sobota, 23 marca 2019

Joan Of Arc - Joan Of Arc (2012)












6

Analiza dyskografii Joan Of Arc dowodzi, że raz na kilka albumów trafia się chicagowskiej formacji moment uspokojenia i wyciszenia, czas nagrywania płyty z ładnymi piosenkami. Pierwszą z nich była „So Much Staying Alive And Lovelessness” z 2003 roku, za drugą możemy zaś uznać wydaną trzy lata później „Eventually All At Once”. Obydwie stanowiły jednak propozycje na swój sposób złożone, aranżacyjnie dopieszczone i przygotowane w ramach owocnej kolektywnej współpracy. „Joan Of Arc” z roku 2012 to z kolei dzieło znacznie skromniejsze, dużo bardziej minimalistyczne, będące właściwie indywidualnym wyskokiem Tima Kinselli, na którym poza okazjonalnymi partiami perkusji słuchamy już tylko wyłącznie wokalu i nylonowych strun gitary.

Nieszczególnie dziwi więc, że to właśnie ta płyta zasłużyła sobie na bycie pierwszym w 15-letniej historii projektu krążkiem „Self-Titled”, czyli w zasadzie albumem bez nazwy. Jeśli przypomnimy sobie wcześniejsze tytuły, takie jak „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” czy „In Rape Fantasy And Terror Sex We Trust”, fantazyjną zawartość kryjącą się pod nimi oraz listę osób zaangażowanych w te artystyczne przedsięwzięcia, kontrast robi się bez wątpienia ogromny. Tymczasem „Joan Of Arc” to tylko Tim, a więc Joan Of Arc ogołocone do swej najpierwotniejszej postaci, jedynego wspólnego mianownika wszystkich poprzednich płyt, który po raz pierwszy pozostaje osamotniony.

Kinselli z pewnością udaje się na tym placu boju nie polec. Choć poza jednym wyjątkiem krążek oferuje wyłącznie klasycznie akustyczny singer songwriter/folk, to stworzone w takiej estetyce urokliwe miniaturki wypadają najzupełniej zadowalająco. „Bas Jan Ader Song”, nawiązujące do postaci holenderskiego konceptualnego artysty, z powodzeniem uderza w ton utworów z wymienionego wcześniej „Eventually…”. Nieprzekraczające nawet całych dwóch minut „Peace Corpse” szczerze rozczula melodiami gitary i wokalu. „King Song” to miła kinsellowska wariacja na temat „Can’t Help Fall In Love” Elvisa. „John Merrick Song” różni się zaś od wszystkich poprzedników jedynie tym, że ta sama koncepcja zostaje w nim rozszerzona do formy trzy razy dłuższej. Wspomniany już ewenement, 15-minutowe „Chaplinesque” jawi się przearanżowaną ścieżką dźwiękową autorstwa JOA do filmu Charliego Chaplina „Jego Nowe Zajęcie”. Da się tego również posłuchać, choć jeśli zdamy sobie sprawę, że czas trwania numeru równa się 40% całego albumu, to każdy zapyta zapewne sam siebie, „czy nie lepiej byłoby trochę krócej?”

„Joan Of Arc” jest więc rzeczą akceptowalną i w swej ascetycznej naturze całkiem przyjemną. Albumem, który chyba musiał w pewnym momencie powstać. Z jednej strony odległym od najbardziej imponujących dokonań Tima Kinselli, ale i na pewno nieroszczącym sobie pretensji do znalezienia się wśród nich.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz