sobota, 15 października 2011

Joan Of Arc – So Much Staying Alive And Lovelessness (2003)












7.5

Po niełatwym i budzącym mieszane odczucia „The Gap” członkowie Joan Of Arc ponownie obrali kierunek o sto osiemdziesiąt stopni odmienny. Ich pierwsze dwa albumy stanowiły wprowadzenie do historii, trzeci przyniósł nowe wątki, a czwarty małe trzęsienie ziemi. Następny rozdział jest zaś dla tej opowieści punktem kulminacyjnym. Na "So Much Staying Alive And Lovelessness" zaczyna się bowiem krystalizować z grubsza najbardziej rozpoznawalne oblicze grupy.

Piąta pozycja w dyskografii JOA jawi się jak na dotychczasowe standardy chicagowskiej formacji płytą niezwykle uporządkowaną. Panowie zrezygnowali z eksperymentalnych wybryków, stawiając na spójną, konsekwentnie trzymającą się klimatu całość. Zmiana była przy tym nie do końca podyktowana samymi chęciami czy zamiarami, a raczej wymuszona przez okoliczności. Tymczasowo kapelę opuścił Jeremy Boyle, osoba do tej pory w największym stopniu odpowiedzialna za elektronikę i syntezatory. Z respektu dla kolegi pozostali postanowili więc tym razem zwyczajnie odpuścić sobie wspomniany element.    

Esencjonalnie dla Joan Of Arc okresu 2003-2011 brzmi otwierające „On A Bedsheet In The Breeze On The Roof”, a w zasadzie już pierwsza sekwencja gitarowych akordów tej kompozycji. To właśnie snucie tego rodzaju gęstych, pokomplikowanych melodii (innym przykładem np. "Olivia Lost"stanie się w dłuższej perspektywie cechą charakterystyczną projektu Tima Kinselli oraz podstawą najbardziej udanych fragmentów dyskografii JOAMoże to stanowić punkt odniesienia zarówno dla płyty „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” z 2004 roku, "Boo Human" z 2008, wydanego dwa lata po nim singla „Meaningful Work”, jak i  krążka "Life Like" z roku 2011. 

O ile przy okazji każdego właściwie wcześniejszego albumu przynajmniej po jednym razie zarzucałem im bezcelowość długich kawałków, tak tu sześciominutowe utwory wypadają już bez najmniejszego zarzutu. To, że płyta wybrzmiewa praktycznie w jednej barwie, a kompozycje są do siebie podobne również nie okazuje się wadą. Takie „The Infinite Blessed Yes” chociażby, bardzo pasuje do wspomnianego „On A Bedsheet…”, choć jednocześnie lekko wyróżnia się za sprawą stukającego motywu i jazzowych wstawek. Duży plus to także poprawa wokalu Tima. Co prawda nie popisuje się on wybitnymi warunkami głosowymi ani ultra-melodyjnym śpiewem, ale opanował już sztukę taktownego, stonowanego artykułowania i na tle całości wypada całkiem miło.

Jeśli chodzi o kwestię piosenek, to jeszcze za wcześnie na przebojowe refreny, ale bazująca na zgrabnym fortepianie „Olivia Lost”  i chwytający klawiszową melodyjką ”Mr. Participation Billy” są w stanie po ludzku wpaść w ucho.  Świetnym nagraniem okazuje się także „Mean To March”, gdzie po odgłosach maszerowania wkraczają aż dwie melodie, po nich następuje fenomenalne wokalne wejście Todda Mattei, odrobina fortepianu, delikatne pogłosy i dołączenie wokalu Tima. Coś jak magiczne jam session, w którym zespół osiągnął wyższy poziom zrozumienia.

„So Much Staying Alive…” swoim zwartym, satysfakcjonującym kształtem i równością, jakiej im zawsze mocno brakowało, na wysokości 2003 roku rości sobie prawo do bycia najlepszym albumem Joan Of Arc. Na tej płycie coś zostaje jakby zdefiniowane i "przyklepane". To także długo oczekiwany krążek, na którym jest po prostu bez udziwnień elegancko i przyjemnie. 

niedziela, 9 października 2011

Cursive - Happy Hollow (2006)












10

Zapraszamy do "Happy Hollow". Niczym nie wyróżniającego się amerykańskiego miasteczka. Zamieszkują w nim zwykli, uczciwi ludzie wiodący swe przyziemne żywoty tak jak im Pan przykazał. Pod zasłoną zwyczajności i bogobojności odnajdujemy jednak całą zgraję grzeszników. W każdym domu znajdziesz winę. Za sprawą Tima Kashera i Cursive przyjrzymy im się teraz nieco bliżej. Wraz z otwierającym hymnem odsłuchamy 14 współczesnych pieśni dla pogan. Biją dzwony kościelne, włącza się przester. Dorotka po czterdziestce jest nazbyt oderwana od rzeczywistości. Żyje w krainie snów, marzy o złotych ulicach, kolorowych tęczach i rubinowych miastach. Nigdy nie zrozumie, że marzenia się nie spełniają. „Marzyciele nigdy nie żyją, tylko o tym marzą, amerykańskie sny zanieczyszczają nasze miasta”. Przy kolejnej okazji dajemy się wciągnąć w dyskusje i rozterki egzystencjalne. Przy pikantnym, wybuchowym akompaniamencie „Big Bang” dowiadujemy się, że życie przyniósł człowiekowi wielki wybuch. Ale zaraz. Co w takim razie z Adamem i Ewą? Co z wężem i jabłkiem? „Ciekawe co by ten wąż powiedział gdyby tylko mógł nas dziś zobaczyć, ha ha ha!”. Tymczasem miejscowy ksiądz i przybyły niedawno młody kleryk czują do siebie coś dziwnego i ewidentnie zakazanego… („Bad Sects”). „Oni wiedzą, że to jest złe, bo powiedziano im, że to jest złe”. Gdzie indziej pewien chłopak przez całe życie postępuje tak jak należy. Wedle wskazań ojca, rodziny, ukochanej i jej rodziny. („Flag And Family”) Teraz rodzina patriotów i fanatyków wysyła go do boju za kraj. „Ale Czy kiedy klękał na kolana modlił się o świętą wojnę? Czy kiedy klękał na kolana modlił się o ropną wojnę?”. Jeszcze w innym miejscu („Dorothy Dreams Of Tornadoes”) dwoje ludzi od lat planuje ucieczkę z miasta. Z każdym rokiem to samo, ale nigdy się nie udaje. „To miasto, to miasto niszczy nas”. Przydałoby się jakieś tornado. W uwodzącej melodią, niezwykłej balladzie „Into The Fold” poznajemy historię pasterza i owieczki. Wyglądałoby to nawet na uroczą piosenkę o początkach miłości gdyby pasterz nie miał w torbie książki Dostojewskiego. Gdyby naprawdę był zagubionym studentem, a nie polującym na naiwne owieczki zbrodniarzem. Resztę hymnów poznajcie sami. Dla zachęty dodam, że przyprawione są pokaźną dawką energetycznego rocka. Niesamowicie brzmiącymi gitarami, rozszalałymi instrumentami dętymi oraz znakomitym wokalem. Bywa mocno, szybko, ponad wszystko porywająco. „Happy Hollow” to idealnie zrealizowany koncept album o tematyce anty-dewocyjnej. Nawiązujący do biblijnych przypowieści, ciut kontrowersyjny, choć w swej wymowie nie przekraczający granic dobrego smaku. Cięty, ironiczny, ale słuszny i w każdym calu doskonały.


sobota, 8 października 2011

Joan Of Arc - The Gap (2000)












5.5

W 1999 roku Tim Kinsella odkrywa narzędzie szatana, czyli program "Pro Tools" i wraz z resztą zespołu odpływa w szał nieskrępowanego eksperymentowania na kompozycyjnej tkance. "The Gap" okazuje się albumem do reszty wyprowadzającym z równowagi krytykę i słuchaczy, którzy spodziewaliby się jeszcze po Joan Of Arc w miarę normalnych piosenek. Czy aby na pewno słusznie?

“(You) [I] Can Not See (You) [Me] As (I) [You] Can” zaczyna jakby w tym samym miejscu, w którym kończyło się "Live In Chicago, 1999". Przerywane szarpnięcia w struny, podobne komputerowe przeszkadzacze, wokal Tima i właściwie cały efekt wybrzmiewa bliźniaczo do kilku muzycznych fragmentów poprzednika. Pogięty, niemal 8-minutowy  “As Black Pants Make Cat Hairs Appear” sprawia wrażenie obszernego wora z pomysłami, zawierającego praktyczne wszystko, co Joan Of Arc miało jak dotąd w repertuarze. Od awangardowej abstrakcji w czystym wydaniu, z jęczącym od niechcenia Timem i odgłosami rozbijanego szkła, przez akustyka, niedopasowaną do reszty perkusję i elektroniczne manewry, po całkiem urodziwe piosenkowe partie, zwłaszcza te z kobiecymi wokalami (m. in. Rebecca Gates z The Spinanes), które sprawiają, że faktycznie jest tu przez kilka minut śpiewana melodia. To ten rzadki moment, kiedy w stu procentach doświadczamy u nich zarówno frapującego eksperymentu, jak i przemyślanej kompozycyjnej koncepcji. Wszystko to w dodatku gładko funkcjonuje w ramach jednego ciała.

Nie sposób również nie docenić zabiegów dokonanych w ramach gęstego, bardziej klaustrofobicznego „Knife Fights Every Night” z bogato zaaranżowaną strukturą dźwiękową, a nawet harmoniami wokalnymi. Krótkie “John Cassavetes, Assata Shakur, and Guy Debord Walk into a Bar...” przedłuża ostatnie westchnienia "Knife Fights..." i zarazem wprowadza w klimat kosmicznego „Another Brick at the Gap (Part 2)”, za sprawą którego na dobre opuszczamy rozległe formy i słuchamy, jak bracia Kinsella, Boyle, Mattei i Clark dają się ponieść nowej palecie nęcących możliwości. W tym momencie trudno nawet rozpoznać, gdzie się co kończy, a gdzie zaczyna. W "Zeldzie" odbywa się ponowne przeprogramowanie na częstotliwość quasi-piosenkową (wraca wokal), a jej końcówka jest zarazem początkiem brzmiącego nieco jak próba zespołu "Pleasure Isn't Simple". Niewiele wydaje się od niego różnić „Me and America (or) the United Colors of the Gap”, ale tylko do chwili wejścia tyle zaskakującej, co i pożądanej partii skrzypiec.  

Etap fragmentaryczności i niespójności kończy “Your Impersonation this Morning of Me Last Night”. Jak na ponad 9 minut utwór rozczarowująco pusty i niewciągający. Przy tajemniczym „Outside The Gap” obcujemy ze ścieżką dźwiękową do czarnej dziury i kosmicznej pustki. Tak też album dokonuje żywota. 

Problem z "The Gap" polega na tym, że odbiór płyty mocno zależy od oczekiwań, jakie się ma przed sięgnięciem po nią. Nie jest to raczej rzecz tak niesłuchalna, jak sugerowałyby opinie recenzentów w momencie jej wydania, a album, którego bez problemu wysłucha każdy, kto miał już w życiu do czynienia z jakąś formą eksperymentalnego czy awangardowego rocka.  Pytanie, czy efekt przekonuje? Czy ten każący się z sobą trochę pomęczyć art-pop ma ręce i nogi czy jednak pod otoczką artyzmu nie kryje się żadna ciekawa treść? Prawda leży chyba gdzieś pośrodku. Albumy Joan Of Arc łączą najczęściej dźwięki piękne, dziwne, straszne i ciekawe. Na każdym kolejnym proporcje są przy tym w różnych kierunkach przesuwane. Warto więc zrozumieć, że na "The Gap" (ich "Kid A") Tim Kinsella  i pozostali mocniej eksplorują te trzy ostatnie, raz ze skutkiem lepszym, a raz gorszym. Ta płyta z pewnością nie boli i z taką samą pewnością na miano arcydzieła również nie zasługuje.