wtorek, 16 grudnia 2014

Podsumowanie 2014: piosenki 37-25

Nie wiem czy dziś jeszcze ktokolwiek używa tego określenia, ale Britt Daniel po czterdziestce nadal jasno i wyraźnie stawia wyznaczniki bycia cool w muzyce pop/rockowej. Cool, bo nie chodzi tu o jakaś zwykłą zajebistość, a zajebistość połączoną z totalnym luzem. Wystarczy jedno „let’s go get out of the street”, „don't it feel like Friday night?” albo “yes, yes, I know” wypowiedziane przez Daniela abyśmy my ową, nazwijmy to sobie “fajność” odczuli w stopniu najwyższym. W przednim kompozycyjnie „They Want My Soul” zespół zdobywa zresztą trzy punkty przy każdej przeprowadzonej akcji. Etap późny, bo późny, ale ja i tak nie mam wątpliwości, że mowa u nich o formie życiowej.



Jedynym elementem psującym udaną stylizację na lata 70-te w „Little Fang” jest zapewne wokal Aveya.  Zgadza się poza tym delikatny funk, melodie co rusz sugerujące jakieś „Dancing In The Moonlight”, chórki i prawie klasyczna piosenkowość, do której Tare na pewno nie zbliżyłby się w aż takim stopniu wraz z Animal Collective. Oczywiście fenomen utworu nie tkwi jedynie w przebierankach, a w tym co sprawia, że łapiemy się na niego jak sprzedajny polityk na garść banknotów. Hookach, ponadprzeciętnej chwytliwości i gładkiej acz pomysłowej produkcji. Czy ten dawniej awangardowy szaman odważy się podejść do tematu „konwecjonalnego” popu jeszcze bliżej?



Głos Petera Silbermana brzmi w „Palace” jeszcze bardziej zniewieściale niż dotychczas, co wprost idealnie pasuje do delikatnej muzycznej tkanki oplatającej kruche 5:35. Nie zapominajmy jednakże o tym jak znakomitym wokalistą jawi się Pete. Mowa o człowieku, który magicznie ukołysze, ale i w szczytowym momencie potężnie zagrzmi. Jakkolwiek ckliwy fortepian nie stanowi u nich niespodzianki, tak użycie trąbek jako równowartościowego komponentu może się wydać zaskakujące. W tym przypadku zaskoczenie nie ma nic wspólnego z rozczarowaniem. Elegancja wyprodukowanego przez owy instrument podsumowania pod koniec czwartej minuty każe odrzucić wszelkie obawy i wątpliwości. Antlersi stanęli na wysokości zadania komponując przepiękną balladę i udowadniając, że zawsze znajdą sposób, aby nas należycie wzruszyć.



Nikt inny nie potrafi z taka klasą strugać zakochanego pierdoły jak robi to Rivers Cuomo. Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem w dużej mierze bazującym na dowcipnie romantycznym tekście („Even Da Vinci couldn’t paint you, Stephen Hawking can’t explain you”) chodzi za człowiekiem przez długi czas. O takiego Weezera walczyliśmy.



“Hey I need you my new charmer, I've been thinking don't you wanna?, Be my perfect babe instead, I can’t sleep in other beds”. Charakterystyczna w całym utworze (a zwłaszcza we wstępie) atmosfera stworzona przez klawisze i gitarę, a nawet tekst (postać egoistycznego kochanka) przypominają mi o czymś, czego muzycznego przywoływania jak dotąd nikt się chyba nie podjął. „Charmer” to kompozycja w stylu balladowego Cursive z czasów „The Ugly Organ”, zmierzająca niemal ku byciu następczynią „The Recluse”. Misternie haftowany melodiami majstersztyk, elegancko, nie za długo, ale bardzo treściwie rozwijający się i dążący do swojego momentu.   




Sławne „Drown With The Monster” to ostro imponująca rzeź niewiniątek. Mish Way niczym młoda Debbie Harry jest tu charyzmatyczna jak zwykle, na klipie fajnie wygląda, rusza się i krzyczy, choć wokalnie brzmi właściwie jak zawsze. Pikanterii dodaje natomiast współpraca punkowo thrash-metalowego gitarowego męczenia z bezlitosnym perkusyjnym naparzaniem. Ciężko nie ulec wrażeniu, że kapela pędzi tu na złamanie karku i z jakiegoś powodu nie mając nic do stracenia, dąży do stanu destrukcji optymalnej.




Jeszcze jeden przejaw seventiesowych fascynacji. „Wizard Staff” to nagranie o wiele większe, mocarniejsze brzmieniowo i produkcyjnie od tych zawartych na zeszłorocznym „Curiosity”. Kompozycja gęściej zaaranżowana, upalna, wpisująca się w estetykę leniwego, rozlazłego popu. Jeżeli progresywne stawanie się czymś nowym i jednoczesne pozostawanie sobą obrać za ideał, to zespół z Portland jest na dobrej drodze do jego osiągnięcia. Znacie już ich klawisze, które tu wypadają równie kosmicznie, teraz posłuchajcie saksofonu.




Z cyklu “puść jakieś chamskie techno”. Wtargnięcie tłustego syntezatorowego motywu ustawiającego cały ten kawałek jest stanowczo zbyt nagłe, zbyt bezpośrednie, po prostu zbyt bezczelne. „Vox Tuned D.E.D” to nakręcony, imprezujący typ na pigułach.  Wskakujący na parkiet, bawiący się 1000 razy lepiej niż ty, sprawiający wrażenie posiadania monopolu na dobrą zabawę. I już nie możesz tańczyć dalej na spokojnie, po swojemu, on ci przeszkadza, bo jest wszędzie.  Już chcesz mu wygarnąć, wyciągnąć za ryj i kazać iść gdzieś indziej, ale wtedy on wstaje, patrzy ci prosto w oczy i... „DON’T YOU LISTEN TO YOUR HEART?”, ruszasz w ostre nieskończone balety wraz z nim.




Parafrazując słowa muzyka Joyce Manor o „Evangeline” Cocteau Twins: „czemu zespoły, których członkowie nie są Brytyjczykami próbują w ogóle robić jangle pop?” Czyżby dlatego, że przy odrobinie szczęścia, okazjonalnie, nawet w przypadku jankeskiego zespołu trudniącego się zazwyczaj innym graniem może przynieść to efekt solidnie zadowalający? Dowodem „Heated Swimming Pool”, nie do końca nawet skok w bok, a tylko delikatne przesunięcie akcentu owocujące śliczną melodyjnie brzęczącą dwuminutówką godną pomysłów Morisseya czy Davida Gedge’a.



W przytłaczająco naładowanym treścią utworze Sun Kil Moon punktem wyjścia dla strumienia świadomości Marka Kozelka staje się śmierć seryjnego mordercy paraliżującego USA w latach 80. Naturalny zgon Richarda Ramireza w celi więziennej implikuje potok myśli, wznieca iskrę inicjującą eksplozję wspomnień i skojarzeń. Mark opowiada historię „nocnego łowcy” zapuszczając się jednocześnie trzydzieści lat wstecz do czasów terroru, w których obsesyjna ostrożność nakazywała sprawdzać czy pod łóżkiem nie kryje się przypadkiem nieproszony gość. Stąd tylko krok do refleksji na temat losów znajomych z sąsiedztwa, zwłaszcza tych rezydujących już poza światem żywych. Po wzmiance o najstraszniejszym ze wszystkich domów w okolicy ex-lider Red House Painters płynnie przechodzi do swoich codziennych dylematów, ale te są chyba tylko pretekstem do przypomnienia sobie o śmierci „gościa z Rodziny Soprano”, rówieśnika grającego tu na perkusji Steve’a Shelleya. Kozelek nie owija w bawełnę, dzieląc się z nami między innymi przemyśleniami o swojej prostacie i chorym kręgosłupie („and when I fuck too much I feel like I'm gonna have a heart attack”), ale na koniec wraca do myśli przewodniej spajając wszystko klamrą i zestawiając momenty oraz miejsca - gdzie był, kiedy schwytano „night stalkera” oraz to gdzie był, kiedy Richard Ramirez trzy dekady później zmarł z przyczyn naturalnych. Wciągalność jego monologu jest najzupełniej wybitna, choć mroczne akustyczne brzdąkanie i melodia kończąca utwór czynią warstwę muzyczną nie tylko godnym uzupełnieniem, ale też siłą rażącą w stopniu niemal tak samo wysokim.         



Ogłoszenia festiwalowe dotyczące koncertów klasycznych kapel z dużym stażem zawsze wzbudzają największe fale entuzjazmu. Fakt ten jest zrozumiały, w dużej mierze również mi ta radość często się udziela. Wspaniale było zobaczyć The Flaming Lips, Gang Of Four, Mogwai czy Neutral Milk Hotel. A jednak doświadczeniem zupełnie innego rodzaju jawi się wzięcie udziału w występie zespołu takiego jak Eagulls. Powód tego odmiennego przeżywania da się w moim przypadku określić jednym kluczowym słowem – AKTUALNOŚĆ. Droga twórców „Hollow Visions” toczy się właśnie teraz, ba – ledwie się rozpoczęła. Nie są jeszcze kultowi, choć za parę lat może się okazać, że jednak już w tym momencie byli. To nie grupa z 15-letnim stażem grająca swój trzysetny koncert, a wciąż ludzie młodzi, niepokorni, będący na podobnym poziomie dylematów, błędów i frustracji. Nawet nie do końca o podobny wiek chodzi, a sposób w jaki nadają, konstruując cały ten emocjonalnie wkurwiony ładunek odbierany natychmiastowo przez entuzjastów na tych samych falach. O symbolicznym wyrywaniu barierek przy “HOLLOW VISIONS ALL AROUND ME HOLLOW VISIONS YOU'LL SEE, I'LL SEE” z czystej przyzwoitości nie wspomnę. 



Były już dziewczyny z gitarami, teraz czas na pana za fortepianem. S. Carey od dawna powinien być traktowany jako ktoś więcej niż tylko zdolny muzyczny kolega Justina Vernona. Sean dał się poznać jako nietuzinkowy kompozytor ballad oraz utworów balladopodobnych zawsze niosących słuchaczowi masę autentycznego ciepła. Jeżeli macie w sobie choć mililitr wrażliwości, ten człowiek wydobędzie ją z was śpiewaniem wybornych melodii do tekstów w rodzaju „I was wondering if you'd be my wife, be the compass in my rugged life, come as quick and leave until, you will, you will, you will”. Choćby znajdowała się na samym dnie. 




Waflowanie się do “Seasons (Waiting For You)” przy świadomości, że nowa płyta Przyszłych Wysp wyposażona jest w utwory o hookach tak fenomenalnych jak ten ze „Spirit” uważam za co najmniej dziwne. Ich czwarty album, „Singles” nie został zatytułowany w ten sposób przez przypadek, niemal każdy kawałek wykazuje tu zdolność przebojodawczą z czego moim skromnym zdaniem wiele bije „Seasons” na głowę. Mamy tu chociażby uzbrojony w arcy-zwinne motywiki indeks numer dwa, ukazujący całą tę zdolność grupy z Baltimore do pisania ogromnie przyjemnych, synth-popowych hitów. Dwie klawiszowe pętle przenikają się ze sobą w zwrotkach, kolejna żwawo dołącza w refrenie dzielnie kontrastując z niepodrabialnym wokalem Samuela T.Herringa. Gusta gustami, ale zgrabnego, roztańczonego „Spirit” pasowałoby nie przeoczyć.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz