środa, 24 grudnia 2014

Podsumowanie 2014: piosenki 24-11




Jason Robert Quever, taki trochę wiecznie zakochany chłopiec, kompozytor padający z jabłoni gdzieś niedaleko Morning Benders, Fleet Foxes, Grizzly Bear. Dziedziczący po Brianie Wilsonie i Jamesie Mercerze, czerpiący z tradycji folku i barokowego popu. „Still Knocking At The Door” dowodzi dwóch rzeczy. Po pierwsze autentycznej umiejętności Papercuts do układania zgrabnych, przeuroczych piosenek. Po drugie, wiedzy odnośnie tego jak powinny one ostatecznie zabrzmieć (skrzypce, chórki, wyeksponowana gitara na wysokości 3:00). Tu już rozmarzony, natchniony sposób wyśpiewania przez Jasona pierwszego wersu „Not scared of girls with dreams to sell…” nie pozostawia wątpliwości, iż mamy do czynienia ze spadkobiercą najlepszych indie-romantyków. Na pocieszenie dla wszystkich, którym jeszcze nikt nie otworzył drzwi.



Ze skromnej półminutowej zwrotki i jednostajnego rytmu sprytnie wprowadzających w hipnozę wyrasta refren gigant: „Kontuzje cię nie bolą, zapijasz wódkĘ colą” ze zmianą na „...walka przeciw zatorom”. Kiev Office napisali już nie jedną chwytliwą piosenkę na czeke z „Dwupłatowcami”. Tymczasem ten wyróżniający się kawałek ze „Statku Matki” brzmi jakby przed jego stworzeniem trio umyślnie podniosło sobie poprzeczkę w kategorii „przebojowość” po czym zgodnie z oczekiwaniami (i w duchu samego tekstu) dokonało życiowego skoku. Ok, dziś mamy bulwar i molo, ale aż strach pomyśleć przez co będą skakać dalej?



Hałaśliwi panowie z The Men sami ponoć nie wiedzieli, że noszą w sobie tego rodzaju kompozycje. Nie było w tym roku piosenki, przy której bardziej niż przy „Settle Me Down” żałowałbym, że radia nie są już tak fajne. Ta piosenka to zwykły rock, zwykłe country, zwykły pop, zwykła łagodna przebojowość do słuchania w samochodzie albo rankiem przed wyjściem do pracy. Mogłaby powstać zawsze i pewnie im prędzej by powstała, tym większym cieszyłaby się uznaniem. Wydana teraz niesie nas jednak na arcy-rozkosznych falach niedoprecyzowanej nostalgii.



W tej jednej znakomitej piosence Eric Berglund zamknął oczekiwania fanów Animal Collective na utwór, jakim inny wykonawca byłby w stanie wynagrodzić chwilowo nieobecność ich ulubieńców. Czy słuchając „Whorehouse” czujemy się tak jakby ktoś otworzył nam puszkę pandory? Chyba nie do końca, raczej jakieś jej przeciwieństwo. Ten kawałek to prędzej niezwykłe pudełeczko, z którego wyskakują zabawki, słodycze, konfeti i inne kolorowe niespodzianki. Miłośnik pomysłowo sprzedającego przyjemność popu poczuje się tu jak dziecko na urodzinach. Berglund a.k.a ceo sypnął z rękawa talią chwytliwych dźwięków, odgłosów i melodii. Szwed, jak to Szwed, napisał zgrabne, rytmicznie wzmocnione zwrotki, chłopięco niewinny refren, ale i posłużył się kluczową w tym wszystkim szkołą mistrzowskiego produkowania. Tym samym, najistotniejszym rezultatem stało się powstanie przyciągającego barwnymi detalami  singla kompletnego, w którym za każdym razem dosłuchujemy się kolejnych nowych rzeczy. Siedem (!) lat po zdobyciu piosenkiroku na Screenagers, ex-członek The Tough Alliance przypomniał nam się ze swej najkorzystniejszej strony.



Na bezrybiu i rak ryba. Na średniej płycie The Gaslight Anthem dobra piosenka napisana przez Briana Fallona to wciąż świetna piosenka. W „Rollin’ And Tublin” płonie żywy ogień podsycany goryczą i rozczarowaniem. Rozwód lidera zespołu z New Brunswick zainspirował być może najlepszy kawałek czystego rocka, jaki powstał w tym roku. Ciskane od samego wejścia riffy, refreny i mostki prowadzone na całkiem błyskotliwych wokalnych melodiach oraz spienione ostrym wkurwem teksty Briana („Baby I was born on the fourth of July, Exploding like a firework, aw yeah”) składają się na gitarową petardę o aparycji nie skalanej obskurnością. 



Świąteczne utwory nie są nawet w połowie tak dobre jak te zimowe i nazwijmy je sobie “przedświąteczne”. Miłosna ballada Adama Bainbridge’a śpiewana w urokliwym duecie z wokalistką o pseudonimie Tawiah wpisuje się według mojego wyobrażenia właśnie w tę ostatnią kategorię. Stanowi o tym wyjątkowa, ciepła atmosfera, stonowanie i wrażliwość obydwu głosów piszących swoje kwestie na gruncie będącym wypadkową r’n’b z sophisti-popem. Dołóżmy do tego trzy grosze dołożone przez pana z Blood Orange oraz nie tak znowu wesoły tekst czyli czynniki równoważące poziom cukru w piosence do postaci półsłodkiej, może nawet wytrawnej. To może nie soundtrack do beztroskiego ubierania choinki, ale refleksyjnego grudniowego spaceru ulicą miasta wieczorową porą już jak najbardziej.



„Amnesia” zalicza się do sprytnie rozplanowanych piosenek, które z każdym kolejnym momentem już podczas trwania zyskują coraz większą sympatię słuchacza. Podopieczni Nasiono Records zaczynają nieźle, od pogodnej zwrotki, ważny punkt zyskują przy „run run runaway until you reach the blind street…”, aż w końcu przesądzają sprawę bujnie rozkwitającym refrenem. Nie wiem jakim cudem dałem się tu przekabacić (i to nie raz) tak wielu melodyjnym linijkom i fragmentom tekstu, które wypadałoby sobie gdzieś wytatuować. Ile razy, w czasie jednej sesji z tą piosenką, robi mi się ciepło na duszy? „Amnesia” = wiosna 2014. Niemy krzyk wiecznego bycia pomiędzy („I'm stuck forever somewhere in the middle”), ochoty porzucenia ciepłej nudy na rzecz odrobiny szaleństwa („A sip of tea washed down with a cooold drink”) i małego, osobistego buntu („I could never live that way agaaain”). Zdecydowanie ich “moment of bliss”.



Wyobraźmy sobie balladę o rozstaniach, takich chwilowych, o emocjonalnych kosztach jakie trzeba przez nie płacić, aby coś się opłaciło. Albo nie tylko o rozstaniach, raczej o wszystkim co wiąże się z poświęceniem czegoś dla dobra sprawy. O wysiłku, który na poważnie podjęty może zaowocuje triumfem, ale nie na sto procent, bo gwarancji nigdy ma... Tylko czy aby na pewno o tym wszystkim jest ta piosenka, czy jednak tylko o rozstaniach i tęsknotach? A może to jedynie ładna melodia, ciepła emocjonalność i kompozycjna szlachetna prostota? „Jedynie” – słowo klucz.



Jakże pięknym nabytkiem stał się dla Polyvinyla ten zespół. Jak łatwo można się zakochać w jego blond-wokalistce, jakże błogo melodie rozpływają się gdzieś w lekko-retro oprawie i jak kapitalna jest cała ta twee popowo/jangle popowa piosenka, tego wyrazić nie jestem do końca w stanie. Lato według Alvvays, słoneczna beztroska… takie struktury i klimaty już znamy, ale usprawiedliwieniem wysokiej oceny oraz zachwytów niech będzie meritum w postaci refrenu, słusznie naznaczonego tu największą starannością i wdziękiem.



Nie za łatwo jest pisać o tak mało charakterystycznych, typowych wręcz dla danego zespołu, ale mimo to diabelnie doskonałych utworach jak „Intruders”. The Antlers zaszczycają nas swą dostojną melodyjnością, krokami stawianymi z elegancją, gracją i lekkością jednocześnie. Linie wokalne Petera, jego falsetowane końcówki i sporadyczne uniesienia wypływają tak naturalnie, że nawet „fuck your doubts and your cute batallion” nie brzmi za grosz wulgarnie. Fragment zawierający te słowa jest zresztą w całej piosence najlepszy, a zdobiące numer trąbki wydają się być na miejscu tak bardzo, że aż dziwne jak mogli się obyć wcześniej bez nich.



Z czym właściwie mamy do czynienia? Post-punkiemkraut-rockiemavant-popem? Może wszystkim po trochu, a może z żadnym z powyższych. Kilka repetycyjnych struktur nakłada się na siebie, wokalista ciągnie zwrotki nadając tworowi pozorów piosenkowości, jest ciekawy rytm i basowy puls. Po tym jak dostajemy ostrzeżenie: „Digitale, analogi, błyskające oślepiają, Kiedyś Cię dopadną, więc się strzeż”, pojawia się chyba mój ulubiony, mroczniejszy fragment stanowiący pomost pomiędzy drugą, a trzecią zwrotką (refrenu nie ma). A w niej z kolei najlepszy element tej sympatycznej i dość wymyślnej konstrukcji tekstowej. „Skręt w grubymi nićmi sznurowany senO szybach czarnych i autach za pięćDo tej całej idolatrii, pełnych szklanek, koleżanekGłośno słuchających „Tago” Can”. 30 marca 2014 „kawałek frapował i wciągał.Dawał radę jako przewrotny singiel, a zarazem wzbudzał ciekawość co do tego,jak odnajdzie się w układance albumowej.” Dziś wszystko poza ostatnią częścią wydaje się być aktualne. Układanka albumowa to już z kolei temat na inną bajkę.



Joyce Manor od trzech lat nieustannie utrzymują status najbardziej kultowej wśród lajtowych punk rockowych kapel. Króciutki numer 4 z „Never Hungover Again” 20 lat temu znalazłby swoje miejsce zarówno na „Punk In Drublic” jak i „Bee Thousand”.  „Victoria” z perkusją ala NOFX i entuzjastycznym krzyczeniem dziewczęcego imienia jawi się ich najbardziej beztroską lipcowo-sierpniową propozycją jak dotąd.  


12. Trust – Capitol

Pierwszy kontakt z „Capitol” ekscytacji nie przyniósł, ale już w drugim gotów byłem ocenić utwór Roberta Alfonsa na optymalne dziesięć. Zarówno podskórny odbiór jak i analityczna obserwacja sposobu rozłożenia składowych kawałka Trust jest intrygującym doświadczeniem. Autentyczną delirkę wywołuje zwłaszcza pierwsze 60 sekund. Obezwładniający klawiszowy motyw, lakoniczna tekstowo zwrotka, tak jakby napisana na kolanie, jedynie w celu zrobienia odpowiedniego wstępu do bombastycznego refrenu, ale w rzeczywistości będąca ogromną wartością sama w sobie. „No love, hold up, afraid/a friend?”, bo dobrzy poeci wiedzą, że mniej często wyraża najwięcej. Sam refren, tak wyczekiwany, maksymalnie przebojowy, powoduje czyste spełnienie. Z kolei nieinwazyjna taneczna część po nim, co najmniej słuszne przedłużenie przyjemności obcowania ze słodko-gorzkim synth-popowym singlem roku.



Sean Bonette, okularnik, szalony intelektualista i jego wesoła grupa folk-punkowych bystrzaków pozwalają nam przez moment przybrać nieco wrażliwszą optykę na świat. „Stevie Wonder to the bullshit, baby, Write a nice pop song about it”. Czyż nie brzmi to w przypadku “Temple Grandin’” jak postawione sobie i wzorowo zrealizowane wyzwanie? Ich muzyka nadal uderza, chwyta i krzepi. Poza tym „FIND A NICER WAY TO KILL IT!” wciąż można przy niej krzyczeć.  

5 komentarzy:

  1. "O aparycji nie skalanej obskurnością" ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, bo w przypadku zwykłego rockowego grania ciężo dziś tej obskurności uniknąć, a The Gaslight Anthem moim zdaniem się udało. Aparycja jest tu oczywiście przenośnią, chodzi mi o pewną brzmieniową powierzchowność.

    OdpowiedzUsuń
  3. OK, rozumiem. Przy okazji, słyszałeś solowy album frontmana, sprzed paru lat? Bardzo dobry, inny, przeoczony...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pamiętam, że nagrał płytę z zespołem The Horrible Crowes w 2011, ale słyszałem z niej tylko kilka kawałków. Informacji o solowym albumie Briana nie mogę się doszukać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie o tę płytę mi chodziło, "Elsie" :)

    OdpowiedzUsuń