z tego też powodu soundtrackowy potencjał jest tu jak najbardziej zrozumiały. Nawet po dziesiątkach przypadkowych spotkań w Radio Zet i reklamówkach TVN’u słuchanie go wciąż nie boli. 

posłuchaj również: 









Kamyk dołożony przez zespół Secret Shine do legendy mitycznej już wręcz wytwórni Sarah Records. Ledwie jeden singiel, ale na tyle wyśmienity by zapisać się w historii brytyjskiej alternatywy złotymi zgłoskami. Obezwładniająca shoegaze’owa mgła, chórki, chóreczki, rozmyty wokal i gitary. Świetność „Loveblind” przypieczętowuje śliczny popowy refren i najbardziej bezpośrednie miłosne wyznanie zarazem.

posłuchaj również: 



25. Pram - Cumulus






Być może słuchacze, którzy znają już wszystko bez problemu odnajdą w utworach Pram stosowne inspiracje i zapożyczenia. Ja obcując z kawałkami takimi jak „Cumulus” zawsze czuję się zupełnie zdezorientowany. Nie żeby mi szczególnie zależało na znajdowaniu tych wpływów, bo właściwie to ogromnie cieszy mnie, że dziwne, baśniowo-awangardowe zabawy dźwiękiem grupy z Birmingham brzmią jak coś, czego nie słyszałem nigdzie indziej. Intrygująco, tajemniczo, instrumenty niekiedy nierozpoznawalne. Tak jakby znaleźli przejście do innego świata i z niego wszystko zaczerpnęli. Szufladka z rzeczami nieopisywalnymi. 

posłuchaj również:









Jeszcze jedna znakomita księżycowa ballada autorstwa Marka Eitzela. Jeszcze jedna świadcząca o miejscu tego człowieka wśród największych muzycznych poetów początku lat 90. Jego fortepian, wrażliwość, wyczucie klimatu, czarujące linijki tekstu. W „Gratitude Walks” wszystko to jest obecne, pulsujące, żywe… Kontemplacja takich utworów czyni słuchacza lepszym.

posłuchaj również: 









W pierwszej połowie lat 90. brzmienie alternatywnych rockowych zespołów coraz silniej nasiąkało wpływami Sonic Youth i My Bloody Valentine. W stajni znanej niezależnej wytwórni Matador Records znalazła się zaś grupa Bailter Space mocno wykorzystująca w swej twórczości zarówno shoegaze jak i elementy noise rockowe. Zwala z nóg potężny gitarowy riff w „Begin” bezkompromisowo inicjujący album „Robot World”. Rozmyte wokale stanowią najwyżej tło, mniej istotny instrument, podczas gdy przybrudzone ściany dźwięku, rozkoszne w swym rozmyślnym masakrowaniu przestrzeni odgrywają znakomitą rolę wiodącą.

posłuchaj również: 









Tanya Donnely, Dolores O’Riordian, Rachel Goswell, Hope Sandoval - Rok 1993 był bez wątpienia czasem ciekawych, romantycznych wokalistek i tworzonych przez nie niezapomnianych ballad. Jedną z najbardziej wyjątkowych jawi się „Fade Into You”, łącząca zwiewność i ulotność dream popu z naturalną przebojowością godną szerszej publiki. Ta pieśń mogłaby się tak unosić i trwać w nieskończoność albowiem nie ma tu absolutnie niczego, co mogłoby słuchacza wprawić w zniecierpliwienie. Grupa z Santa Monica wyczarowała utwór pozbawiony komplikacji, oparty na leniwie kołyszących dźwiękach, zniewalający wersami śpiewanymi przez 27-letnią wówczas Hope. Wspaniała jest oczywiście wersja studyjna, choć wierzcie mi, to zaledwie zalążek wrażeń towarzyszących usłyszeniu tego cuda na  żywo.

posłuchaj również: 









Najsłynniejsze Sha la, la, la, la, la, la alternatywnego rocka. Właściwie to nie wiem, czy alternatywnego skoro „Mr. Jones” jawi się esencją popularnego radiowego rocka i kompletnym gitarowym przebojem? Counting Crows brzmieli niczym idealnie wyśrodkowana hybryda wygładzonego grunge’u oraz popu opartego na melodyjnym szarpaniu w struny. Wokal Duritza jakby starannie zmieszany z dwóch innych – Chrisa Cornella i Michaela Stipe’a, mimo wszystko dość charakterystyczny. Pieśń godna zapamiętania, mająca w sobie coś prawdziwego, z kilkoma linijkami do wypisania na ścianie.

posłuchaj również: 









Cechą charakterystyczną tej kompozycji, stawiającą ją w szeregu niewątpliwie nieprzeciętnych jest naturalnie zniewalająco-nurtujący motyw przewodni. Do spółki z głębokim wokalem Simona Huw Jonesa przywołującym zarówno Cave’a, jak i Walkera czy McCullocha oraz wszechobecną gotycką estetyką tworzący przyjemnie mrocznawy fragment wprost ze świata posępnych katedr. Czarne róże, złowrogie drzewa i skojarzenie z 4AD. Czego więcej do szczęścia? 

posłuchaj również:









Niemożność podjęcia decyzji co do wyboru jednej piosenki z „In Utero” kończy się wyborem dwóch. Pierwsza jest kwintesencją rozpierdolu w rockowej muzyce, mamy tu brud, przeraźliwą moc gitar i cudowne zdzieranie gardła. Druga to błysk popowego talentu, zaserwowany w pakiecie z poważnym dołem i emocjonalnym kacem. Epatujący zresztą dwuznacznością, bo równie dobrze Kurt mógłby nam tu zaśpiewać I think I’m down, albo I’m think I’m done. Kiedy zaś przypuszcza, że jest szczęśliwy, cóż, nie brzmi w tym szczególnie przekonująco.

posłuchaj również: 









Marmurki, kolorowe szklane kule z listkami w środku, relikty dzieciństwa, dziś ledwo kojarzone, powracają za sprawą zespołu Tindersticks w postaci muzyczno-literackiego, obrazka. Z „Marbles” czerpać mogli zarówno The Clientele jak i The National. Mamy tu narrację, poezję i piękną retro-oprawę dźwiękową. Szczytem kompozycji albo jak kto woli opowiadania, staje się fragment, w którym przez deklamację Staplesa przenikają podśpiewywane, lakoniczne słowa refrenu: They're going to hurt you, They always will. Słuchacz z kolei nawet sam nie zdaje sobie sprawy kiedy staje się częścią świata przedstawionego: She is now with me, inside of you And I could only stare wide-eyed, As everything closed in around the three of us, wraz z twórcą i bohaterką historii tworząc magiczny, intertekstualny trójkąt.

posłuchaj również: 









I've been taken away, I've been taken away
By a shark-skinned man with a raccoon tan

Najspokojniejsza załoga z Chapel Hill rozgościła się w moich podsumowaniach na dobre. Z takimi melodiami nie może być zresztą inaczej. Sposób ich tworzenia, rozwijania oraz dbałego doskonalenia przez Sooyounga Parka pozostawia odbiorców w stanie permanentnej hipnozy, zapowiada marzycielskie emo Mineral i Christie Front Drive czy nawet antycypuje romantyczne brzdąkanie Explosions In The Sky. Tego oblicza amerykańskiego indie nie można nie pokochać. Takimi utworami w ramach inspirowania młodzieży powinno się wypełniać seriale, filmy i programy telewizyjne.

His skin peeling back, as we drove by
Into the dust of a city that was calling us

posłuchaj również:









Naturę shoegaze’u w jego najbardziej rozlanej, psychodelicznej odsłonie The Verve rozumieli swojego czasu jak mało kto. „Beautiful Mind” jest jak jedno wielkie, eteryczne wrażenie. Muzyczny impresjonizm, rozmazujące się, przenikające przez siebie barwy i synestezja wszystkiego ze wszystkim. Mistrzostwem było już „A Man Called Sun” z roku poprzedniego. Kto wie, czy w tym utworze nie posunęli się jednak nawet o krok dalej, osiągając w rezultacie stan dogłębnego połączenia ze wszechświatem.

Posłuchaj również:

Flying Saucer Attack - My Dreaming Hill








Ten utwór miał szczęście powstać w czasach, w których mainstream-rockowe ballady potrafiły człowieka dogłębnie poruszyć i zelektryzować. 1993 z kolei zapisał się jako rok najwyższej formy kompozytora nazwiskiem Billy Corgan. „Disarm” to jak cięcie emocjonalną kosą, od głowy do stóp, ze szczególnym uwzględnieniem okolic sercowych. Dziwna fuzja skromnego akustycznego brzdąkania z epickim rozmachem produkcji, i tak przyćmiona kluczowym w tym wszystkim śpiewem Billy’ego; jego przejmującą manierą, przeszywającym refrenem (the killer in me is the killer in you) oraz potęgą tkwiącą u samych podstaw kompozycji. „Zegarowy” dźwięk inicjujący utwór i patetyczne niemalże do granic przyzwoitości smyczki dziś oczywiście składają się na pozytywny element stanowiący o postrzeganiu tej piosenki. Podejrzewam jednak, że nawet gdyby Corgan wykonywał ją a capella doskonałość „Disarm”  nie zostałaby naruszona.

posłuchaj również:









Najwyżej notowany i zarazem najsłabiej sprzedający się singiel Blur z “Modern Life Is Rubbish”. Jak to w ogóle możliwe? W Anglii? Zapewne zwyczajnie, ale ja wam tego nie wytłumaczę. Wiem natomiast, że “Sunday Sunday” to piosenka bliska popowej doskonałości. Skrojona pod kompletną przebojowość 2:38/2:38, z wesołymi trąbkami, obowiązkowym lalalalalalala, wczesno-albarnowym humorem i cyrkowym zwrotem akcji. Do posłuchania przed niedzielną drzemką.

posłuchaj również: 









Jeszcze jedna zaginiona perła niczym z repertuaru Lennona i McCartneya, odnaleziona przez działający w sumie niespełna dekadę zespół z Londynu. Mało kto wie pewnie, że nasze rodzime Lenny Valentino nazwało się właśnie od piosenki The Auteurs. Ich nieco wcześniejsze dzieło - „Show Girl” poraża elegancją, ułożeniem i klasą dostępną tylko nielicznym kompozycjom. Jest jak kobieta w wytwornej sukni, prawdziwa dama, przy której każdy czuję się trochę jak neandertalczyk. Po każdej pauzie kwitnie kolejna dystyngowana melodia, wokal jest nieskazitelny. Klasyfikowanie jako brit-pop miałoby w sobie coś krzywdzącego. Tu mamy raczej wszystkiego po trochu z każdej dekady brytyjskiego popu, od Beatlesów, przez eightiesowe indie po Teenage Fanclub. Wszystkiego, ma się rozumieć, co najlepsze.

Posłuchaj również:









Odpowiedź na pytanie jakby to było Madness połączyć z odrobiną Television? Takim właśnie wynalazkiem jest „Queen Jane” bardzo zdolnego, ale nieco pechowego zespołu Kingmaker, któremu dane było istnieć zaledwie do 1996 roku. Ska po brytyjsku z wokalistą śpiewającym trochę w manierze Toma Verlaine’a, w tym teledysku wypełniającym wizerunkową niszę pomiędzy Elvisem Costello a Zmywakiem z Muzyki Końca Lata.

posłuchaj również: 









Zanim zapoznałem się z Disco Inferno odnosiłem wrażenie, że ten zespół to jakiś podziemny klasyk eksperymentowania, awangardy i cudów-niewidów. Tymczasem chłopaki z Essex, owszem kombinowali i byli niezmiernie oryginalni, ale przy tym potrafili pisać piosenki i melodie tak piękne, niczym niezmącone jak… No właśnie jak ta w „The Last Dance”. Tu nie przekraczając właściwie granicy żadnego konkretnego gatunku tworzą cudowną harmonię, coś wywodzącego się jakby z post-punku, ale niezwykle pogodnego, pobrzmiewającego dream popem, ale nie będącego nim, w swej klasycznej budowie nie tykającego również post-rocka. W „Last Dance” skrzy się zarówno niepokój jak i nadzieja, ale ostatnie wersy: But now my eyes point ahead, Away from the ghosts of the dead… wskazują raczej na spokój i nieśmiałą radość wywołaną zakończeniem czegoś złego. Jakimś sposobem charakter tego utworu pozostaje nie do końca uchwytny, zaskakująco niezwykły i ulotny. Muzyka zaś tak cudownie wiosenna, „popowa”, nie przeginająca pały ani miligramem przesłodzenia.

zobacz również: 









Hymn Off festivalu 2010. Kolorowa piosenka o dziewczynie, która ponad masło, ser i galaretkę stawia wazelinę. O chłopaku, który chodzi na koncerty, a do dmuchania nosa używa magazynów. W trzeciej zwrotce o dziewczynie podobnej do Cher, zmieniającej kolor włosów za pomocą mandarynek. Mającej chyba zresztą coś z Wayne’a Coyne’a, którego fryzura w teledysku do „She Don’t Use Jelly” przybrała barwę soczyście marchewkową. Melodyjne, gitarowe partie sprawiły, że arcychwytliwy singiel z „Transmissions From Satellite Heart” po dziś dzień zasłużenie jawi się największym hitem ekscentrycznego zespołu. Dwadzieścia lat temu jego sukces zaowocował nawet gościnnym udziałem Flipsów w młodzieżowym serialu „Beverly Hills 90210”. Koncert grupy bez niego, nawet z całym dobrodziejstwem balonów, robotów, confetti oraz innych niesamowitych kompozycji byłby zwyczajnie rozczarowujący i niekompletny.

zobacz również: 









W moim poprzednim podsumowaniu słuchaliśmy Marka Sandmana przesyconego smutkiem, melancholijnie cohenowskiego, zlęknionego perspektywą rozstania. W „Thursday” posępny romantyk zmienia się w hardego drania, którego jedyną obawą jest to, czy mąż kochanki nie wróci wcześniej z pracy. Well her husband he's a violent man a very violent and jealous man, Now I have to leave this town I got to leave while I still can. Muzycznie, kawałek z "Cure For Pain" wręcz wibruje od mięsistej dętej sekcji, basu, rock’n rollowego groove’u i niezastąpionej, wokalnej charyzmy wybitnego muzyka liderującego formacji.

zobacz również: 



8. The Trash Can Sinatras - Hayfever






„Hayfever” to hookowy zażeracz większy nawet od przebojowego „Obscurity Knocks” z 1990 roku. W porównaniu do wspomnianego poprzednika odznacza się większym natężeniem melodii i zwrotów, których nie tylko ilość, ale i błyskotliwość czy sposób rozłożenia nakazywałyby podejrzewać Francisa Readera o rzeczywisty geniusz. Tym utworem doprawdy ciężko się znudzić, a i szczegółowo przeanalizować nie byłoby tak łatwo. Każdy z przewijających się przez niego motywów brzmi wybornie, od klawiszy po harmonie wokalne wszystko dograne jest właściwie idealnie. A mowa przecież nie o progresywnym potworze czy owocu muzycznych eksperymentów, tylko rzeczy, w jakiej udało się zachować feeling bardzo przystępnej jangle popowej piosenki.

zobacz również: 








Egzystencja Suede jako największego fenomenu brytyjskiej muzyki gitarowej pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych to fakt prawie niezaprzeczalny. Anderson i Butler przegrywali na różne sposoby z Oasis, Blur albo Pulp, czy to pod względem komercyjnej pomyślności, ilości przebojów czy serii znakomitych płyt (Blur > reszta). Mówi się, że to jednak Suede umieścili brit-pop na mapie, a nawet jeśli nie, to ich zjawiskowość w pewnym momencie przyćmiewała wszystkich wyżej wymienionych. Także dziś słuchanie przykładowego „Animal Nitrate” wyzwala poczucie obcowania z czymś innym, rzadkim i szczególnym. Wizją mieszkających w Londynie dwudziestoparolatków, których muzyka nieodłącznie związana była z życiem bez zahamowań, narkotykowymi eksperymentami i pokręconymi relacjami seksualnymi. Wyrazistość lidera formacji, przejawiająca się w osobliwym wokalu i androgenicznym image’u, gitara jego równie uzdolnionego kolegi, wskrzeszenie glamu oraz przefiltrowanie go przez wrażliwość współczesnego alt-rocka zaowocowały zapewne najbardziej intrygującym wydarzeniem na wyspach od czasów The Smiths.

zobacz również: 








Bóg stworzył muzykę dla takich momentów. A ten muzyczny moment szczęśliwie dla nas, chylących głowę słuchaczy, trwa całe 5 minut i 48 sekund. Najpierw zachwyca romantycznie wyjąca, powoli i dystyngowanie wprowadzająca gitara, następnie równie nastrojowo wkraczający Dulli (Baaaaby). W tekście można się rozsmakować: You're saying that the victim doesn't want it to end, Good. I get to dress up and play the assassin again. Znaczenie ma zresztą sposób w jaki dane słowa nasz mistrz wypowiada. Chwila podniesienia głosu przy Instead of watching you abandoning YOURSEEEELF 20/10. Na koniec gitary przyjemnie i delikatnie kołyszą, zamykając coś czego nie dałoby się zagrać już ani trochę lepiej.

zobacz również:









Co to był za debiut. Wymierzony z niesamowitą siłą college-rockowy cios, rzecz zupełnie pozbawiona grunge’owych inklinacji, ale równie mocna, nieflirtująca z popem, świeża i znakomita pod względem produkowanej energii. To właśnie za sprawą takich kawałków jak „Wrong” Richard Bachman z kapelą obok między innymi Superchunk czy Seam dookreślili styl zwany indie rockiem. Dziś ten numer podobnie jak właściwie wszystkie inne z „Icky Mettle” broni się na tle wielu bardziej sukcesywnych 20 lat temu rockowych rówieśników swą aktualnością i niezestarzałym ani w jednym calu brzmieniem. „Wrong” to przeciwieństwo rockismu, nudy oraz rdzy pokrywającej gitary co niektórych. Lekarstwo na muzykę miałką, anemiczną, jak również tą skomplikowaną i nierzadko męczącą.

zobacz również: 









Są takie miejsca, do których chodzisz sam. Zaszywasz  się głęboko, w ciszy i ciemności. Jest zimno, ale to się wkrótce zmieni (I swear it will be warm). Nic ci nie przeszkadza, nikt nie zna twojego imienia. Łatwo udawać, łatwo uwierzyć. Samotność nie jest zła. Nie zawsze musi być całkiem ciemno, czasem cienie tańczą na ścianie w rytmie twojej duszy. Zamykasz oczy, czekasz na Nią.

zobacz również:









Są kawałki dobre (3), bardzo dobre (3,5), rewelacyjne (4), genialne (4,5) i wybitne (5). Zupełnie innym kryterium jawi się zaś poziom unikalności. Czasem utwór wyrasta ponad tradycyjny system ocen, nawet jeśli kompozycyjnie, melodycznie czy tekstowo czegoś mu brak. „Upon 9th And Fairchild” ma osobne miejsce w moim prywatnym hall of fame. Zalicza się do rzeczy może nie odkrywczych, ale i tak nieporównywalnych z innymi. Z pełzającego tempa, budującej atmosferę (prawie reggae’owej) rytmiki oraz rzężących przesterów wyrasta wyjątkowo klaustrofobiczna opowieść o sprytnie dopasowanym brzmieniu i treści. Głos Sice’a Rowbotomma dociera do nas przez szorstki filtr. Kiedy wokalista The Boo Radleys wymawia słowa: It's been 3 weeks and 3 days Since I last stepped out my door albo Jesus, this room's so cold czuję się jakbym to ja siedział w tym zimnym, zamkniętym pokoju. Każdy dźwięk, szmer i szum wydaje się równie niezbędny, wyrastające w końcówce posępne skrzypce również pasują tu jak ulał. Psychodelia, shoegaze i brit-pop nie spłodziły wspólnie niczego równie udanego.

zobacz również: 









Nikt tak nie wypowiada słów without you jak Mark Kozelek. Zarówno w „Medicine Bottle” jak i „Katy Song” (without you what does my life amount to). Poprzeczka zawieszona przy okazji dziesięciominutowego emocjonalnego absolutu z „Down Colorful Hill” na trójce z „Red House Painters” zostaje dosięgnięta raz jeszcze. Przerzedza się nieco post-punkowa otchłań depresji, tekstury wkraczają na grunt dream popowy, choć kilka późniejszych taktów perkusji niemalże nawiązuje do słynnego utworu z poprzedniej płyty. Nie wiem czy większa wybitność kryje się tu we wrażliwości Kozelka jako tekściarza-poety, który swoją opowieść o rozstaniu pisze tak, że od dosięgnięcia odczuć twórcy dzieli nas jakby tylko wyciągnięcie ręki czy może w bogactwie, sile oraz magii melodii, jaką naznaczona jest każda fraza i każdy fragment. W samym nawet lalalala dyktowanym przez ostatnie kilka minut można się doszczętnie zatracić.

zobacz również:








Przesiąknięte do szpiku złowrogą emocją gitary Dulliego i McColluma, sugestywna sekcja rytmiczna i charyzmatyczny głos Grega wyznaczają szlak prowadzący krętą, bolesną drogą do piekła. Jest tu cała masa wrażeń, jakich nie doświadczymy w innych utworach. Nie miłość, nie nadzieja, ani smutek. Raczej wybuchowa mieszanka goryczy, żalu i wściekłości (This time the anger's better than the kiss). Coś zatrważającego w tekście wywołuje ciarki. Bezradność małego chłopca oraz zło wyrządzane drugiej osobie przez dorosłego mężczyznę zarazem. Potwór zaciska swe szczęki, przegryza i połyka. Opus magnum niezależnego rocka pierwszej połowy lat 90.

zobacz również: