sobota, 29 grudnia 2012

Najlepsze utwory 2012 część I


50. John Talabot feat Pional - Destiny
















Na dzień dobry. Nie rozpiszę się specjalnie, bo Talabota skutecznie omijałem aż do grudnia, a tu niespodzianka, jak już posłuchałem to przynajmniej z tym kawałkiem ładnie nam zaiskrzyło. 


49. Happysad - Wpuść Mnie

To w sumie zawsze był sympatyczny zespół, nawet jeśli przez niektóre środowiska drastyczne zaszufladkowany i wrzucony do niewygodnego wora. Nowa płyta chłopaków ze Skarżyska być może zmieni nieco podejście znanych ze swej złośliwości "niektórych". Happysad zaczyna bowiem grać po amerykańsku i raczej nie na pokaz, a z całą odpowiedzialnością, z bardzo zadowalającym efektem. Na takie gitary i sekcję rytmiczną jak we "Wpuść Mnie" i takie wpływy niezależnego rocka lat 90. w, jakby nie było, wciąż mocno polskiej muzyce, ja zawsze piszę się chętnie.



48. Kindness – House


















Najcieplejszy, najspokojniejszy i chyba nawet najlepszy utwór na "World You Need A Change Of Mind". Elektronika z wielką duszą. 



47. Cursive - Eulogy For No Name


Finalny akt perypetii Cassiusa i Pollocka. Retrospekcja na łożu śmierci, wspomnienia złego bliźniaka, któremu nikt nie nadał imienia, więc nadał je sobie sam... Muzycznie, rozszalałe poczynania zespołu serwującego nam iście teatralne, epickie zakończenie. 



46. Gravenhurst - The Prize


















Nick Talbot trochę sknocił drugą część płyty, choć tym numerem i kilkoma innymi zaczął ją znakomicie. "The Prize" to pomimo długich sześciu i pół minut trwania nagranie zagospodarowane w wyjątkowo udany sposób, z każdą chwilą coraz ciekawsze i bardziej frapujące.




Pokochałem punkowe hymny z pierwszej płyty Joyce Manor, których na najnowszej EP'ce nieco zabrakło. „Bride Of Usher” to śliczna piosenka na pocieszenie o słodko-gorzkiej  morriseyowskiej melodii, dowodząca, że tę kapelę należy nadal obserwować bacznie.




















Ostatni raz w takim stopniu lubiłem Hot Chip bardzo dawno temu. Przy okazji ich najlepszej płyty z roku 2006 (poznawanej pewnie gdzieś w 2008). Potem mignęły kolejne albumy, single, nic nie przykuło uwagi na dłużej. I tak samo jak wtedy, pośród całej sterty muzyki grupa nie miała wystarczającej siły przebicia, tak teraz jej „How Do You Do” na tle dziesiątek innych produkcji wybija się swą zaskakującą świeżością. W teledysku kolorowo, zwrotki przyjemne, ale przede wszystkim REFREN jakże radujący zmęczone, głodne rozrywkowego pożywienia umysły. Make me wanna live again.





Eagulls wiedzą czym się charakteryzuje najlepszy indie rock, na wcześniejszych nagraniach umiejętnie naparzali punka („Fifteen”), a w tym numerze z niezłym skutkiem biorą się też za shoegaze. Jedno z cenniejszych znalezisk roku. 





















Utwór – samo dobro. Łagodnie zapodane dźwięki panów z Major Lazer w harmonii z uroczo dziewczęcym głosem wokalistki Dirty Projectors. Udał im się ten duet, niczym dziecko przystojnego, wysokiego bruneta z blondwłosą, niebieskooką pięknością.
  



Gitarowe indie nie umiera nigdy. Przynajmniej dopóki w Londynie wciąż powstają zespoły takie jak Exlovers. Oni nie pierwsi i nie ostatni nawiązują do brytyjskiej odmiany college-rockowego grania drugiej połowy lat 80., wierzą w miłość i piszą naiwnie rozmarzone ballady w rodzaju „Emily”. Ja wierzę zaś w taką muzykę i utwory zatytułowane dziewczęcymi imionami.






















Nie załapałem się jakoś na wczesną podjarkę Alt-J. Dzięki „Matildzie” i „Breeze Blocks” niektórzy widzieli w nich największe tegoroczne wydarzenie z wysp. Mi przeszkadzał wokal, nie emocjonowała reszta. Minęło kilka miesięcy, sprawdziłem płytę i usłyszałem „Something Good”. Na przełomie września i października głos Newmana nie przeszkadzał, prosta melodia odprężała, a refren get haaaaaaaj, Matadooooor, estocada, you’re my blood sport przypominał o czymś nie do końca określonym.



Punkowa prostota i bezpośredniość, przechodzenie do rzeczy z miejsca. Ile bym się tego grania w życiu nie nasłuchał, kawałki takie jak „Bag” będą mnie rozbrajać każdorazowo.






















Brzmieniowa i produkcyjna metafizyka. R&B Toma Krella pogrążone w mglistej, klimatycznej eteryczności. Na moje oko stały punkt przyszłych podsumowań dekady.



Chciałbym być wystarczająco wrażliwy i zdolny, aby komponować rzeczy takie jak “Body Of Shade”.  Wiedzieć o czym myślała Emma kiedy w jej głowie układała się ta boska melodia, a w kolejnym wcieleniu  samemu takie tworzyć. 




Mariaż Teenage Fanclub z The Clientele do niedawna brzmiałby jak niespełniony wytwór mojej wyobraźni. W roku 012 Gerard Love zebrał się jednak z innymi gwiazdami szkockiego indie, by owo marzenie urzeczywistnić. Swobodnie pląsające dźwięki „Sweetness In Her Spark” tworzą doskonałą ścieżkę dźwiękową do niedzielnego popołudnia, wiosennego, inspirującego spaceru i innych wspaniałych czynności dla niepoprawnych romantyków.



Naprawdę mało słuchałem w mijającym roku muzyki pop/skate punkowej w porównaniu z latami poprzednimi. Co nie znaczy, że całkiem o niej zapomniałem i nie jestem już w stanie znaleźć na tej półce czegoś interesującego. Slowcoaches bronią honoru wspomnianego grania nie zamykając się wyłącznie na potrzeby nastolatków w czapkach z daszkiem. Kawałki takie jak „54” można nazwać indie rockiem albo melodyjnym garażowym rock’n rollem. Pewne jest, że słychać tu żywy łomot perkusji,  zachęcające partie gitar i wokal dziewczyny z sąsiedztwa. Wszystko smacznie zgrane, bez cienia ambicji do zdobywania sławy. Żadne tam imprezy bogatej młodzieży z miasta. Deska, pizza w kanciapie i jakiś tani browar do tego. Zabawa najlepsza na świecie






















Zapuszczam się w miasto, leniwie wypływam w morze ludzi, lgnę w rozpuszczające słońce i spoglądam na mijane po drodze dziewczęta, które czasem odwzajemniają spojrzenie. Zdawać prawka nawet nie zamierzam. Słucham Work Drugs, wolę spacery.



33. Mount Eeerie – Lone Bell

Wyróżniający się moment „Clear Moon”, pod pewnymi względami padający niedaleko od wcześniejszego „Between Two Mysteries”. Wyobraziłem sobie czysty dzwon, rozbrzmiewający na wzgórzach, Za zasłoną deszczu, na wzgórzach za liceum, Otworzyłem drzwi i poszedłem tam, powoli w biały mur mgły, Cicha, ostrożniejsza świadomość budzi się, Głębiej, Ziemia pod moimi stopami opada... . Lunatyczny trip, wizja końca świata? Może po prostu przełożenie marzenia sennego (kogoś o ogromnej wyobraźni) na płaszczyznę muzyczną, noc po kolejnym seansie z Twin Peaks. Ta szkoła, niepokojący krajobraz, dissipating dream world I made, no i przytłaczające elverumowskie dźwięki. Tu akurat dęciaki przybierające monstrualną formę. Efekt piorunujący.



32. Tall Ships – T=0



















Najbardziej hiciarski math-rock jaki przydarzył nam się w roku niedoszłego końca świata. Młoda, brytyjska krew rozrzedzona euforią i energią. Skonstruowali jeden motyw, który wystarczy do totalnej, rockowej hipnozy. Nim właśnie rozkręcają akcję aby w końcu opamiętać się, przejść do równie dobrej części wokalnej i z impetem wrócić do magnetycznego początku.



Powrót do 2006 roku kiedy emo-popowe ballady miażdżyły niewinne serca. Naprawdę, Basement to jakiś totalnie niedzisiejszy zespół, ale tego numeru po prostu nie można nie docenić. Prościutki tekst (When I’m, With you, I Don’t wanna be with, Youuu) dla przeżywających miłosne uniesienia nastolatów, odziany w niszczące na strzępy gitarowe nawalanie do krwi (jest moment jak z Christie Front Drive). Ładna i bardzo udana wycieczka sentymentalna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz