wtorek, 2 grudnia 2014

Podsumowanie 2014: piosenki 50-38





Z Angel Olsen po raz pierwszy zetknąłem się przy okazji wyjątkowo niszowego wydawnictwa Tima Kinselli pod tytułem „TimKinsella sings the songs of Marvin Tate by Leroy Bach featuring Angel Olsen”. Minęła chwila a nazwisko 27-latki z Missouri stało się jednym z częściej wymawianych i wypisywanych w kontekście żeńskiego indie-folku. W swoim największym obok szorstkiego, prawie garażowego „Forgiven/Forgotten” przeboju dziewczyna proponuje nam treść lekką, ale odrobinę wyłamującą się ze stereotypowego banału pisania o samotności. Choć Olsen już na wstępie wyznaje, że „czuje się tak samotna, że mogłaby płakać” to w praktyce ową samotność wynosi do rangi największego honoru. Nie ma tu miejsca na smutek i płacz, samotność jest w porządku, o ile tylko przyjdzie dzielić się nią z kimś równie samotnym. Teksty w folku zawsze były i będą ważne. Przesłanie „Hi-Five” niewątpliwie przesądza o atrakcyjności całej piosenki, której swobodna warstwa muzyczna wydaje się jednak naturalnie z nim łączyć. Angel Olsen, jako fajnej koleżance, która ani nie jest cukierkowa ani ponad stan nie zamula nie wypada dziś nie przybić piątki. 



Obrazki na albumach Empire! Empire! całkiem dobrze, jak na mój gust, oddają klimat ciepłych utworów duetu z Michigan. Szata graficzna „You Eventually Will Be Forgotten” przedstawia osobę w pustym pokoju, przeglądającą zdjęcia. Niektóre leżą na podłodze, za oknem zmrok, widać bloki budynków. Słuchając „A Keepsake” nie trudno wczuć się w klimat i wyobrazić sobie jak wykonywanie tej czynności wskrzesza historie z przeszłości. "When I was eight or nine, I took a trip up north with my brother, my father, and my uncle" śpiewa we wstępie Keith Latinen swym dziecięcym łamliwym głosem. W tym momencie jesteśmy nim, tym chłopcem i tym kimś z klaserem w dłoniach, a melodie są wieczorem za oknem. Perfekcyjnie została tu wyważona chwila, w której apogeum tychże melodii, solidnie wzorowanych zresztą na Mineral łączy się z wejściem drugiego wokalu. Duetów w emo chyba za wiele nie było, o ile w ogóle. Tymczasem ten tutaj stanowiący połączenie sił Latinena i Boba Nanny jest iście pokoleniowy. Lider Braid, czołowej formacji midwest-emo drugiej połowy lat 90. i grupa broniąca honoru gatunku 10-15 lat później, spotkanie na szczycie. Featuringowi Nanny niczego nie brak, podobnie jak przypominającemu tym razem American Football trąbkowemu zwieńczeniu urzekającej kompozycji. Intymna magia doznawania w czterech ścianach.



Odstęp pomiędzy pierwszą a drugą płytą Foxes In Fiction trwał długie cztery lata. Przez ten czas można skończyć studia, podjąć pracę albo dwie, przesłuchać kilkaset albumów. Warren Hildebrand nie odciął się od muzyki całkowicie, bo choć niczego większego nie nagrywał, to w ramach działalności maleńkiej, kasetowej wytwórni Orchid Tapes pomagał odnaleźć swoje miejsce wielu muzykom „sypialnianym”. Dawno nie słyszeliśmy nic nowego od Atlas Sound, na ostatniej płycie Deerhunter Bradford Cox poszedł zaś w rockerkę. Hildebrand wspomagany dziś przez wnoszącego skrzypcowe aranże Owena Palleta wybrał, bądź przypadkowo trafił w lukę doskonałą. „Shadow’s Song” reprezentująca krążek „Ontario Gothic” to szkicowa, bardzo ładna retro-ballada rodem z lat 60. przymglona smutkiem neo-dreampopowej produkcji i tekstu oddającego tęsknotę za zmarłą przyjaciółką. Koalicja szlachetnego piosenkopisarstwa z subtelnym, kojącym brzmieniem.   



“I swear I see my former glory still burning. It had every intent of returning”. Jeśli przyjmiemy, iż chodzi tu o niektóre momenty nowego albumu „pornosów”, to powiedzmy, że w deklarację Newmana nawet wierzę. W łagodnym „Wide Eyes” A.C i Neko Case pokazują się z twarzy całkowicie innej niż choćby w równie dobrym, eksplodującym bajerami „Brill Bruisers”. Dziewiątka na powrotnym krążku Kanadyjczyków to rzecz o charakterze, który czterdziestoparoletnim, sekundę temu najlepszym indie-popowcom planety w chwili obecnej wyjątkowo przystoi. Jestem w stanie wyobrazić sobie ich piosenkę na „Chutes Too Narrow” Shinsów gdzie nie odstawałaby ani stylistycznie ani jakościowo. Los chciał jednak by to właśnie The New Pornographers wypuścili ten dyskretny, sympatycznie rymowany rarytas z datą 2014 i w tym też roku otrzymali za niego, ode mnie, konsumencki laur uznania. 



Irlandczycy z Sea Pinks pod wodzą Neila Brogana grającego również na perkusji w nieco bardziej znanej post-punkowej kapeli Girls Names, podjęli się wskrzeszania zawartości zdecydowanie interesującej muzycznej szufladki. Oparte na żwawym, niezbyt urozmaiconym, choć niczego nie ujmującym piosence rytmie „Dream Happening” leży gdzieś na przecięciu Chillsowego jangle popu i proto-britpopu wczesnych lat 90. a la Kingmaker czy James. Słuchając zwrotek cały czas zastanawiam się co jest w nich takiego intrygującego i nietypowego, a coś jest na pewno. W ten sposób dziś się już właściwie nie gra i może dobrze, ponieważ wtedy symboliczny revival chłopaków z Belfastu nie byłby tak ciekawy. „Brzęcząca” zagrywka, wciąż te same zajmujące partie gitary, momentami przechodzące w intensywniejsze rejony, trzy zmiany melodii wokalu z czego każda trafna. Tak to wygląda, na papierze, ale ja nadal nie potrafię ująć w słowach tajemniczej nonszalancji czyniącej z „Dream Happening” czarnego konia wysparskiego indie rocka A.D 2014.



Teledysków zbyt dobrze współgrających z utworami, po których sama muzyka wydaje się już nieodwracalnie lepsza należałoby zabronić. Przy każdym kontakcie z „Dreams In Inertia” nawet w wersji bez obrazu, niemal szeptanym zwrotkom towarzyszą w mojej głowie ujęcia obracającej się kamery, ukazującej pokręcone schody oraz leżących obok siebie Jami’ego i Rebę. Ten utwór wciąga w złowrogą otchłań, hipnotyzuje i narkotyzuje swoim „złem”. Przeszywające na wskroś mrok i niepokój generowane przez młodzież, automatycznie kierują do wrażeń estetycznych pozyskanych w kontakcie z „Death Valley ‘69” Sonic Youth (tu znów spora zasługa klipów). Dzieciaki z Code Orange kochają jednak metal. Mocne gitarowe przejścia tnące zwrotki na kilka części oraz ostro uderzające w refrenie, wywołują u mnie obcy raczej jak dotąd odruch powolnego, majestatycznego headbangingu.  




Mac DeMarco jako piewca miłości, ale i przede wszystkim uczciwości w miłosnych relacjach. „Powiedz, że ją kochasz, jeśli ją naprawdę kochasz, Ale jeśli twoje serce nie jest pewne, daj jej odejść...”. Tak prosty, choć przecież mądry przekaz, mój kanadyjski rówieśnik odziewa w bujające, mieniące się kolorowo melodie. W upalną 70-sową Kalifornię wstępuje szczypta melancholijnej refleksji, a proponowany w tekście, oszczędzający większej przykrości sposób rozprawienia się z dylematem, w pewnym sensie usprawiedliwia i uzasadnia bezdyskusyjnie pogodną oraz jakże rozkoszną muzyczną formę. 



Dziewczynom, które do dyspozycji mają jedynie głos i gitarę jest dziś już chyba trochę trudniej przyciągnąć uwagę niż jeszcze pięć, lub dziesięć lat temu. Marissa Nadler to jednak niewiasta niestrudzona, wierna klasycznej singer/songwriterskiej stylistyce, uparcie i udanie pracująca na utrzymanie gatunku przy życiu. I mam tu na myśli życie, a nie wegetację. Marissa równie dobrze mogłaby stać się kolejną Laną Del Rey królującą w stacjach radiowych słuchanych przez naszych rodziców. Tymczasem jej to najwyraźniej nie w głowie, gdyż muzyka obok magii i staroświeckiego czaru zachowuje także pierwiastek niezależności, dzięki któremu urodziwa brunetka nie przekracza niebezpiecznej linii. „Was It A Dream” jawi się niemal dream popem w akustycznym wydaniu, rozpuszczającym słuchacza w wokalnych harmoniach i topiącym go w wypracowywanym przez cały czas trwania klimacie. 

Z kolei podczas uważnego słuchania “Dead City Emily” nie trudno dojść do wniosku, iż ten zadumany folkowy utwór posiada potencjał do sprawdzenia się zarówno w całkowicie ascetycznym anturażu jak i formie niezmiernie urozmaiconej barokowym bogactwem. Skromna Marissa śpiewająca i trącająca jedynie palcami struny w repetytywnym układzie oraz Marissa czyniąca to samo, ale wspomagana przez wokalne pogłosy, rozmyte efekty i wszelkie drobne melizmaty układające się w kompleksowy brzmieniowo obrazek a la Grizzly Bear. Obydwie możliwości wydają się wynikać z naturalnych właściwości tejże kompozycji. Poza tym, DEAD, CITY, EMILY. Ta pani wie jak wymawiać słowa by usidlić słuchaczy w niewieściej sieci. 



No i macie swoje sophisti. „Rude Boy” posiada wszelkie predyspozycje by zwrócić na siebie uwagę poptymistów, a kto wie może również opcji umiarkowanie rockistowskiej, dla której przecież „A Walk Across The Rooftops” czy „Steve McQueen” nierzadko pozostają albumami bliskimi sercu. Lukrowany, klawiszowy motyw we wstępie odsyła do ejtisowej kwintesencji i ku naszej uciesze sprytnie przemycony pojawia się później raz jeszcze. Pozostałe części składowe to wysmakowany funk i czarujący głos pani Andrei Estelli, która w refrenie pozwala sobie na totalny flirt, jakiego słuchacze złaknieni eleganckiego popu przegapić w żadnym wypadku nie mogą.



Po kilkunastu latach od napisania esencjonalnej piosenki “Baseball” grupa Ozma nadal obraca się w stylistyce niepoprawnego college-rocka. Za sprawą dźwięków „Boomtown” odżywa sceneria romantycznej obyczajówki, tym razem w nieco dojrzalszej odsłonie, bez komponentu młodzieżowo-komediowego. Spokojne zwrotki balsamicznie spływają na nasze bębenki słuchowe, lekkie podbicie refrenu jest już ledwie tylko zaakcentowane tak jakby chcieli nam powiedzieć, iż czasy „Battlescars” nie powrócą. Pech, że nagrali nową płytę w momencie chwalebnego comebacku Weezera. The Rentals biją w każdym razie na głowę, a piosenkowe „Boomtown” jako osobne małe dzieło broni sie w zupełności. 



Pomimo większej ilości różnic niż podobieństw u samych wokalistek, stylowy sposób prowadzenia tej piosenki oraz muzyczna otoczka na czele z wstawkami saksofonu powodują delikatne, ale bardzo korzystne retrospekcje z miłosnymi balladami Julee Cruise. Sharon balansuje między taktownym wykładaniem fraz, a wymawianiem jakby „na rauszu” i pozbawionym większego dramatyzmu rozciąganiem każdego słowa. „Tarifa” z której jednak strony by nie spojrzeć, jawi się bezsporną, znakomicie nastrojową propozycją do „wolnego”.   




2007 rok - Ariel Pink z zespołem Haunted Graffiti wydają na kompilacji “YAS DuDette” mocno kanciasty, ledwie słuchalny kawałek zatytułowany „Shower Me With Lipstick”.  Trzy lata później ukazuje się przełomowa i zarazem najprzystępniejsza płyta zespołu „Before Today”. Po kolejnych czterech dostajemy eklektyczne „pom pom” tym razem podpisane jedynie przez samego Ariela. Tu też swoj definitywny kształt osiąga kompozycja, której szkielet sprzed siedmiu lat Rosenberg opakowuje w klimatyczne i produkcyjne łaszki rodem z najsłynniejszego krążka APHG. Przemiana „Shower Me With Lipstick” w „Lipstick” to metamorfoza bezdomnego ćpuna w wytwornego, pachnącego perfumami eleganta. Przejście bezkształtnego tworu (do którego dopisano refren) w rasowy, intrygujący pop.  



Metronomy w szerszym ujęciu dzielą w tym roku zainteresowania tą samą muzyczną epoką z Arielem Pinkiem, Aveyem Tare i grupą Wampire. Co prawda to „Love Letters” jawi się zdecydowanie najbardziej wiarygodnym produktem odwzorowania wczesnej 70-sowej stylistyki, ale „Month Of Sundays” przebija nagranie tytułowe ostatniej płyty Londyńczyków pod względem uroku warunkującego możliwość totalnego zakochania. Absorbując te prześwietne melodie można jedynie żałować jeśli nie jest się w danym momencie pod czyimś wpływem.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz