Nie da się ukryć,
że swój wkład w tegoroczny „sukcesik” The
Hotelier miało przywrócenie czci emo na łamach niektórych serwisów muzycznych. Od niedawna, bardziej niż do niedawna, na propsie jest słuchanie You Blew It!, American Football, Modern Baseball i innych kapel o podejrzanie sportowych nazwach. Album „Home Like No Place Is No There” to
wygodny przytułek dla wyznawców gitarowo napędzanych, dobrze napisanych,
podpartych konstruktywnymi riffami piosenek. Kawałki w stylu „In Framing” (czy
jednakowo dobrego „Your Deep Rest”) są jak pokoje, w których odpoczynek
znajdzie skołatana dusza niewybrednego indie rockowego odbiorcy. Niby
muzyka młodzieżowa, ale z tą niebanalną dynamiką, treścią tekstów i rymami
„udowadniającymi naddatek energii” nie tylko zapewne dla młodzieży
atrakcyjna.
Tegoroczna
sytuacja związana z losem Spring
Offensive może przyprawić słuchacza o poważne wyrzuty
sumienia. Po kilku pracowitych latach, kleceniu singli, zbieraniu pieniędzy i
czymś co wyglądało jak czysta harówa w pocie czoła, kapeli udało się dobić do
etapu upragnionej, debiutanckiej płyty długogrającej. Wysoka jakość artystyczna
nie przełożyła się niestety na wysoką sprzedaż, Oxfordczykom nie było dane
posmakować nawet przyzwoitej recepcji krytyki. Innymi słowy, płytę mało kto
kupił, mało kto o niej napisał. Ja napisałem, ale nie kupiłem, a kapela niczym
swojego czasu legendarna The Crimea
zrezygnowała z dalszej walki, choć odeszła w momencie szczytowej formy. Na
pocieszenie wciąż możemy słuchać „Young Animal Hearts”. Gorących, autentycznych
słów skandowanych przez zespół starający się dopasować, ale próbujący chyba za
mocno. Dokumentacji zaciskania pięści i walki na całego, zakończonej porażką
(ucieczką?), która nie przynosi jednak wstydu. Cóż rzec, zapewne za dobrzy byli
na ten biznes. Ale może jeszcze wrócą.
Gdyby nie
rujnujące ten numer, nieco przekraczające granice dobrego smaku ryczenie „oh yeaaaah” mogłaby być pierwsza
piątka. W kategorii rockowy riff, na którym można swobodnie poprowadzić całość to
na pewno bezkonkurencyjna jedynka. A mocno jest też tekstowo i wokalnie i pod
względem chwytliwości. Nawet jeśli Greg
Barnett nie ma pomysłu na refren, to jego wrzaskliwa, barwna artykulacja
poszczególnych momentów zwrotek i mostków wszystko wynagradza. Tak samo jest
zresztą jeśli chodzi o melodyjność towarzyszącą kapitalnym wyznaniom w rodzaju
„I hate how I always get nervous every
time I try to speak, In front of a big crowd, a pretty girl, or the police”. Szkoda,
że „In Remission” to utwór nie do końca równy, bo momenty pozytywnego „rycia
bani” posiada doprawdy zacne.
Na „Czerwonym Albumie” mieliśmy bardzo
dobre Beach Boysowe „Dreamin”, po
którym pozostawał ogromny niedosyt. Sześć lat musieliśmy czekać, by pozbyć się
tego uczucia. Napakowana wokalnymi i gitarowymi melodiami, pełna hooków i
zwrotów złożona konstrukcja „The British Are Coming” sprawia, że czuję się
całkowicie syty.
Ten utwór chciałbyś
usłyszeć swojego czasu w ulubionym młodzieżowym serialu. „Your Graduation” to
nic innego jak szkolna/koledżowa drama w postaci kilkuminutowego, pociesznego
przeboiku. Gruby w czapce z daszkiem śpiewa o tej lasce, z którą mu nie wyszło,
choć jeszcze do niedawna myślał o niej dniami i nocami. W drugiej zwrotce uznaje,
że do dosadnego wykrzyczenia smutów lepiej nadaje się perkusista i pewnie ma
rację. Wszystkie te adolescenckie kwestie wpływają zapewne na chłopięco pop
punkową, przejrzyście je odbijającą oprawę muzyczną. Nie ma w tym
żadnej frapującej myśli, ale nie ma też ani jednej, która by odrzucała. Wysoka
pozycja ani trochę nie ciekawej “Your Graduation”, wymaga ode mnie wymęczonego
nakreślenia kilku zdań, co dowodzi, że czas już chyba recenzować muzykę
wyłącznie interesującą. Tę przyjemną, najprzyjemniejszą nawet, do której „Your
Graduation” bez wątpienia się zalicza, zostawię sobie od dziś wyłącznie do
słuchania.
Do poczynań tych
koleżków mam stosunek dość ambiwalentny. Bywa że ani mnie ziębią ani grzeją,
ale bywają i chwile, w których ich wybitność objawia mi się na całego. Na
poprzedniej płycie zaliczyli dwa genialne utwory, choć reszta była do
zapomnienia. Na tej nowej całościowo spisali się już lepiej, ale do „eargasmu”
był w stanie doprowadzić już tylko jeden kawałek. Ten kult sfrustrowanej,
obarczonej traumami, lub przeczuwającej wejście w nieciekawą dorosłość „straconej”
młodzieży już dawno powinien znudzić. Tymczasem przez takich jak oni wciąż z
jednakowym zacięciem odżywa. W „Psychic Trauma” podobnie jak w akcentującym
rezygnację „No Future, No Past” Cloud
Nothings z demotywującego rozczarowania wyprowadzają motywującą wściekłość.
Przekaz i wyraz jako dwa jednakowo masakrujące ostrza ulegają scaleniu,
owocując jednym z bardziej efektywnych (zaraz obok Eagulls) manifestów młodości, jakie podarował nam dzisiejszy rock.
Japandroids, Iceage, Cloud Nothings, Eagulls. Dzisiejsza młodzież z dorobku indie
rockowych i post-punkowych tatusiów czy wujaszków czerpie na całego. Członkowie
niepokornych kapel, od USA przez Skandynawię po Wyspy nie myślą o wynajdowaniu
prochu, bo nawet buntując się przeciw swym najbardziej włażącym za skórę
problemom, chcą mieć z tego przede wszystkim radość. Ekstatyczne, filtrowane
przez artystyczną jakość napieprzanie może przyjmować postać czysto
destrukcyjną i służyć wyżyciu się. Z drugiej strony, oni wszyscy to przecież w
gruncie rzeczy wesołe, sympatyczne chłopaki. O ile Eagulls nie są nawet w połowie tak beztroscy i uśmiechnięci jak ich
amerykańscy, wcześniej wymienieni koledzy, to numery w stylu „Possessed”, zdradzają chęć wyluzowania i oddania się
upojnej zabawie. Ta impreza ukryta jest co prawda pod warstwą noise-rockowo-shoegaze’owego
brzmienia oraz utrzymana w stylistyce dzikiego pogo, ale wyłażącej
zewsząd szalonej melodyjności nie da się przecież nie zauważyć, a już tym
bardziej powstrzymać.
“Still, no complaints, it's the 5th of
July, post-freedom. post restraint. A new life, a new craze, a new sound, all
the rage. --> This is serious business. So if I ask you to sing along, just
remember: It's only a business decision”.
United Nations od początku masakrowali swą
działalnością na wszelkie możliwe sposoby. Muzycznie i koncepcyjnie,
enigmatycznością i prowokacją. Po czteroletniej przerwie wrócili, dowodząc, że
można jednocześnie zrobić coś interesującego muzycznie i wypowiedzieć się o
muzyce poprzez nią samą, z pozycji odśrodkowej. Geoff Rickly pod względem kreatywności wydaje się być studnią bez
dna, co udowadniał w zasadzie na każdej kolejnej płycie Thursday oraz udowadnia tutaj, szokująco doskonale odnajdując się w
roli frontmana hardcore’owej supergrupy. „When I was a boy, they called me kid Lacan. Then
in school, the teachers called me teen Camus”. Każdy wers “Serious Business” to
intelektualna zagwozdka, choć jeśli zdajemy sobie sprawę, że UN to żart i pretekst Geoffa dla realizowania swoich
nostalgicznych fascynacji ekstremalnym h-c, to nie powinnismy brać ich za
bardzo na poważnie („ironia nadaje kontrast”). Co nie zmienia faktu, że kiedy Rickly wychodzi na powierzchnię
zajadłych screamo-wokali i druzgocących ścian dźwięku, aby oświadczyć, że
tę piosenkę dedykuje swojej ex, po czym rozpoczyna zacytowany na początku
manifest, ja dostaję ciarek.
Joyce Manor to pewnego rodzaju utylitaryści.
Goście którzy ze swoich piosenek odrzucają wszystko, co zbędne, a pozostawiają
jedynie to, co najbłyskotliwsze. Albo inaczej, niczym dawniej Bob Pollard – kończą tam, gdzie mogliby
wprowadzić coś niezajebistego. Co z tego że większość utworów nie trwa przez to
„po bożemu”, trzy czy nawet dwie minuty? Panowie wychodzą chyba z założenia, że
jeśli włożone w kawałek pomysły są wystarczająco dobre, to tak czy inaczej
obronią/ustanowią całość. Hook zagrany dwa razy w „Schley” potwierdza tę ich
postawę odrzucania ilości i forsowania jakości w zamian. „Mówiąc szczerze, czy ktoś wymyślił w tym roku coś lepszego od tej
głupiej melodyjki na wysokości 1:11?”. W kategorii muzyki przebojowej jak
dla mnie nie. A przecież nie tylko punkt centralny kawałka błyszczy tu blaskiem
najjaśniejszym z jasnych.
O śmierci nie
wiemy nic. Nie było jeszcze takiego, który by ją przeżył, a potem opowiedział
reszcie. Jedni ubezpieczają się śląc na klęczkach modły do odpowiednich
instancji. Inni dbają o to, by coś po nich zostało, bo chcą być zapamiętani.
Wielu umiera niespodziewanie. Zapobiegliwi załatwiają sprawy odpowiednio
wcześnie, piszą testamenty, wymyślają scenariusze swoich pogrzebów i wybierają
miejsca pochówku.
Narracja, dialogi
i melodie „Micheline” przenoszą nas do paru szczególnych dla autora tej
piosenki miejsc i czasów. Zaglądamy do domu Kozelka, gdzie do drzwi puka opóźniona w rozwoju dziewczynka. W
1999 roku jedziemy pociągiem, patrząc przez okno na śnieg w szwedzkim Malmo.
Zastanawiamy się jak to jest „czuć coś
pomiędzy szczęściem, a smutkiem”? W jednym z parków w Los Angeles
rozmawiamy z inwalidami wojennymi i karmimy frytkami gołębie.
Dzieje się to za
sprawą trzech opowiadań, poświęconych trzem zmarłym osobom, którym Mark oddaje najsubtelniejszy hołd, jaki
mogę sobie w tym momencie wyobrazić. Lider Sun
Kil Moon ze swoich wspomnień wydobywa zdarzenia prozaiczne i pogodne,
tragiczne i smutne, zawsze jednak szczerze poruszające. Frazą i dźwiękiem
unieśmiertelnia przyjaciela, który „lubił
grać na gitarze i nigdy nikogo nie skrzywdził”, dziewczynę, która „chciała miłości jak każdy inny” oraz babcię, której życie nie było
łatwe. Ważne chwile łączy z obecnością tych osób i zarazem przez ich pryzmat
opowiada o sobie.
My tymczasem
słuchamy jak zaczarowani. Chłoniemy szczególiki i historie, o tym jak legendarny
lider Red House Painters po raz
pierwszy zobaczył ocean albo jaszczurkę. Ronimy łzę przy „My friend Brett, My friend Brett”, współczujemy tytułowej bohaterce
i cieszymy się, że babcia Marka
spotkała pod koniec właściwego człowieka. Czy muszę jeszcze wspominać, że
oprawa dźwiękowa to czysta poezja i samo dobro? Tegoroczna muzyka nie
uświadczyła raczej niczego głębszego. A jeśli nawet, to da się to pewnie
znaleźć na tej samej płycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz