wtorek, 6 maja 2014

The Field Mice - Emma's House (1988)









10

Kto dziś posiada jakąkolwiek wiedzę o wytwórni Sarah records, temu przychodzi zapewne na myśl przede wszystkim nazwa The Field Mice. Co prawda nie oni byli tu pierwsi, gdyż debiutancką siedmiocalówkę wydano im jako dwunastą z kolei pozycję w katalogu, a The Sea Urchins czy Another Sunny Day do zasobów twee i jangle-popu dorzucili od siebie coś ciekawego już chwilę wcześniej. To jednak Field Mice ze wszystkich kapel Sary okazał się zespołem bezapelacyjnie najbardziej prominentnym, rozpoznawalnym i posiadającym w ostatecznym rozrachunku najistotniejszy dorobek. Zaczynali zresztą kapitalnie, za sprawą znakomitości pod tytułem „Emma’s House”.

Kiedy Harvey Williams grał jeszcze wyłącznie we wspomnianym Another Sunny Day, panowie Bobby Wratten i Michael Hiscock radzili sobie zaledwie we dwójkę. Układ sił musiał być w każdym razie więcej niż wystarczający, skoro zaledwie wczesna faza działalności przyniosła duetowi kilka permanentnych majstersztyków. Pierwszym jest naturalnie tytułowe nagranie debiutanckiej EP’ki (albo jak kto woli singla). Utwór odsłaniający sporego rąbka muzycznej wrażliwości grupy, kamuflujący tęsknotę pod pozorem piosenki pogodnej i niebywale prostej. Składa się na niego modelowo dla wyspiarskiego indie-popu tamtego okresu brzmiąca gitara, obrazowo stawiane wersy przenoszące nas do portowego poranka, na godzinę za pięć szóstą, gdzie chłód przebija się przez jedwabną podkoszulkę bohatera oraz piękny w każdym calu refren - ujmująca ulotność uchwycona w kilku frazach. Wratten pyta gdzie ona jest? Śpiewa o opuszczonym domu ważnej dla siebie osoby i rozmyśla nad tym czemu wciąż nazywa go Jej domem? Emma, która dokądś odeszła, pozostawiając chłopaka w stanie sentymentalnej zadumy wpisuje się w jeden z najbardziej enigmatycznych dziewczęcych wizerunków niezależnego popu.

Na tym nie kończą się zalety pierwszej „siódemki” The Field Mice, choć zauważenie, że jej pierwsza połowa brzmi o niebo lepiej od drugiej będzie raczej nieuniknione. W totalny późno-80’sowy romantyzm z delikatną precyzją wprowadza „When You Sleep”. Bobby ponownie akcentuje wyjątkowość, ale i mglistość relacji miłosnej. Czule opisuje widok śpiącej ukochanej, a jednocześnie przeczuwa, że jego szczęście nie będzie trwać wiecznie. Co na papierze wydaje się rzeczą być może przesłodzoną w formie muzycznej zdaje egzamin na pięć. „Fabulous Friend” to nadal przyjemny, ale dość generyczny wytwór zespołu (Wratten posypuje głowę popiołem i akceptuje poczucie winy na jakie sobie zasłużył). „The Last Letter” z obecnym pianinem jawi się raczej letnią i błahą pioseneczką o przeciętnym tekście. 

Z dwiema kompozycjami bliskimi ideału, jedną dobra i jedną słabszą Londyńczycy notują debiut nierówny, ale i tak zapamiętany głównie przez wzgląd na klasę tytułowego utworu.



Ocena na górze to ocena tytułowej piosenki singla, b-side'y zostawiam w spokoju


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz