środa, 13 listopada 2013

Zaległości i świeżynki z rodzimej sceny















The Shipyard? Tak, to ten zespół, który wczoraj w porze wczesno-wieczornej, nieco przed dobranocką zagrał kawałek Joy Division w TVP1. Jaja? Nie, nie robię sobie jaj i chyba mi się nawet nie przyśniło. Mimo, że herezje we mnie od lat... . Siląc się już na powagę i przechodząc do tematu kompletnie właściwego, kilka miesięcy temu grupa Rafała Jurewicza przypomniał o sobie za sprawą całkiem ciekawego, coverowego wydawnictwa. Zamiast po raz tysięczny brać na warsztat „Telefony” albo „Białą Flagę” panowie złożyli hołd Republice, przygotowując swoje wersje znacznie mniej znanych kompozycji autorstwa Grzegorza Ciechowskiego. Dla mnie faworytem z podwójnego singla jest istotnie hipnotyzujący kawałek ukryty pod indeksem drugim. A imię jego „Wielki Hypnotyzer”, trwający 4:44. Oryginał to oczywiście prawdziwa miazga, atakująca całym arsenałem środków wyrazu 80’sowego, zimnego jak lodowiec post-punka. Wykonanie The Shipyard ma natomiast swój własny klimat, jest pracą wykonaną rzetelnie, ultra-słuchalnie i wciągająco. Maniakalny, schizofrenicznie-abstrakcyjny i nie mniej godny uwagi „Układ Sił” przemieniono w momentami masywnie gitarową propozycję, w której jak to u The Shipyard (albo na przykład Killing Joke) wkrada się również smaczna warstwa nowo-falowej przestrzeni. Więcej takich przypominajek bardziej zakurzonych kawałków polskich klasyków miło byłoby usłyszeć okolicznościowo, raz na jakiś czas. Także od innych kapel.



Twórczość HOAP bardzo kojarzy się ze wczesnym, gitarowym Radiohead, zespołami reprezentującymi totalnie rozmarzone oblicze post-rocka (dźwiękowe pejzaże niczym u Alcesta) czy kilkoma innymi muzycznymi wspomnieniami, które uznaję za nie mniej, nie więcej jak przyjemne. Problem z tego typu wykonawcami polega na tym, iż przy tak wyraźnych inspiracjach przegiąć pałę mogą zdecydowanie zbyt łatwo. Chłopacy z Warszawy tej niemiłej sytuacji w moim mniemaniu jednak zręcznie unikają. Piosenki z ich debiutanckiej EP’ki są jak przysłowiowe „High And Dry” łamane przez piękny dream-pop, melodyjnie dopieszczone, ulotne i niekiedy wręcz zniewalające (kapitalny nr 3 - „Peter”). Tomasz Kopeć to nie ukrywajmy, naśladowca wyczynów wokalnych Thoma Yorke’a, ale śpiewający z nadzwyczaj sprawnym angielskim akcentem. Instrumentalnie też miewają momenty świetne (finał „New World”). Cóż na ten moment powiedzieć więcej? Dobry band, bardzo dobry pewnie jeszcze będzie.















Nie taka znowu wielka przemoc, właściwie dźwięki całkiem przyjazne dla tych, co lubią rzeźnię umiarkowaną. Jako zwolennik kompromisów i złotych środków do nowej EP’ki Brooks Was Here podchodzę więc entuzjastycznie. Panowie Mateusz Romanowski i spółka wyciskają tu swoistą esencję pewnego odłamu warszawskiej sceny niezależnej, którego złem byłoby nie uznać za samo dobro. Na „High Violence” do głosu dochodzi zgrzytający, wrzaskliwy, niekiedy niemalże zdychający post-hardcore, może nawet najlepszy od czasu ostatniej płyty Setting The Woods On Fire. Są i śladowe ilości czucia odpowiedniego dla zacnego 90’sowego emo’core’a, obowiązkowa garażowa niedbałość no i... lekka nierówność, nie mącąca jednakże głównie przyzwoitego wrażenia. Plusy stawiam przy „Under Control” i „Underclass Consumers”.


Crab Invasion – Way Too Close














Ostatnim razem Crab Invasion rzucili utworem doprawdy bardzo mocnym w kategorii balety/indie/sophisti-pop. „Dart” było lekkostrawnym, ale wysublimowanym jednocześnie i szalenie rozrywkowym towarzyszem wakacji. „Way Too Close” jest zaś uderzeniem we właściwie tę samą nutę, ten sam nastrój, tę samą zażerającą chwytliwość. Wypada to ledwie minimalnie słabiej od poprzednika, najwyżej pół noty, bo wciąż przebojowo nakręca i pląsa sobie radośnie. Można się sprzeczać o to z jak dobrym w rzeczywistości mamy zespołem do czynienia (pije do pewnej owocnej dyskusji dla wtajemniczonych), ja wiem jedynie, że ostatnio pod względem fajnych popowych hooków rozlokowanych w jednym niepozornym kawałku, aż tak wielu na rodzimej scenie im nie dorównuje.   




Na koniec wciąż ciepły, świeżutki singiel, w dodatku z zajebistą okładką. Judy’s Funeral swoje dotychczasowe noise-rockowo/shoegaze’owe brzmienie inspirowane A Place To Bury Strangers/Jesus And Mary Chain wymieszali tym razem z melodiami więcej niż lekko ocierającymi się o klimaty surf-rockowe. W efekcie, za sprawą „Down Deep” dostajemy coś przypominającego z twarzy twórczość sympatycznej, kalifornijskiej ekipy Crocodiles. Co to właściwie znaczy z mojej strony? Dobrze jest czy źle? Spoko, jak najbardziej. Po drugiej stronie, regularny b-side, „Lose Yourself”. Przestrzenny, intrygująco pulsujący i mieniący się ambientowymi (!) barwami instrumental. Niezła niespodzianka prawdę mówiąc, no i zagadka jednocześnie. Co oni na tym longplayu wykombinują?