sobota, 7 lipca 2012

Joan Of Arc - Life Like (2011)












7

Znając dorobek i historię grupy artystów skupionej wokół projektu Joan Of Arc i wytwórni Polyvinyl, trudno dziś nie zauważyć, że nadeszły dla nich spokojne czasy. Dawniej Tim Kinsella kombinował na potęgę, zaspokajał ciekawość poprzez przesadzone zabawy z elektroniką i samplami oraz w większym stopniu zadziwiał tekstami. Było to zresztą w jego artystyczną naturę jak najbardziej wpisane i tej ekscentryczności Tim nie da się całkiem pozbawić zapewne nigdy. Nie zmienia to jednak faktu, że kilka ostatnich płyt JOA wydawało się już całkiem do strawienia nie tylko dla oddanych fanów "kinsella-core'u", ale i dla przeciętnych zjadaczy pitchforkowego indie rocka

Tak czy inaczej, przed sięgnięciem po "Life Like" trapić mogła myśl, czy nadal będzie tu tak w miarę normalnie, czy może chłopaki pokuszą się w końcu o jakiś gigantyczny przewrót? Oficjalna odpowiedź jest taka, że obeszło się bez niespodzianek. Nie strach nawet powiedzieć, że wszystko utrzymuje się tu bardzo w ich stylu (pomijając już fakt, że ten styl zmieniał się często). Przebili „Flowers” czy nadal przędą na tak samo średnim poziomie? Znów bramka numer 1. Tym razem spójność jest wręcz wzorowa, a ogólna jakość wyższa. Ostatni wniosek wiąże się zaś z tym, że poza znanymi, lubianymi rozwiązaniami pojawiają się i drobne akcenty, których wcześniej nie było (jak „Fogbow” i „The Garden Of Cartoon Exclamations” na „Kwiatach”). Co prawda nie spektakularne, ale dowodzące, że emerytura poczeka, a w kwestii ewolucji grania Joan Of Arc jeszcze nie wszystko zostało przesądzone.

Rozpoczynającej math-rockowej suity „I Saw Messed Binds Of My Generation”, w której brzmią, jakby mogli w ten sposób razem jammować do końca świata i o jeden dzień dłużej nie trzeba kochać, ale chyba wypada przez 10 minut zaakceptować. „Love Life”, czyli właściwie singiel, pokochałem dla odmiany z miejsca. Zainicjowany myląco wesołym intro, po czterdziestu sekundach zaskakuje pesymistycznym zwrotem akcji. Rozgoryczonemu wyznaniu KinselliIt’s so hard to know what’s right wtórują po chwili klarowne bębny i równie wyrazista gitarą, a nagranie nabiera nieco cierpkiego, acz interesującego posmaku. Podobnie sytuacja wygląda w „Like Minded”. Najpierw zagmatwany instrumentalny wstęp, a następnie przejście do meritum, czyli pięknej, smutnawej melodii, poprawionej zaraz kolejnymi, mogącymi przypominać o dawnych inklinacjach z midwest emo. Jeszcze lepiej prezentuje się „Life Force”. Mam za ten numer ochotę Tima uściskać, jak i dać mu po gębie. Uderzające niczym promyki słońca Let’s cut each other strings to niewiele ponad minutowa poprawa humoru, magiczna dawka nadziei i optymizmu. Czemu tylko w porcji tak nieznośnie głodowej? Ponoć starszego z braci Kinsella nigdy zbyt długo nie interesowała muzyka, która nie jest w jakiś sposób straszna. 

Później robi się już dość klasycznie. Instrumentalna perfekcja, kilka ciekawych motywów i sporo minut dobrego, zajmującego słuchania. Nawet jeśli pod indeksami 5-8 nie odnajdziemy żadnego potencjalnego kinsellowskiego hitu. Taki trafia się za to pod kończącym „Life Like” numerem 9. „After Life”, piosenka chwytliwa, podpadająca niemal pod hymn śpiewany na kilka głosów,  przy której aż chce się klaskać w dłonie, zmniejsza żal po pollardowym "Life Force". 

W recenzji ostatniego albumu Monster Movie redaktor Pitchforka stwierdził, że choć płyta genialna nie jest, to zespól brzmi nareszcie tak, jakby cieszył się swoją muzyką. Joan Of Arc zawsze było do twarzy w udziwnionych kompozycjach i mrocznych impresjach. Dziś ich twórczość jest jak pomieszczenie, w którym ktoś delikatnie uchylił okno oraz odsłonił firanki. Okazuje się, że tak też może być dobrze i nie trzeba nawet wychodzić ze swojego świata (słychać tu w końcu patenty z wszystkich wydawnictw JOA), ale wpuścić do niego nieco powietrza także nie zaszkodzi. Tim jest chyba nareszcie szczęśliwym gościem, a przynajmniej teraz wypada w tym przekonująco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz