50. Hospitality – Trouble
Określenia których możnaby z grubsza użyć do scharakteryzowania Hospitality przedstawiałyby ich jako
zespół niezbyt oryginalny, nieszczególnie ciekawy, nieodróżnialny o setek
innych. Kwartet grający indie
pop (jak wiele mówi to w dobie Rate Your Music?), operujący klasycznym
pakietem instrumentów, z dziewczyną na wokalu, nagrywający melodyjne, bardzo
przyjemne piosenki. Wszystko to przecież prawda, ale wszystko to może również
przyprawić o zwichnięcie szczęki i nie służy za dobrą rekomendację do
sięgnięcia po „Trouble”.
Nowojorczycy proponują nam jednak rzeczy godne uwagi, bo pomimo wyżyn i nizin
ich drugiej płyty, jeśli już wchodzą na te wyżyny, to efektem są
najzgrabniejsze w swojej kategorii kawałki roku. Brzmią jakby zawzięcie
wierzyli, że z pomocą sprawnej sekcji rytmicznej, odrobiny główkowania w
kwestii kompozycji i aranżacji, urozmaicania materiału oraz pewnej siebie
wokalistki będą w stanie zagrać w pierwszej lidze. Albo wynika to z
prawidłowości takiego myślenia, albo wiara czyni cuda, gdyż „Nithingale”,
„Going Out”, „Rockets And Jets” czy „It’s Not Serious” błyszczą songwriterską
starannością i nawet bez elektronicznych efektów specjalnych brzmią całkiem jak
na standardy 2014 roku atrakcyjnie. Niepozorna Amber Papini nie tylko dwojąca się w zdobywaniu nas dziewczęcym
wokalem, ale również serwująca gitarowe solówki wydaje się liderować
poczynaniom kapeli nadzwyczaj fachowo. Nie dam sobie jednakże uciąć ręki za to,
że byliby w tym rankingu gdyby nie decydująca obecność „Last Words”.
Intrygującej, rewitalizującej 80’sy, klawiszowej petardy z wycyzelowanym do
granic przebojowości, jedynym (nie licząc chórków) w ciągu tych niezłych 38
minut wejściem męskiego głosu.
49. Grumbling Fur – Preternaturals
Niektóre albumy często lądują na naszych listach roku nie z powodu
swej wyrazistości, wywoływania
estetycznej ekstazy czy emocjonalnych stanów, a z prostej przyczyny -
przyjemnego, przemiłego dla ucha brzmienia, w które chcielibyśmy się wtulić
gdyby tylko istniała taka możliwość. Panowie z Grumbling Fur pod żadnym pozorem nie operują kategoriami spontanu
czy emocjonalności. „Preternaturals”
to wytwór tworzenia wykalkulowanego i intelektualnego, zbiór produkcji
przewidzianych do odsłuchu dla wysmakowanego dźwiękowo odbiorcy. A jednak zbiór
dźwięków gładkich, nadal popowych, odznaczających się godną
uznania wytwornością („Feet Of Clay”), połyskujących kolorami ambientu,
folku
czy psychodelii,
ale w tonacji wyjątkowo spokojnej. Płyta spod znaku przyjemności wyrafinowanej.
48. Generationals – Alix
Na „Alix” nie spełnia się
niestety optymistyczny scenariusz tych, którzy z niżej podpisanym włącznie
widzieli w Generationals wielką indie-popową
nadzieję białych. Następca „Hezy” nie
okazał się „kolejną dużą rzeczą”, a jedynie dobrym, skocznym albumem na
poziomie jakości swego poprzednika. A więc szklanka do połowy pusta albo do
połowy pełna, w zależności od tego, jak w danym momencie spoglądamy na rzeczywistość.
Czwarta płyta duetu Joyner-Widmer to w końcu nadal chlubny dla Polyvinyla materiał nie odstający
chociażby od tegorocznych krążków Alvvays
czy Wampire. Szkoda tylko, że
błyskotliwa parada pierwszych dwóch singlowych kawałków nie została tu
pociągnięta nieco dłużej. Piszczałkowy motyw przewodni i wakacyjna linia
wokalna w „Black Lemon” ożywiają tęsknotę za melonowymi drinkami przed
zatłoczonym sopockim molem pewnego wczesno-wrześniowego popołudnia. Klawiszowy
hook „Gold Silver Diamond” orzeźwia równie skutecznie i radośnie. Zawartość
indeksów 3-10 nie kryje już może większych hitów, ale z niemal nienaganną
równością ciągnie wózek tej konsekwentnie rozrywkowej, opartej na elastycznych
rytmach, pulsujących bitach i znamiennym już dla zespołu „kauczukowym”
brzmieniu, płyty.
47. Manchester Orchestra – Cope
Nieinwazyjny, zwykły album rockowy. To pierwsze co przychodzi
mi do głowy, gdy myślę o “Cope”. Już
sama okładka wydaje się podejrzana. Biały napis, prosta czcionka i czarne tło?
Na płycie niby ta sama stuprocentowa Manchester
Orchestra, ale w wydaniu gitarowo klasycznym, jednolitym, pozbawionym
fajerwerków. Wypada powtórzyć – zwykły album rockowy, choć zaskakująco
uczciwy i przyzwoity. Nie uświadczymy tu wyrazistych przebojów na miarę
„Virgin” i „Simple Math” z poprzedniej płyty. Nic nie zabrzmi tak chwytliwie
jak „Pensacola”, co nie oznacza całkowitego braku melodii. Wcale nie, nawet
jeśli chłopaki nadzwyczaj często i ochoczo rozwijają swe hard-rockowe zamiłowania.
„Cope” to trochę powrót do korzeni,
wejście do garażu i zagranie tego na co ma się ochotę, bez potrzeby sprostania
komercyjnym wymogom ani tworzenia dzieła życia. Z tej mało porywającej, a
jednak sprawnej jedenastki przemawiają do mnie szczególnie nienachalnie
wpadające w ucho „Choose You” i „Girl Harbor” oraz muskularnie uderzający w
refren „See It Again”. Smaczny kąsek stanowi również sygnowane fatalistycznymi
lirykami i potężnym riffem nagranie tytułowe. Andy Hull potwierdza solidność swej songwriterskiej firmy. Chłopaki
z Atlanty nadal pozwalają ze sobą sympatyzować.
46. Ozma - Boomtown
Na „Boomtown” panuje niezły
bałagan. W każdym kawałku śpiewa ktoś inny, rola wcześniejszego wokalisty
została zmarginalizowana, świetne piosenki sąsiadują z kiepskim rockiem
dla nastolatków, a kiczowate klawisze szaleją w najlepsze. Natury
anachronicznych, nerdowatych romantyków tym razem nie dało się ujarzmić. Chęć
nagrywania cukierkowych instrumentali, space-popowych odjazdów oraz
skrajnie bezpośrednich wyznań miłosnych została spełniona i udokumentowana.
Nawet jeśli przez ostatni krążek Ozmy
trzeba się przedzierać skipując poszczególny momenty, to wciąż znajduje się na
nim kilka takich, dla których warto go odpalić więcej niż dwa razy. W „Nervous”
należy docenić zarówno kompozycję autorstwa perkusisty jak i wokalne
poprowadzenie jej przez prześliczną keyboardzistkę. „Girlfriend You’re The One”
to nieprzeciętnej urody, zakochana ballada, pod jaką mógł się podpisać
wyłącznie dotychczasowy mózg grupy Daniel
Brummel. Z kolei „Out The Window” gitarzysty Jose Galveza rozpuszcza w rozmarzonych, anielskich melodiach.
Wymieniając highlighty nie sposób zapomnieć o tytułowym „Boomtown” klasycznie
realizującym nieśmiertelny schemat spokojna zwrotka-podbijany refren.
45. Fire! Orchestra – Enter
"you've got to exit to enter and enter to exit"
Najpierw zapraszali nas do wyjścia, teraz proponują wejście. Od czasu „Exit!” element zaskoczenia minimalnie stracił na mocy, choć tworzona tu muzyka nadal przyprawia o przedstawione na okładce rozszerzenie źrenic. Wolność, dzikość, brak większych hamulców. Granie bardziej szalone i destrukcyjne od punka, choć ukryte pod eleganckim płaszczem kulturalnego przecież jazzu. Ekstremalne poczynania wokalne Mariam Wallentin każą zastanowić się czy zachodzi tu w ogóle jakaś relacja na linii instrumentaliści-solistka? Czy na przestrzeni „Enter Part One” mamy do czynienia z niezależnymi od siebie improwizacjami totalnymi na dwóch płaszczyznach, czy jednak ktoś tu kogoś prowadzi albo, jak ja to mówię, trwa wzajemne nakręcanie się? W „Enter Part Two” orkiestra zezwala Simonowi Ohlssonowi zdominować pierwszą część na modłę noise-rockową, co więcej, użycza mu swojego wsparcia, ale w okolicach połowy utworu liderowi Silverbullit już dziękuje, by snuć całkowicie własną pogrzebową narrację. Część trzecia to gratka dla miłośników jeżdżenia paznokciami po szkolnej tablicy, tudzież drapania styropianu. Kolejna okazja pani Wallentin na zrobienie użytku ze swej artystycznej niepoczytalności. Możemy wyobrazić ją sobie jak w towarzystwie jazgoczących saksofonów i puzonów konwulsyjnie deklamuje awangardową poezję. Czwórka powraca do motywu z jedynki, muzycy powoli spuszczają powietrze, wykrzesając na koniec jeszcze szczyptę zajmującego hałasu. Oby energia i kreatywność Fire! Orchestry nie wypaliła się za szybko, a kolejne albumy powstawały w podobnym tempie i z taką samą konsekwencją gościły na corocznych albumowych listach.
Najpierw zapraszali nas do wyjścia, teraz proponują wejście. Od czasu „Exit!” element zaskoczenia minimalnie stracił na mocy, choć tworzona tu muzyka nadal przyprawia o przedstawione na okładce rozszerzenie źrenic. Wolność, dzikość, brak większych hamulców. Granie bardziej szalone i destrukcyjne od punka, choć ukryte pod eleganckim płaszczem kulturalnego przecież jazzu. Ekstremalne poczynania wokalne Mariam Wallentin każą zastanowić się czy zachodzi tu w ogóle jakaś relacja na linii instrumentaliści-solistka? Czy na przestrzeni „Enter Part One” mamy do czynienia z niezależnymi od siebie improwizacjami totalnymi na dwóch płaszczyznach, czy jednak ktoś tu kogoś prowadzi albo, jak ja to mówię, trwa wzajemne nakręcanie się? W „Enter Part Two” orkiestra zezwala Simonowi Ohlssonowi zdominować pierwszą część na modłę noise-rockową, co więcej, użycza mu swojego wsparcia, ale w okolicach połowy utworu liderowi Silverbullit już dziękuje, by snuć całkowicie własną pogrzebową narrację. Część trzecia to gratka dla miłośników jeżdżenia paznokciami po szkolnej tablicy, tudzież drapania styropianu. Kolejna okazja pani Wallentin na zrobienie użytku ze swej artystycznej niepoczytalności. Możemy wyobrazić ją sobie jak w towarzystwie jazgoczących saksofonów i puzonów konwulsyjnie deklamuje awangardową poezję. Czwórka powraca do motywu z jedynki, muzycy powoli spuszczają powietrze, wykrzesając na koniec jeszcze szczyptę zajmującego hałasu. Oby energia i kreatywność Fire! Orchestry nie wypaliła się za szybko, a kolejne albumy powstawały w podobnym tempie i z taką samą konsekwencją gościły na corocznych albumowych listach.
44. Angel Olsen – Burn Your Fire For No Witness
Nie ma nic nadzwyczajnego we współczesnych wykonawcach ostro
eksplorujących starodawne stylistyki. Nic ciekawego w stylizowaniu się. Nic
szczególnie oryginalnego w dziewczynach z gitarami w sukienkach swoich babć. A
jednak relacja między atrakcyjną staroświeckością i pulsem współczesności przy
odrobinie talentu i wyczucia estetyki może skutecznie zaiskrzyć. Mnie na
przykład przekonuje niedzisiejszość Angel
Olsen. Myli się ten, kto sądzi, że druga połowa „Burn Your Fire For No Witness” jest słabsza. Co prawda, pierwsza
błyszczy przebojowym zacięciem wstępu i dwóch singli oraz frapująco
złowieszczym „White Fire”, ale to chyba dopiero w uroczo przedwczorajszych
kompozycjach pokroju „Iota”, „Dance Slow Decades”, „Enemy” i „Windows”
koleżanka z Missouri z największą szczerością odsłania nam swą country’ową
romantyczną duszę.
43. Wampire – Bazaar
Trochę za szybko, trochę nie tego się spodziewałem, ale podobnie jak u
kolegów z Generationals to nadal
jest album, którym nie sposób pogardzić. Wampire
świetnie zapowiedzieli się na przełomowym dla nich „Curiosity”, a więc naturalną koleją rzeczy miał być już potężny
follow-up, od jakiego pospadają czapki z głów. I owszem, obiecująco się to
zaczyna, masakrują obydwa single – halloweenowe, pędzące na złamanie kręgosłupa
„The Amazing Heart Attack” oraz 70’sowy pop „Wizard Staff”. Ujdzie
zdekonstruowany pop punk (wokal a la The
Dickies) „Bad Attitude” i zapatrzony w „Definitive Gaze” Magazine „Fly On The Wall”. Tli się coś
kompozycyjnie w „Millennials” i „Life Of Luxury”. ALE. Te kawałki są też
początkiem ucieczki w jakby nie do końca naturalny, różnie służący eklektyzm. I
co tu dużo mówić, wstrzemięźliwość na poprzedniczce była większym
sprzymierzeńcem. W jednych utworach pomysły wychodzą dobrze, w innych może nie
tyle wypadają źle, co raczej całkiem ich brak. Ostatecznie jednak, słuchałem
tego z przyjemnością i będę słuchał dalej. Klawisze się spisują, saksofon
szaleje. Coś jestem w stanie tu kupić, na niektóre rzeczy popatrzę z
zaciekawieniem, inne bez większej refleksji pominę. Jak to na bazarze.
42. Eternal Summers – The Drop Beneath
„The Drop Beneath” to album ułożony i zadbany. Nic tu nie
wystaje, nie wychodzi za linię, nie trzeszczy ani nie jazgocze. Ponad połowę
materiału stanowią jangle’ujące, dream popowe, lub klasycznie indie
rockowe piosenki umiejscawiające część inspiracji grupy w pierwszej
połowie lat 90., część zaś gdzieś w drugiej lat 80. W tej dość mało
spontanicznej stylistyce da się jednakże tworzyć prawdziwie majstersztykowskie
kompozycje. Spójność nie zawsze musi oznaczać coś dobrego, czasem spójne mogą
być przecież krążki na których konsekwetnie nie dzieje się nic. Eternal Summers w ramach polityki
spójności udowadniają jednak kreatywność poprzez mieszczenie się z wieloma
świetnymi rzeczami w przestrzeni nie potrzebującej rozrzutu form i stylistyk.
Motoryczne, ładnie śpiewane przez Nicole
Yun „Never Enough”, „100” czy „Gouge” uzupełniające się z
połyskującymi melodiami twee-popowymi perełkami „Keep MeAway” i „Not For This One” osiągają pełnię atrakcyjności. Niepokojąca gitarowa
eskapada „Make It New” i przekapitalna balladka „Until The Day I Have Won”
wyłamują się z obydwu linii wzbogacając całość odrobiną ciekawszej kolorystyki.
Trzeci album tria jawi się chyba jak dotąd ich najlepszym, choć jak dla mnie
wciąż widać tu otwartą furtkę do czegoś więcej.
41. Komety – Paso Fino
Warszawskie zakamarki, emocjonalne rozterki, ładne piosenki. Te rzeczy
zawsze były w twórczości Komet
mocnym punktem, żeby nie powiedzieć filarem. Ciężko zaprzeczyć, że coś w stylu
grupy uległo w międzyczasie naturalnej zmianie. Zniknęła młodzieżowość,
zawitała słyszalna w różnych miejscach dojrzałość. Wyżej wypisana esencja nadal
zajmuje jednak odpowiednie miejsce, przez co obcowanie z „Paso Fino” ma szansę jawić się dla słuchacza wartościowym
zajęciem. Zwłaszcza, że próby odświeżenia brzmienia zdecydowanie zagrały na
korzyść Lesława i spółki. Stąd
pewnie moja miłość do barwnej i fascynującej „Ulicy Kasprowicza”, sympatyzowanie z funkowym „Prywatnym Piekłem” czy szczere uznanie dla nostalgicznej melodii „Hotelu Artemis”.
Najwięcej ze starych Komet odnajduje
w „Sparaliżowanej od pasa w dół”, uśmiecham się również przy ironicznym „Ona i Niestety On”. Całkiem klimatyczny soundtrack do pierwszego roku studiów w
stolicy.
40. United Nations – The Next Four
Years
"to go right or go left, same old prism, different prisons"
„The Next Four Years” to wbrew pozorom album do słuchania. Oczywiście dla tych, dla których tego rodzaju brzmieniowa przemoc może być w ogóle przyjemnością. Co prawda intelektualne koncepty grupy są niezmiernie ważne i przy całej tej ich „politycznej” otoczce, mogą sprawiać wrażenie elementu nadrzędnego. A jednak muzyka United Nations w żadnym wypadku nie służy wyłącznie za środek ilustrujący. Teksty na drugiej płycie hardcore’owej supergrupy to zaaranżowane na punkowe buntownictwo skomplikowane żarty Geoffa. Ironiczne „dżołki”, które zamiast śmieszyć uderzają raczej po mordzie. Jeśli kogoś taka zapowiedź intryguje, polecam sprawdzić, nie odmawiając sobie przy tym odrobiny zaznajomienia z kontekstem. Nieco bardziej zaangażowane słuchanie przynosi dodatkową satysfakcję, ale tak jak już wspomniałem, powerviolence Stanów Zjednoczonych jawi się na tym krążku wartością samą w sobie. Składają się na nią kapitalnie wycinane riffy, ultra-szybko-ultra-mocno uderzająca perkusja, ostre i masywne ściany dźwięków oraz naturalnie dużo dobrego krzyku. Nie brak też refleksyjnych melodii. Może zabrzmię kuriozalnie, ale „Serious Business” to kawałek na dobrą sprawę oparty na chwytliwych hookach. Subtelniejsze momenty „Meanwhile On Main Street” czy „F#A#$” mają szansę zadowolić żałobników po Thursday. „False Flags” posiada jeden kapitalny moment, na który warto zaczekać, a „Music For Changing Parties” albo „United Nations Vs United Nations” poza fajnymi tytułami fundują po prostu pierwszorzędną dawkę soczystego screamo. Zgodnie z poradami głównego aktora tej sztuki – „The Next Four Years” nie wolno brać zbyt poważnie. Warto natomiast przy odpowiednim psychicznym (i estetycznym) nastawieniu z tym arcyciekawym materiałem się zmierzyć.
„The Next Four Years” to wbrew pozorom album do słuchania. Oczywiście dla tych, dla których tego rodzaju brzmieniowa przemoc może być w ogóle przyjemnością. Co prawda intelektualne koncepty grupy są niezmiernie ważne i przy całej tej ich „politycznej” otoczce, mogą sprawiać wrażenie elementu nadrzędnego. A jednak muzyka United Nations w żadnym wypadku nie służy wyłącznie za środek ilustrujący. Teksty na drugiej płycie hardcore’owej supergrupy to zaaranżowane na punkowe buntownictwo skomplikowane żarty Geoffa. Ironiczne „dżołki”, które zamiast śmieszyć uderzają raczej po mordzie. Jeśli kogoś taka zapowiedź intryguje, polecam sprawdzić, nie odmawiając sobie przy tym odrobiny zaznajomienia z kontekstem. Nieco bardziej zaangażowane słuchanie przynosi dodatkową satysfakcję, ale tak jak już wspomniałem, powerviolence Stanów Zjednoczonych jawi się na tym krążku wartością samą w sobie. Składają się na nią kapitalnie wycinane riffy, ultra-szybko-ultra-mocno uderzająca perkusja, ostre i masywne ściany dźwięków oraz naturalnie dużo dobrego krzyku. Nie brak też refleksyjnych melodii. Może zabrzmię kuriozalnie, ale „Serious Business” to kawałek na dobrą sprawę oparty na chwytliwych hookach. Subtelniejsze momenty „Meanwhile On Main Street” czy „F#A#$” mają szansę zadowolić żałobników po Thursday. „False Flags” posiada jeden kapitalny moment, na który warto zaczekać, a „Music For Changing Parties” albo „United Nations Vs United Nations” poza fajnymi tytułami fundują po prostu pierwszorzędną dawkę soczystego screamo. Zgodnie z poradami głównego aktora tej sztuki – „The Next Four Years” nie wolno brać zbyt poważnie. Warto natomiast przy odpowiednim psychicznym (i estetycznym) nastawieniu z tym arcyciekawym materiałem się zmierzyć.
39. Warpaint – Warpaint
Zarzut o przerost formy nad treścią to nieodłączny element zestawu
recenzenckich klisz. Przydatny zwłaszcza w przypadku muzyki silnie bazującej na
brzmieniu, klimacie, lub innych środkach spychających czysty songwriting na
dalszy plan. Wydaje mi się jednak, że często, także w przypadku ostaniej płyty Warpaint, można go odpierać poprzez
postawienie prostego pytania „czy wszystko musi polegać na pisaniu
piosenek?”. Zgoda, że wielu odbiorcom,
to kompozycje mogły się wcześniej w przypadku zespołu z Los Angeles podobać
najbardziej, ale czy jeśli tym razem panie postawiły na kształty gęste,
tajemnicze i mniej wyraźne, to efekt musi być z samego założenia słabszy? Otóż,
chyba właśnie nie. Utwory z „Warpaint”
pewnie trudniej byłoby tak po prostu zagrać na gitarze, bez pomocy odpowiednich
efektów, co nie zmienia faktu, że na albumie brzmią wybornie. Wsłuchując się w
fascynujące dźwięki „Keep It Healthy”, „Go In” czy „Teese” mam wrażenie, że w
takiej rzeczywistości dziewczyny czują się najlepiej. Im więcej zagadki i mroku,
tym bardziej im do twarzy. Jeśli zaś mają śpiewać piosenki, to najlepiej takie
w stylu hipnotyzująco-niepokojącego, rozjeżdżającego się w trip-hopowym sosie
„Disco/very”.
38. Natural Snow Buildings – The Snow Country
Napisałem niedawno, że muzyka zimowa jest dla mnie więcej warta od
muzyki świątecznej. Dzieje się tak, ponieważ muzyka zimowa to pojęcie o wiele
obszerniejsze, pod które podciągnąć możemy coś więcej niż banalne radiowe
pioseneczki i zamęczone do granic bezbarwności kolędy. Na przykład mroźne,
klimatyczne utwory z „The Snow Country”.
Francuski duet wprowadza nas w świat swojej ostatniej płyty powoli, krótkimi,
na zmianę niepokojącymi i urokliwymi fragmentami. W „No Light Pollution”
nasłuchujemy i obserwujemy (w wyobraźni) jak nad zimowym krajem kłębią się
mroczne obłoki, po czym zapada ciemność całkowita. Po chwili siedzimy urzeczeni
śpiewaną dziewczęcym głosem, nagraną na starą kasetę, smutną balladą,
przywodząca na myśl Grouper lub His Name Is Alive. Tylko po to, by za
moment dać się zahipnotyzować dwuminutowemu gotykowi jakże nastrojowo
zatytułowanego „Weird Meetings At The Water Castle”. Od tego momentu epickość
albumu Natural Snow Buildings ma nas
dopiero pochłonąć. Błyskotliwe miniaturki co prawda nie giną, ale coraz
bardziej blakną pod cieniem długich, niespiesznie ewoluujących form. Doskonały
przekrój całości stanowi siedemnastominutowy „Rusty Knives Valley”, skupiający
wszystkie jej najistotniejsze elementy: nastrój średniowiecznych lochów, psychodeliczno-folkową
melancholię, dzwoneczki i słodki śpiew Solange
Gularte. Z tym że fenomen „The Snow
Country” równie często polega na jednostajności. Utwór tytułowy zaszczyca
magią niezmienną, jednolitą, ale nadal niemiłosiernie wciągającą. „Sister
Ritual” dla odmiany paraliżuje atmosferą grozy i upiorności. Przy kolejnych
1017 sekundach „Sandman Traps” wiemy już, że więcej niczym nas nie zaskoczą,
ale to nie szkodzi. Wycieczkę po mediewistycznej, przerażająco pięknej i
posępnej krainie kończy spokojna „Gothic Suburbia”. Promyki słońca znów nieśmiało
przenikają przez zbitkę gradowych chmur.
37. Freddie Gibbs & Madlib – Piñata
Nie śledzę nawijki Gibbsa,
nie wsłuchuje się w jego teksty, w ogóle w całą tę płytę kompletnie się nie
angażuję. Może powinienem, ale przy tylu ciekawych albumach w gatunkach, z
którymi jest mi bardziej po drodze, na tę jedną zwyczajnie nie starcza mi
czasu. Po co więc ona w podsumowaniu? Z prostej przyczyny, nawet
niezobowiązujące słuchanie „Piñaty”
robi mi przyjemność na tyle dużą, że nie wspomnienie o niej tutaj byłoby czymś
złym. Te kawałki to prawdziwa kopalnia wyśmienitych dźwięków, wytrawna
produkcyjna żonglerka pomysłowymi drobnostkami, mistrzostwo wyrafinowanych
loopów i sampli. Nawet jeśli szczerze nie chce mi się (na chwilę obecną) czytać
tekstów, a przy słuchaniu nie kontempluję, bo zajmuję się jednocześnie czymś
zupełnie innym, wyczyny Madliba
sprawiają, że chce mi się zakładać słuchawki i wchłaniać tę muzykę z dbałością
u nie uronienie ani jednej nuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz