Jason Robert Quever, taki trochę
wiecznie zakochany chłopiec, kompozytor padający z jabłoni gdzieś niedaleko Morning Benders, Fleet Foxes, Grizzly Bear.
Dziedziczący po Brianie Wilsonie i Jamesie Mercerze, czerpiący z tradycji folku
i barokowego
popu. „Still Knocking At The Door” dowodzi dwóch rzeczy. Po pierwsze
autentycznej umiejętności Papercuts
do układania zgrabnych, przeuroczych piosenek. Po drugie, wiedzy odnośnie tego
jak powinny one ostatecznie zabrzmieć (skrzypce, chórki, wyeksponowana gitara
na wysokości 3:00). Tu już rozmarzony, natchniony sposób wyśpiewania przez Jasona pierwszego wersu „Not scared of girls with dreams to sell…”
nie pozostawia wątpliwości, iż mamy do czynienia ze spadkobiercą najlepszych indie-romantyków.
Na pocieszenie dla wszystkich, którym jeszcze nikt nie otworzył drzwi.
Ze skromnej
półminutowej zwrotki i jednostajnego rytmu sprytnie wprowadzających w hipnozę
wyrasta refren gigant: „Kontuzje cię nie
bolą, zapijasz wódkĘ colą” ze zmianą na
„...walka przeciw zatorom”. Kiev
Office napisali już nie jedną chwytliwą piosenkę na czeke z „Dwupłatowcami”. Tymczasem ten wyróżniający się kawałek ze „Statku Matki” brzmi jakby przed jego stworzeniem trio umyślnie
podniosło sobie poprzeczkę w kategorii „przebojowość” po czym zgodnie z
oczekiwaniami (i w duchu samego tekstu) dokonało życiowego skoku. Ok, dziś mamy
bulwar i molo, ale aż strach pomyśleć przez co będą skakać dalej?
Hałaśliwi panowie
z The Men sami ponoć nie wiedzieli,
że noszą w sobie tego rodzaju kompozycje. Nie było w tym roku piosenki, przy
której bardziej niż przy „Settle Me Down” żałowałbym, że radia nie są już tak
fajne. Ta piosenka to zwykły rock, zwykłe country, zwykły pop,
zwykła łagodna przebojowość do słuchania w samochodzie albo rankiem przed
wyjściem do pracy. Mogłaby powstać zawsze i pewnie im prędzej by powstała, tym
większym cieszyłaby się uznaniem. Wydana teraz niesie nas jednak na arcy-rozkosznych
falach niedoprecyzowanej nostalgii.
W tej jednej
znakomitej piosence Eric Berglund
zamknął oczekiwania fanów Animal
Collective na utwór, jakim inny wykonawca byłby w stanie wynagrodzić
chwilowo nieobecność ich ulubieńców. Czy słuchając „Whorehouse” czujemy się tak
jakby ktoś otworzył nam puszkę pandory? Chyba nie do końca, raczej jakieś jej
przeciwieństwo. Ten kawałek to prędzej niezwykłe pudełeczko, z którego
wyskakują zabawki, słodycze, konfeti i inne kolorowe niespodzianki. Miłośnik
pomysłowo sprzedającego przyjemność popu poczuje się tu jak dziecko na
urodzinach. Berglund a.k.a ceo sypnął z rękawa talią chwytliwych
dźwięków, odgłosów i melodii. Szwed, jak to Szwed, napisał zgrabne, rytmicznie
wzmocnione zwrotki, chłopięco niewinny refren, ale i posłużył się kluczową w
tym wszystkim szkołą mistrzowskiego produkowania. Tym samym, najistotniejszym
rezultatem stało się powstanie przyciągającego barwnymi detalami singla kompletnego, w którym za każdym razem
dosłuchujemy się kolejnych nowych rzeczy. Siedem (!) lat po zdobyciu piosenkiroku na Screenagers, ex-członek The Tough Alliance przypomniał nam się ze swej najkorzystniejszej strony.
Na bezrybiu i rak
ryba. Na średniej płycie The Gaslight
Anthem dobra piosenka napisana przez Briana
Fallona to wciąż świetna piosenka. W „Rollin’ And Tublin” płonie żywy ogień
podsycany goryczą i rozczarowaniem. Rozwód lidera zespołu z New Brunswick
zainspirował być może najlepszy kawałek czystego rocka, jaki powstał w tym
roku. Ciskane od samego wejścia riffy, refreny i mostki prowadzone na całkiem
błyskotliwych wokalnych melodiach oraz spienione ostrym wkurwem teksty Briana („Baby I was born on the fourth of July, Exploding like a firework, aw
yeah”) składają się na gitarową petardę o aparycji nie skalanej obskurnością.
Świąteczne utwory
nie są nawet w połowie tak dobre jak te zimowe i nazwijmy je sobie
“przedświąteczne”. Miłosna ballada Adama
Bainbridge’a śpiewana w urokliwym duecie z wokalistką o pseudonimie Tawiah wpisuje się według mojego
wyobrażenia właśnie w tę ostatnią kategorię. Stanowi o tym wyjątkowa, ciepła
atmosfera, stonowanie i wrażliwość obydwu głosów piszących swoje kwestie na
gruncie będącym wypadkową r’n’b z sophisti-popem. Dołóżmy
do tego trzy grosze dołożone przez pana z Blood Orange oraz nie tak znowu wesoły tekst czyli czynniki równoważące poziom
cukru w piosence do postaci półsłodkiej, może nawet wytrawnej. To może nie
soundtrack do beztroskiego ubierania choinki, ale refleksyjnego grudniowego spaceru
ulicą miasta wieczorową porą już jak najbardziej.
„Amnesia” zalicza
się do sprytnie rozplanowanych piosenek, które z każdym kolejnym momentem już
podczas trwania zyskują coraz większą sympatię słuchacza. Podopieczni Nasiono Records zaczynają nieźle, od
pogodnej zwrotki, ważny punkt zyskują przy „run
run runaway until you reach the blind street…”, aż w końcu przesądzają
sprawę bujnie rozkwitającym refrenem. Nie wiem jakim cudem dałem się tu
przekabacić (i to nie raz) tak wielu melodyjnym linijkom i fragmentom tekstu,
które wypadałoby sobie gdzieś wytatuować. Ile razy, w czasie jednej sesji z tą
piosenką, robi mi się ciepło na duszy? „Amnesia” = wiosna 2014. Niemy krzyk
wiecznego bycia pomiędzy („I'm stuck
forever somewhere in the middle”), ochoty porzucenia ciepłej nudy na rzecz
odrobiny szaleństwa („A sip of tea washed
down with a cooold drink”) i małego, osobistego buntu („I could never live that way agaaain”). Zdecydowanie ich “moment
of bliss”.
Wyobraźmy sobie
balladę o rozstaniach, takich chwilowych, o emocjonalnych kosztach jakie trzeba
przez nie płacić, aby coś się opłaciło. Albo nie tylko o rozstaniach, raczej o
wszystkim co wiąże się z poświęceniem czegoś dla dobra sprawy. O wysiłku, który
na poważnie podjęty może zaowocuje triumfem, ale nie na sto procent, bo gwarancji
nigdy ma... Tylko czy aby na pewno o tym wszystkim jest ta piosenka, czy jednak
tylko o rozstaniach i tęsknotach? A może to jedynie ładna melodia, ciepła
emocjonalność i kompozycjna szlachetna prostota? „Jedynie” – słowo klucz.
Jakże pięknym
nabytkiem stał się dla Polyvinyla ten zespół. Jak łatwo można się
zakochać w jego blond-wokalistce, jakże błogo melodie rozpływają się gdzieś w
lekko-retro oprawie i jak kapitalna jest cała ta twee popowo/jangle popowa
piosenka, tego wyrazić nie jestem do końca w stanie. Lato według Alvvays,
słoneczna beztroska… takie struktury i klimaty już znamy, ale usprawiedliwieniem
wysokiej oceny oraz zachwytów niech będzie meritum w postaci refrenu,
słusznie naznaczonego tu największą starannością i wdziękiem.
Nie za łatwo jest pisać o
tak mało charakterystycznych, typowych wręcz dla danego zespołu, ale mimo to diabelnie
doskonałych utworach jak „Intruders”. The
Antlers zaszczycają nas swą dostojną melodyjnością, krokami stawianymi z
elegancją, gracją i lekkością jednocześnie. Linie wokalne Petera, jego falsetowane końcówki i sporadyczne uniesienia
wypływają tak naturalnie, że nawet „fuck
your doubts and your cute batallion” nie brzmi za grosz wulgarnie. Fragment
zawierający te słowa jest zresztą w całej piosence najlepszy, a zdobiące numer
trąbki wydają się być na miejscu tak bardzo, że aż dziwne jak mogli się obyć
wcześniej bez nich.
Z czym właściwie
mamy do czynienia? Post-punkiem, kraut-rockiem, avant-popem?
Może wszystkim po trochu, a może z żadnym z powyższych. Kilka repetycyjnych
struktur nakłada się na siebie, wokalista ciągnie zwrotki nadając tworowi
pozorów piosenkowości, jest ciekawy rytm i basowy puls. Po tym jak dostajemy
ostrzeżenie: „Digitale, analogi, błyskające oślepiają, Kiedyś Cię
dopadną, więc się strzeż”, pojawia się chyba mój ulubiony,
mroczniejszy fragment stanowiący pomost pomiędzy drugą, a trzecią zwrotką
(refrenu nie ma). A w niej z kolei najlepszy element tej sympatycznej i dość
wymyślnej konstrukcji tekstowej. „Skręt w grubymi nićmi sznurowany sen, O
szybach czarnych i autach za pięć, Do tej całej idolatrii, pełnych
szklanek, koleżanek, Głośno słuchających „Tago” Can”. 30 marca 2014 „kawałek frapował i wciągał.Dawał radę jako przewrotny singiel, a zarazem wzbudzał ciekawość co do tego,jak odnajdzie się w układance albumowej.” Dziś wszystko poza ostatnią częścią
wydaje się być aktualne. Układanka albumowa to już z kolei temat na inną bajkę.
Joyce Manor od trzech lat nieustannie utrzymują
status najbardziej kultowej wśród lajtowych punk rockowych kapel.
Króciutki numer 4 z „Never Hungover
Again” 20 lat temu znalazłby swoje miejsce zarówno na „Punk In Drublic” jak i „Bee Thousand”. „Victoria” z perkusją ala NOFX i entuzjastycznym
krzyczeniem dziewczęcego imienia jawi się ich najbardziej beztroską
lipcowo-sierpniową propozycją jak dotąd.
12. Trust – Capitol
12. Trust – Capitol
Pierwszy kontakt
z „Capitol” ekscytacji nie przyniósł, ale już w drugim gotów byłem ocenić utwór
Roberta Alfonsa na optymalne dziesięć.
Zarówno podskórny odbiór jak i analityczna obserwacja sposobu rozłożenia
składowych kawałka Trust jest intrygującym
doświadczeniem. Autentyczną delirkę wywołuje zwłaszcza pierwsze 60 sekund. Obezwładniający
klawiszowy motyw, lakoniczna tekstowo zwrotka, tak jakby napisana na kolanie,
jedynie w celu zrobienia odpowiedniego wstępu do bombastycznego refrenu, ale w rzeczywistości
będąca ogromną wartością sama w sobie. „No
love, hold up, afraid/a friend?”, bo dobrzy poeci wiedzą, że mniej często
wyraża najwięcej. Sam refren, tak wyczekiwany, maksymalnie przebojowy, powoduje
czyste spełnienie. Z kolei nieinwazyjna taneczna część po nim, co najmniej słuszne
przedłużenie przyjemności obcowania ze słodko-gorzkim synth-popowym singlem
roku.
Sean Bonette, okularnik, szalony intelektualista i jego wesoła grupa folk-punkowych bystrzaków pozwalają
nam przez moment przybrać nieco wrażliwszą optykę na świat. „Stevie Wonder to the bullshit, baby, Write a
nice pop song about it”. Czyż nie brzmi to w przypadku “Temple Grandin’”
jak postawione sobie i wzorowo zrealizowane wyzwanie? Ich muzyka nadal
uderza, chwyta i krzepi. Poza tym „FIND A NICER WAY TO KILL IT!” wciąż można
przy niej krzyczeć.
"O aparycji nie skalanej obskurnością" ?
OdpowiedzUsuńTak, bo w przypadku zwykłego rockowego grania ciężo dziś tej obskurności uniknąć, a The Gaslight Anthem moim zdaniem się udało. Aparycja jest tu oczywiście przenośnią, chodzi mi o pewną brzmieniową powierzchowność.
OdpowiedzUsuńOK, rozumiem. Przy okazji, słyszałeś solowy album frontmana, sprzed paru lat? Bardzo dobry, inny, przeoczony...
OdpowiedzUsuńPamiętam, że nagrał płytę z zespołem The Horrible Crowes w 2011, ale słyszałem z niej tylko kilka kawałków. Informacji o solowym albumie Briana nie mogę się doszukać.
OdpowiedzUsuńWłaśnie o tę płytę mi chodziło, "Elsie" :)
OdpowiedzUsuń