Nie wiem czy dziś
jeszcze ktokolwiek używa tego określenia, ale Britt Daniel po czterdziestce nadal jasno i wyraźnie stawia
wyznaczniki bycia cool w muzyce pop/rockowej. Cool, bo nie chodzi tu
o jakaś zwykłą zajebistość, a zajebistość połączoną z totalnym luzem. Wystarczy
jedno „let’s go get out of the street”,
„don't it feel like Friday night?”
albo “yes, yes, I know” wypowiedziane
przez Daniela abyśmy my ową,
nazwijmy to sobie “fajność” odczuli w stopniu najwyższym. W przednim
kompozycyjnie „They Want My Soul” zespół zdobywa zresztą trzy punkty przy
każdej przeprowadzonej akcji. Etap późny, bo późny, ale ja i tak nie mam
wątpliwości, że mowa u nich o formie życiowej.
Jedynym elementem
psującym udaną stylizację na lata 70-te w „Little Fang” jest zapewne wokal Aveya. Zgadza się poza tym delikatny funk,
melodie co rusz sugerujące jakieś „Dancing In The Moonlight”, chórki i prawie
klasyczna piosenkowość, do której Tare
na pewno nie zbliżyłby się w aż takim stopniu wraz z Animal Collective. Oczywiście fenomen utworu nie tkwi jedynie w przebierankach, a w tym co sprawia, że łapiemy się na niego jak sprzedajny
polityk na garść banknotów. Hookach, ponadprzeciętnej chwytliwości i gładkiej
acz pomysłowej produkcji. Czy ten dawniej awangardowy szaman odważy się podejść
do tematu „konwecjonalnego” popu jeszcze bliżej?
Głos Petera Silbermana brzmi w „Palace” jeszcze bardziej
zniewieściale niż dotychczas, co wprost idealnie pasuje do delikatnej muzycznej
tkanki oplatającej kruche 5:35. Nie zapominajmy jednakże o tym jak znakomitym
wokalistą jawi się Pete. Mowa o człowieku, który magicznie
ukołysze, ale i w szczytowym momencie potężnie zagrzmi. Jakkolwiek ckliwy
fortepian nie stanowi u nich niespodzianki, tak użycie trąbek jako
równowartościowego komponentu może się wydać zaskakujące. W tym przypadku
zaskoczenie nie ma nic wspólnego z rozczarowaniem. Elegancja wyprodukowanego
przez owy instrument podsumowania pod koniec czwartej minuty każe odrzucić
wszelkie obawy i wątpliwości. Antlersi stanęli na wysokości zadania
komponując przepiękną balladę i udowadniając, że zawsze znajdą sposób, aby nas
należycie wzruszyć.
Nikt inny nie
potrafi z taka klasą strugać zakochanego pierdoły jak robi to Rivers Cuomo.
Pogwizdywane „Da Vinci” z bezpruderyjnie przebojowym refrenem w dużej mierze
bazującym na dowcipnie romantycznym tekście („Even Da Vinci couldn’t paint you, Stephen Hawking can’t explain you”)
chodzi za człowiekiem przez długi czas. O takiego Weezera walczyliśmy.
“Hey I need you my new charmer, I've been
thinking don't you wanna?, Be my perfect babe instead, I can’t sleep in other
beds”. Charakterystyczna
w całym utworze (a zwłaszcza we wstępie) atmosfera stworzona przez klawisze i gitarę, a nawet
tekst (postać egoistycznego kochanka) przypominają mi o czymś, czego muzycznego
przywoływania jak dotąd nikt się chyba nie podjął. „Charmer” to kompozycja w stylu
balladowego Cursive z czasów „The Ugly Organ”, zmierzająca niemal ku
byciu następczynią „The Recluse”. Misternie haftowany melodiami majstersztyk,
elegancko, nie za długo, ale bardzo treściwie rozwijający się i dążący do
swojego momentu.
Sławne „Drown With The
Monster” to ostro imponująca rzeź niewiniątek. Mish Way niczym młoda Debbie
Harry jest tu charyzmatyczna jak zwykle, na klipie fajnie wygląda, rusza
się i krzyczy, choć wokalnie brzmi właściwie jak zawsze. Pikanterii dodaje
natomiast współpraca punkowo thrash-metalowego gitarowego
męczenia z bezlitosnym perkusyjnym naparzaniem. Ciężko nie ulec wrażeniu, że
kapela pędzi tu na złamanie karku i z jakiegoś powodu nie mając nic do
stracenia, dąży do stanu destrukcji optymalnej.
Jeszcze jeden
przejaw seventiesowych fascynacji. „Wizard Staff” to nagranie o wiele większe, mocarniejsze brzmieniowo i produkcyjnie od tych zawartych na
zeszłorocznym „Curiosity”.
Kompozycja gęściej zaaranżowana, upalna, wpisująca się w estetykę leniwego,
rozlazłego popu. Jeżeli progresywne stawanie się czymś nowym i jednoczesne
pozostawanie sobą obrać za ideał, to zespół z Portland jest na dobrej drodze do
jego osiągnięcia. Znacie już ich klawisze, które tu wypadają równie kosmicznie,
teraz posłuchajcie saksofonu.
Z cyklu “puść
jakieś chamskie techno”. Wtargnięcie tłustego syntezatorowego motywu
ustawiającego cały ten kawałek jest stanowczo zbyt nagłe, zbyt bezpośrednie, po
prostu zbyt bezczelne. „Vox Tuned D.E.D” to nakręcony, imprezujący typ na
pigułach. Wskakujący na parkiet, bawiący
się 1000 razy lepiej niż ty, sprawiający wrażenie posiadania monopolu na dobrą
zabawę. I już nie możesz tańczyć dalej na spokojnie, po swojemu, on ci
przeszkadza, bo jest wszędzie. Już
chcesz mu wygarnąć, wyciągnąć za ryj i kazać iść gdzieś indziej, ale wtedy on
wstaje, patrzy ci prosto w oczy i... „DON’T YOU LISTEN TO YOUR HEART?”, ruszasz
w ostre nieskończone balety wraz z nim.
Parafrazując
słowa muzyka Joyce Manor o „Evangeline” Cocteau Twins: „czemu zespoły, których członkowie nie są
Brytyjczykami próbują w ogóle robić jangle pop?” Czyżby dlatego, że przy
odrobinie szczęścia, okazjonalnie, nawet w przypadku jankeskiego zespołu
trudniącego się zazwyczaj innym graniem może przynieść to efekt solidnie zadowalający?
Dowodem „Heated Swimming Pool”, nie do końca nawet skok w bok, a tylko
delikatne przesunięcie akcentu owocujące śliczną melodyjnie brzęczącą
dwuminutówką godną pomysłów Morisseya
czy Davida Gedge’a.
W przytłaczająco
naładowanym treścią utworze Sun Kil Moon
punktem wyjścia dla strumienia świadomości Marka
Kozelka staje się śmierć seryjnego mordercy paraliżującego USA w latach
80. Naturalny zgon Richarda Ramireza
w celi więziennej implikuje potok myśli, wznieca iskrę inicjującą eksplozję
wspomnień i skojarzeń. Mark opowiada
historię „nocnego łowcy” zapuszczając się jednocześnie trzydzieści lat wstecz
do czasów terroru, w których obsesyjna ostrożność nakazywała sprawdzać czy pod
łóżkiem nie kryje się przypadkiem nieproszony gość. Stąd tylko krok do refleksji
na temat losów znajomych z sąsiedztwa, zwłaszcza tych rezydujących już poza światem
żywych. Po wzmiance o najstraszniejszym ze wszystkich domów w okolicy ex-lider Red House Painters płynnie przechodzi
do swoich codziennych dylematów, ale te są chyba tylko pretekstem do
przypomnienia sobie o śmierci „gościa z Rodziny Soprano”, rówieśnika grającego
tu na perkusji Steve’a Shelleya. Kozelek nie owija w bawełnę, dzieląc
się z nami między innymi przemyśleniami o swojej prostacie i chorym kręgosłupie
(„and when I fuck too much I feel like
I'm gonna have a heart attack”), ale na koniec wraca do myśli przewodniej
spajając wszystko klamrą i zestawiając momenty oraz miejsca - gdzie był, kiedy
schwytano „night stalkera” oraz to gdzie był, kiedy Richard Ramirez trzy dekady później zmarł z przyczyn naturalnych.
Wciągalność jego monologu jest najzupełniej wybitna, choć mroczne akustyczne
brzdąkanie i melodia kończąca utwór czynią warstwę muzyczną nie tylko godnym
uzupełnieniem, ale też siłą rażącą w stopniu niemal tak samo wysokim.
Ogłoszenia
festiwalowe dotyczące koncertów klasycznych kapel z dużym stażem zawsze
wzbudzają największe fale entuzjazmu. Fakt ten jest zrozumiały, w dużej mierze
również mi ta radość często się udziela. Wspaniale było zobaczyć The
Flaming Lips, Gang Of Four, Mogwai czy Neutral Milk Hotel. A jednak doświadczeniem zupełnie
innego rodzaju jawi się wzięcie udziału w występie zespołu takiego jak Eagulls. Powód tego odmiennego
przeżywania da się w moim przypadku określić jednym kluczowym słowem –
AKTUALNOŚĆ. Droga twórców „Hollow Visions” toczy się właśnie teraz, ba – ledwie
się rozpoczęła. Nie są jeszcze kultowi, choć za parę lat może się okazać, że
jednak już w tym momencie byli. To nie grupa z 15-letnim stażem grająca swój
trzysetny koncert, a wciąż ludzie młodzi, niepokorni, będący na podobnym
poziomie dylematów, błędów i frustracji. Nawet nie do końca o podobny wiek
chodzi, a sposób w jaki nadają, konstruując cały ten emocjonalnie wkurwiony
ładunek odbierany natychmiastowo przez entuzjastów na tych samych falach. O
symbolicznym wyrywaniu barierek przy “HOLLOW
VISIONS ALL AROUND ME HOLLOW VISIONS YOU'LL SEE, I'LL SEE” z czystej
przyzwoitości nie wspomnę.
Były już
dziewczyny z gitarami, teraz czas na pana za fortepianem. S. Carey od dawna powinien być traktowany jako ktoś więcej niż
tylko zdolny muzyczny kolega Justina Vernona. Sean
dał się poznać jako nietuzinkowy kompozytor ballad oraz utworów balladopodobnych
zawsze niosących słuchaczowi masę autentycznego ciepła. Jeżeli macie w
sobie choć mililitr wrażliwości, ten człowiek wydobędzie ją z was śpiewaniem
wybornych melodii do tekstów w rodzaju „I
was wondering if you'd be my wife, be the compass in my rugged life, come as
quick and leave until, you will, you will, you will”. Choćby znajdowała się
na samym dnie.
Waflowanie się do
“Seasons (Waiting For You)” przy świadomości, że nowa płyta Przyszłych Wysp wyposażona jest w
utwory o hookach tak fenomenalnych jak ten ze „Spirit” uważam za co najmniej
dziwne. Ich czwarty album, „Singles”
nie został zatytułowany w ten sposób przez przypadek, niemal każdy kawałek
wykazuje tu zdolność przebojodawczą z czego moim skromnym zdaniem wiele bije
„Seasons” na głowę. Mamy tu chociażby uzbrojony w arcy-zwinne motywiki indeks
numer dwa, ukazujący całą tę zdolność grupy z Baltimore do pisania ogromnie
przyjemnych, synth-popowych hitów. Dwie klawiszowe pętle przenikają się ze
sobą w zwrotkach, kolejna żwawo dołącza w refrenie dzielnie kontrastując z
niepodrabialnym wokalem Samuela
T.Herringa. Gusta gustami, ale zgrabnego, roztańczonego „Spirit” pasowałoby
nie przeoczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz