piątek, 16 grudnia 2011

Ulubione albumy 2011

Nie mogłem się jakoś zorganizować do przygotowania większego podsumowania. Poza tym chyba nie bardzo mi zależało. Do końca roku jeszcze trochę posłucham i pobawię się w bardziej rozbudowaną listę (bez opisów) na Rate Your Music. Tymczasem albumowe top 10, w którym znalazły się wzruszające, depresyjne slowcore'y, elektroniczne indie-wynalazki i ciepłe folkowe ballady. Tuż obok melodyjnych punkowych energetyków, emo-krzykaczy i post-hardkorowych koksów, bo tym razem byłem aż tak leniwy, że nie chciało mi się dzielić wszystkiego na dwie listy. Dziękuję za uwagę, oddaję głos do studia.


10. Arrange – Plantation












7

Pewien kolega twierdzi, że nie może na dłuższą metę słuchać „mojej” muzyki, ponieważ jest ona zbyt smutna i dołująca, co ponoć tłumaczy czemu ja sam sprawiam wrażenie człowieka smutnego i zdołowanego. Dziwi mnie to, szczególnie, że nigdy nie puszczałem przy nim Codeine, Carissa’s Weird czy choćby takiego Arrange, który w piękny sposób namawia do skulenia się w kącie i poużalania nad sobą. Rzeczywiście na „Plantation” trzeba mieć po prostu nastrój. To wolna, rozlazła, zamulająca i świetna płyta. Neo-poważkowy grunt fortepianowo-ambientowy, nie znający pojęcia radości wokal, utwory niezbyt zróżnicowane, ale budujące bardzo taktowną całość. „Turnpike” można nawet śmiało wrzucić do jednego folderu z „D”, „Cody”, „Dagger” i „Silently Leaving The Room”. Oczywiście aby słuchać później raz na jakiś czas, w ciemności i samotności, bo wszyscy wiemy, że tak naprawdę nieszczęśliwi chłopcy nie mają powodzenia, a dziewczyny wolą tych wiecznie zabawnych i pewnych siebie.

"Turnpike"



9. La Dispute – Wild Life












7.5

Niedługo po tym jak mewithoutYou porzucili post-hardcore'owe ideały zamieniając je na całkiem urokliwe indie-folkowe granie, świat usłyszał o La Dispute. Muzyczna scena nigdy nie znosiła próżni, a pójście w ślady grupy Aarona Weissa przy niemałym potencjale własnym okazało się rozwiązaniem nad wyraz sensownym. Wiadomo, shoegaze'owcy kopiują z My Bloody Valentine, indie-bandy sugerują się Pavement, a neo-punkowcy zżynają z Hot Water Music. Wspomniane mewithoutYou pomimo trzech znakomitych płyt (ostatniej nie liczę) i stylu wyrazistego jak mało kto nie zdążyli dotąd stać się zespołem wpływowym, być może aż do dzisiaj. I właśnie tu pojawiają się tacy Touche Amore (mniej zapatrzeni w wyżej wymienionych) oraz bohaterowie tego tekstu, których płyty dla miłośników ostrzejszych brzmień będa definiować miniony rok. Być może dla kogoś okaże się to na dłuższą metę niestrawne, ale moim zdaniem ogromną zaletą jest, że La Dispute wkładają w muzykę 200% siebie, przeżywają, dramatyzują, hektolitrami wylewają z siebie emocje. A dominują wśród nich oczywiście gorycz, smutek i złość – często w wydaniu prawie ekstremalnym. “The Most Beautiful Bitter Fruit” to na tą chwilę takie ich “Nice And Blue”. “Safer In The Forest – Love Song For Poor Michigan” przypomina, że najdoskonalsze melodie to te refleksyjne i właśnie na nich w połączeniu z starannie budowanym napięciem opiera się najdoskonalsze utwory. Najdłuższy w zestawie “King Park” jest z kolei popisem epickiego posługiwania się tekstem w celu opowiedzenia poruszającej historii. Całość jawi się zwartą, niemal godzinną “drogą krzyżową” złożoną z 15 stacji. Pozbawioną większych mankamentów, może odrobinę monotonną, ale w całym tym masochizmie przedrastycznie przyjemną...

"The Most Beautiful Bitter Fruit"



8. Papercuts – Fading Parade












7.5

Przyznaję, że trochę zauroczył mnie ten album, czwarty już w dorobku Jasona Quevera aka Papercuts, a pierwszy w katalogu Sub Popu. Piosenki na nim zebrane płyną, kołyszą, raczą ślicznymi harmoniami i rozmywają się w przyjemny sposób. Balladowy folk Fleet Foxes, senna, intrygująca atmosfera Beach House, odrestaurowany, sixtiesowy pop The Byrds. Quever pozostaje na czasie z tym z czym trzeba, ma spory talent, potrafi też pisać urzekające melodie. Całość materiału buduje wokół niezmiennego klimatu, wyciskając z niego ile tylko się da. Jest tu ckliwie i smutno, zawzięcie pięknie i śmiertelnie romantycznie. Przypomina się zeszłoroczny Pepper Rabbit, w obrębie poszczególnych kawałków pewnie i z tuzin innych nazw. „Do You Really Want To Know” to jedna z tych piosenek, przy których znów chcesz się zakochiwać albo nawet przeżywać miłosne zawody. Nie inaczej „White Are The Waves”, ukazujące perfekcję w chamber popowym piosenkopisarstwie. Do grona faworytów dorzuciłbym jeszcze „Winter Daze”, gdzie fortepian, oniryczna produkcja i głos Quevera składają się na bardzo ładny, muzyczny obrazek. Nawet gdyby pominąć wspomniane highlighty i tak będzie z czego wybierać. Utwory wyrwane z kontekstu nie tracą na urodzie, całościowo tworzą jednak spójny, hipnotyzująco-rozmarzony organizm, który właśnie w takiej postaci posiada największą siłę estetycznego rażenia.

"White Are The Waves"



7. WU LYF – Go Tell Fire To The Mountain












7.5

Trochę jak stara, zrzędząca baba muszę w tym miejscu odnotować, że rok 2011 okazał się dla mnie sporym rozczarowaniem jeśli chodzi o wszelką muzykę indie i alternatywę. W latach poprzednich byłem świadkiem podobnych wyznań ze strony starszych kolegów powoli tracących entuzjazm, wpadających w rutynę coraz obojętniejszego słuchania. Ja nie wiem czy naprawdę w ciągu tych ostatnich dwunastu miesięcy było aż tak fatalnie, ale albumy trafiające do mnie w stopniu, choć trochę wykraczającym poza przeciętne „podobanie się” mogę policzyć na palcach jednej ręki. WU LYF magicznego progu 8/10 nadal nie przekraczają. Oni jako jedni z nielicznych są tego jednak bliscy, swoim niesamowitym zapałem i dzikością serca podtrzymując we mnie iskrę zaangażowania. Bo przecież gdyby znalazło się w ich repertuarze więcej takich petard jak „Spitting Blood” to gadka byłaby zupełnie inna. Ten jeden kawałek symbolizuje właściwie wszystko czego mi ostatnio brakowało. Niczym wielki kubek kawy z guaraną/ koleżeński strzał z liścia w twarz/ wylanie na łeb wiadra zimnej wody, każe się ocknąć, otworzyć oczy, ruszyć w dziką szamańską orgię gdzie tańczysz przez całą noc wykrzykując „We are so happy happy to see, all of our children will run blind and free”. Te ich nieokrzesane wrzaski, skoczne melodie, uroczyste klawisze imponują mi także w „Dirt”, „We Bros”, „Cave Song”. Całe „Go Tell Fire To The Mountain” jest zaś jak powiew młodości, energii, buntu, odwagi, braterstwa. Taki „ciężki pop”, podlany grubą warstwą goryczy, nie zachęcający do prostego odbioru, ale w obrębie tego wszystkiego zapewniający ogrom muzycznej radości.

"Spitting Blood"



6. Maritime – Human Hearts












7.5

„Human Hearts” to nadzwyczaj solidna kontemplacja dźwięków w duchu amerykańskiego indie rocka, power popu, shoegaze'u. Sukcesywny powrót do czarowania atmosferą „We, The The Vehicles” z uwzględnieniem paru przebojowych chwil „Heresy And The Hotel Choir”. Nowym „Tearing Up The Oxygen” śmiało można typować singlowe „Paraphernalia”. Zniewalające rozmarzoną gitarą, melodią niczym pogodne oblicze The Cure i bezpretensjonalnym nastrojem. „Black Bones” wychodzi niby z podobnego założenia bardzo klimatycznego komponowania, ale brzmi już jakby bardziej „wieczornie” jeśli wiecie co mam na myśli. Ten fragment, w którym Davey rzuca kwestią “oooh, black bones…” z jakąś szczyptą niedopowiedzenia czy może zadumy niewątpliwie ma coś w sobie. W drugiej części rządzi i dzieli „Annihilation Eyes”, kawałek najbardziej pogodny i energiczny w zestawie, przypominający późne The Promise Ring, przy którym zatrzymują się twórcy wszystkich recenzji „Human Hearts”. Z okazji tego podsumowania ode mnie pół gwiazdki w górę.

"Paraphernalia"



5. Bibio – Mind Bokeh












8

W kontekście dotychczasowej twórczości Stephena Wilkinsona mówiło się o balansowaniu pomiędzy laptopowymi dźwiękami i elektroniką spod szyldu Warp Records, a brzmieniami natury folkowej. Eklektyczna, konceptowo i nastrojowo przebogata układanka „Ambivalence Avenue” sprzed dwóch lat stała się dla Bibio rzeczą pod wieloma względami przełomową. Średnio znany twórca folkotronicznego lo-fi zebrał ósemkowe recenzje, zaistniał na albumowych listach roku, zdobył uznanie tu i tam. „Mind Bokeh” wzbudza już reakcje znacznie bardziej zróżnicowane. Sumując opinie przedstawiłby się nam obraz płyty jak najbardziej solidnej, miłej i ciekawej, ale jakby przynoszącej lekki niedosyt. Wilkinson znów stara się odnaleźć miejsce pomiędzy odmiennymi stylistycznie stronami medalu. Można by te kompozycje spokojnie posegregować, a następnie podzielić na dwie części. W jednej prym wiodłyby popowe melodie oraz przystępne motywy jak w radosnym „K Is For Kelson” czy rockowym „Take Off Your Shirt”. Druga skupiałaby nocne, absorbujące impresje o metafizycznym klimacie. I to właśnie „Excuses”, „More Excuses”, „Artists’ Valley”, „Saint Christopher” albo „Pretentious” fascynują i przyciągają atmosferą ukazując talent artysty w najczystszej postaci. „Mind Bokeh” to może dość niespójny, ale wciąż piekielnie dobry album, który przy braku solidniejszych rywali koniec końców okazał się moim indie rockowym faworytem roku.

"Excuses"



4. Eastern Youth - 心ノ底ニ灯火トモセ












8

Przez kilka pierwszych miesięcy roku z trudem mogliśmy doszukiwać się dobrego punk rocka łamanego przez post-hardcore w wydaniu anglojęzycznym. Zbawienie niespodziewanie nadeszło ze strony starych, skośnookich wyjadaczy. Eastern Youth kojarzą na pewno fani Cursive, z którymi grupa nagrała w 2002 roku split „8 Teeth To Eat You”. Lepiej byłoby jednak wspomnieć o imponującym 14-albumowym dorobku zgromadzonym do tej pory przez ekipę Hisashiego Yoshino. Ikona indie rocka z Kraju Kwitnącej Wiśni na „Tomose Lights At The Bottom Of The Heart” wykazała się nie lada energią oraz sprawnością w tworzeniu piorunujących riffów, emocjonujących gitarowych jazd i ekspresyjnie wykorzystywanych wokali. Poziom materiału naprawdę zaskakuje, jeśli weźmiemy pod uwagę ile ci panowie mają lat na karku i jak blado wypada przy nich 3⁄4 stylistycznie pokrewnych im bandów z USA. Muzyka Japończyków robi jednak wrażenie i bez wyżej wspomnianego kontekstu czy jakichkolwiek porównań. Eksplodująca dynamika "這いつくばったり空を飛んだり(這Itsukubatsu or fly in the sky)", chwytliwość refrenu „靴紐直して走る(Shoelaces Running Again)”, pogodzona na całej linii intensywność świeżego rockowego grania z przystępnością i przebojowością. Perełką w zestawie jest czwarte „東京West(West Tokyo)”, numer przechodzący drogę od wyciszonej ballady o nowofalowych naleciałościach do desperacko-wrzaskliwego post-hc. Nie szkodzi nawet, że nie rozumiem, o czym oni w ogóle śpiewają. Przekaz odczuć i wrażeń wypada tu jak najbardziej czytelnie.

"ドッコイ生キテル街ノ中"



3. Joyce Manor – Joyce Manor












8.5

Zespół Joyce Manor może szczycić się najbardziej elektryzującym, maksymalnie przebojowym w swej treściwości i energii debiutem na modern punkowej scenie w tym roku. Czy na dłuższą metę zostaną Jawbreakerem obecnej dekady, czas zweryfikuje, aczkolwiek przesłanki są ku temu jak najlepsze. Na „Joyce Manor” zacierają się granice melodicu, org-core’u, poppunku, hardcore’u i post-hc. Nie znaczy to wcale, że płyta jest w jakiś sposób przeładowana brzmieniem. Przeciwnie, to, aż trudno uwierzyć, jedyne 18 minut totalnie skocznego, prostego, choć piekielnie pomysłowego grania. Wyraźnie kłania się podejście do rzemiosła Bomb The Music Industry!, szalona melodyjność, bałagan i niedbałe wokale. Co mnie jednak najbardziej urzekło to smykałka do tworzenia niebywale wyrazistych kawałków z potencjałem do bycia przyszłymi hitami w swojej stylistyce. Po pierwsze „Constant Headache” - solidna kandydatura na nowy hymn uświadomionej, punk rockowej młodzieży. „Famous Friend” eksplodujące skondensowaną chwytliwością. „Constant Nothing” jakby puszczające oczko do „Little League” Cap’N Jazz, a także na swój sposób urzekające „Leather Jacket” z „śpiewem” a la Dead Milkmen. Radość od tego materiału aż promieniuje. Poza tym chłopaki mają niebywałą charyzmę - towar zawsze mocno deficytowy, dlatego też doceniany co najmniej podwójnie.

"Constant Headache"



2. Bomb the Music Industry! – Vacation












8.5

Jeff Rosenstock od paru lat „groził” sporym potencjałem oraz umiejętnością nagrywania nie tylko punkowych wymiataczy, ale i kompozycyjnie sprawnych, popowych piosenek o znakomitych refrenach. Ciasna szufladka ska-punku od dawna była dla Bomb The Music Industry! jedynie formalnym tagiem, niewiele znaczącym w kontekście ewoluującej, niepokornej twórczości. Zeszłoroczna EP’ka „Adults!!!: Smart!!! Shithammered!!! And Excited By Nothing!!!!!!!” poza eksplodującymi klawiszowymi odjazdami zdobyła uznanie także dzięki świetnym tekstom, w których Rosenstock opisywał przekonująco potyczki z własnymi depresjami. Ten mini-album, a także pojawiające się co jakiś czas zapowiedzi „Vacation”, zwyczajnie nie mogły antycypować rzeczy złej. Ska prawie całkiem odeszło do lamusa, punk rock nadal pełni ważną rolę, ale i tak najwyraźniejszy stał się czysty songwriting. „Hurricane Waves” imponuje lekkością i beztroską a la wczesne The Beach Boys. Trąbki oraz laptopy zostały rzucone w kąt, mamy do czynienia z klasycznym graniem i śpiewaniem. W „Why, Oh Why, Oh Why (Oh Oh Oh Oh)” pojawia się jedno i drugie, ale to wokalne linie Jeffa wychodzą na pierwszy plan. Epickie „The Shit That You Hate” rodzi się jako ckliwa ballada, by po drodze zahaczyć o wpływy country i „Pet Sounds”, a następnie zakończyć żywot zbuntowaną podniosłością. Dodajmy jeszcze energetyczny melodic punk „Everybody That You Love”, „Savers” brzmiące jak wszystko, co najlepsze w tym zespole z rozkosznym zdzieraniem gardła na czele i resztę pieśni, jakich nie mogę już tu opisać, a wyjdzie nam obraz wyjątkowo udanego, wakacyjnego (a jakże) albumu będącego ukoronowaniem dotychczasowych działań formacji z Baldwin.

"Why, Oh Why, Oh Why (Oh Oh Oh Oh)"



1. Thursday – No Devolucion












10

Zachwycając się “No Devolucion” podczas pisania pierwszej, dość opasłej recenzji na FURS nawet przez myśl nie przyszło mi, że kiedy wrócę do tej płyty przy okazji podsumowań roku, Thursday nie będzie już dłużej egzystować jako zespół. Choć jak zapewnili muzycy rozpad nie jest definitywny i w niedalekiej przyszłości znów może dojść do współpracy, nadal istnieje obawa, że tegoroczny album pozostanie tym naprawdę ostatnim. Tym bardziej cieszy fakt, że jeśli ekipa Geoffa Rickly w tym momencie bezpowrotnie się z nami żegna to owo rozstanie wypada w naprawdę wielkim stylu. Następca “Common Existence” jawi się wydawnictwem olśniewającym kompozycyjnymi pomysłami, emocjonalnym wkładem, technicznymi rozwiązaniami, wszystkim właściwie co mi przychodzi do głowy i czego bym sobie życzył. Wiadomo, że energiczne, post-hardcore'owe wymiatacze to dla nich chleb powszedni. Takie są “Turnpike Divides”, “Open Quotes”, “Milimeter” i “Fast To The End”. Jak wieść gminna niesie, Thursday posiedli również ambicje do tworzenia rozbudowanych, nastrojowych utworów, przy których szczęka zwykła opadać w dół. Tu wskazanie na “No Answers”, “Sparks Against The Sun” albo “Stay True”. Co by tu więcej nie napisać i tak skoczy się na pochwałach. Dobrze w sumie, bo przecież po to mamy te gloryfikujące najlepsze płyty, listy roku, jak i płyty takie jak ta, aby takie listy w ogóle mogły powstawać.

"Fast To The End"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz