wtorek, 31 maja 2016

The Clientele - Lacewings (1999)












W „Lacewings” The Clientele dryfują ku zakochanej psychodelicznej nierealności dużo bardziej niż na dwóch dotychczasowych wydawnictwach. Dźwięki ich trzeciego singla są nadal piękne, ale przy tym jakby beztrosko pijane. Melodie niesfornie rozmywają się i odpływają w sobie tylko znanym kierunku. Ever since I saw you, There are violets on the shore - zdania śpiewane promiennie przez Alasdaira MacLeana nie pozostają wątpliwości. Zarówno podmiot liryczny, jak i wokalista ulegają błogiemu stanowi odurzenia/oczarowania. Znaczenie mają jedynie fiołki, fruwające w powietrzu owady i jakaś ona, z którą wszystko to nabiera większego sensu. 

poniedziałek, 30 maja 2016

The Clientele – All The Dust And Glass (1999)










„All The Dust And Glass” to przede wszystkim „Reflections After Jane” – najlepszy lub jeden z kilku definitywnie najlepszych utworów w dorobku The Clientele. Kompozycja totalna pod względem upojności klimatu i poetyckości tekstu. Od słów zawartych w jednej z linijek wspomnianej piosenki pochodzi także tytuł całego singla.

Poranek, motyle z pozłacanymi skrzydełkami, czerwone słońce, robotnicy na moście, bezsenność, wzdychająca autostrada, jej włosy tak ciemne w deszczu, miasto szukające twojej samotności. Kompozycja wydana w 1999 r. z całą mocą ukazuje nam możliwości twórcze Alasdaira MacLeana, jego niezwykły zmysł i wrażliwość. Dzieje się tak zarówno dzięki sugestywności lirycznych obrazowań, jak i poprzez obecność doszczętnie zniewalających, sentymentalnych melodii. Na uwagę zasługują nie tylko partie gitary, ale też dobitna linia basu Jamesa Hornseya. Określenie adekwatne dla charakteru tego małego dzieła odnajdziemy już w samym jego tytule. „Refleksyjność” wydaje się tu bowiem tętnić i pulsować.    
„Przede wszystkim” nie oznacza jednak tego samego, co „wyłącznie”. Drugie nagranie, choć przyćmione blaskiem swojego poprzednika, nie jest bynajmniej pozycją zbędną. Również w nim obcujemy z wymownymi opisami doznań zewnętrznych i wewnętrznych. Dźwiękami mającymi za zadanie oddać nastrój ulotnego wieczora oraz tytułowej godziny przed nastaniem światła. Kiedy MacLean dociera do kluczowego pytania: Are you really into lonely evening light? „An Hour Before The Light” unaocznia nam całą swą skromną wykwintność. 

niedziela, 29 maja 2016

The Clientele - What Goes Up (1998)











7.5

W piosence ze strony A pierwszego singla The Clientele Alasdair MacLean kreśli obrazki przedstawiające romantyczne spacery, deszczowe dni i wieczory, w których niebo rozświetlają jedynie gwiazdy. Pojedyncze dźwięki układające się w melodie „What Goes Up” mogą przywodzić na myśl krople rosy leniwie skapujące z liści wczesnym porankiem, co nie jest zresztą w przypadku tego zespołu niczym nietypowym. Niepozorne zdarzenia przywoływane przez lidera londyńskiej grupy pod wpływem onirycznej atmosfery i natchnionego wokalu przenoszą słuchacza w rzeczywistość senną i odrealnioną.

Psychodeliczna hipnoza The Clientele jest przy tym całkowicie odporna na niepokój i mrok. Nie ma tu miejsca na dryfowanie w rejony wywołujące poczucie dyskomfortu, idylliczność tej muzyki pozostaje nie do ruszenia. Chociaż nastrój zmienia się nieco w końcówce, dokładnie wtedy, gdy Alasdair postanawia zacytować w całości wiersz angielskiego poety Ralpha Hodgsona, nie dochodzi z tego powodu do zachwiania spójności utworu.        

„What Goes Up” otwierał nowy, przełomowy rozdział w historii tej dość niezwykłej kapeli, bezskutecznie próbującej zaistnieć na muzycznej scenie już kilka lat wcześniej. Kompozycja wydana na singlu wraz z równie udanym kawałkiem „Five Day Morning” przedstawiała to samo oblicze The Clientele, które szerzej miało zostać wkrótce docenione za sprawą albumu „Suburban Light”

niedziela, 22 maja 2016

10 polskich (odcinek 3)





















Z albumów takich jak „Long Story Short” generalnie trudno jest wycinać single. I choć „Lazing” zdecydowanie daleko do formatu przebojowej piosenki*, to zadanie zachęcenia ku dalszemu zagłębieniu się w płytę utwór ten mógłby wypełnić w stopniu wysokim.

Wyjątkowo często zdarza mi się utożsamiać muzykę z okładkami wydawnictw. Tak jest i tym razem. Spokojna gitarowo-ambientowa ścieżka otwierająca krążek Mateusza Franczaka pasuje w jakiś sposób do obrazka z zebrami leniwie przeżuwającymi trawę w czasie barwnego zachodu słońca gdzieś na afrykańskiej równinie. Z drugiej strony, mogą być to też na przykład dźwięki późnego miejskiego popołudnia spędzanego przy oknie w bloku. Wzbogacone o ledwie słyszalne odgłosy ulicy i skapującego deszczu.  

Czegokolwiek nie podpowiedziałaby wyobraźnia, nie zmienia się wniosek, iż kompozycja muzyka znanego z How How i Daktari raczy melodyjnością subtelną i relaksującą. Jako wstęp do albumu obfitującego w podobne impresje jest to element organicznej całości, ale i rzecz, w ciągu czterech minut, nieśmiało ożywająca życiem własnym.

* Nietaktem byłoby nie wspomnieć, że na „Long Story Short” pojawiają się też utwory z wokalem, właściwie piosenkowe, ocierające się wręcz o slowcore.



Najlepszym opisem dla liab będzie najpewniej przywołanie słów samego autora, który określił, iż zdecydował się na tworzenie muzyki, która „odstaje”. Sam ten fakt nie musi być jeszcze wadą ani też zaletą, a może być właściwie i jednym i drugim. Większym problemem elektronicznego kompozytora z Suwałek jest raczej nieuchronna nieinwazyjność tego rodzaju dźwięków, ale i coś poza tym. Podobnie jak w przypadku recenzowanego kiedyś przeze mnie New York Polack’s Dream, cały album „ii” zdradza, że mamy tu do czynienia ze stawianiem pierwszych kroków. Muzyką mało złożoną, brzmiącą trochę jak demo, choć na pewno podążającą w słusznym kierunku. W wyróżnionej przeze mnie z całości „Iluminacji” i w następujących bezpośrednio po niej „Nadziejach” słychać żywe zainteresowanie IDM, ambientem czy jazz/fusion. Jest miło i „niegłupio”, ale czy coś się z tego więcej urodzi? Nie przekreślam.



Rasowość pierwszego singla z nowej płyty Ocean Of Noise cieszy, choć w żadnym wypadku nie zaskakuje. Kto pamięta poprzedni krążek projektu Rafała Konopki, ten powinien bowiem wiedzieć, że już tam zdarzały się rzeczy świetne. Estetyka „Want To Dance” balansuje gdzieś pomiędzy melodiami „naszych” z Thin Man Records a wdziękiem klasycznych piosenek twee i indie popowych. Programowa lekkość nie kłóci się tu z kompozycyjnym konkretem. Instrumentalnie i wokalnie* jest więcej niż just fine. Smakowite hooki, takie jak ten klawiszowy na wysokości 1:13 albo hoooold my hand na 2:15, potrafią zaś wyskakiwać całkiem z nienacka. W tym roku muzyczna wiosna „buchnęła majem” już w kwietniu.

* za mikrofonem ponowne znalazła się Magdalena Noweta znana z Oh Ohio, Let The Boy Decide i kilku nagrań z poprzedniej płyty OON   



Każdy, kto interesował się kiedyś polską niezależną sceną gitarową, zgodzi się pewnie, że A Man Asleep brzmią niczym podręcznikowa młoda kapela z dużego miasta, grająca bliżej nieokreśloną hybrydę indie rocka, post-punku i czegoś garażowego. Zaletą tych grup jest zazwyczaj zauważalne osłuchanie oraz fakt, że pomimo niewielkich możliwości i średnio zaawansowanych umiejętności ich propozycje nie schodzą poniżej pewnego poziomu.  

Wada to z kolei wszystko, co wiąże się z byciem początkującym zespołem. Średnia produkcja, często niezbyt wyróżniający się wokal i ogółem brak czegoś charakterystycznego. O każdą z tych rzeczy można chwilowo posądzić też poznański kwartet. Mimo to EP’ka „Broken” i wytypowany z niej przeze mnie „Beginning” zwyczajnie nie bolą.

Za kawałkiem spod indeksu drugiego przemawia zaangażowanie. W śpiewie i partiach gitarowych da się usłyszeć energię i przejęcie, odnotować należy też dobrą rękę do melodii. Treściwie wybrzmiewają bas i perkusja, emocje sprawiają wrażenie autentycznych. Refren mógłby być na pewno lepszy, ale i bez tego solidnej piątki z plusem (w skali na dziesięć) nie można odmówić.  



Zmiana języka przyniosła Brooksom efekt maksymalizacji przekazu. Od kiedy Mateusz Romanowski wykrzykuje teksty po polsku, zdania stają się naturalniejsze, a ich znaczenia ostrzejsze i bardziej wyraziste. Coś musi zostać powiedziane, a taki sposób artykulacji wydaje się najwyraźniej najskuteczniejszy.

Formuła okazała się pod tym względem trafna. Uderzająca po głowie treść linijek nie daje się podczas słuchania zagłuszyć ani zignorować. Tym bardziej, że w wyrażaniu swoich przemyśleń wokalista grupy nie stroni od drastyczności: Idź do trupów i zapytaj ich jak jest zdychać za muzea, Lunaparki, pola bitwy, Wszyscy chcą jeść popcorn od powstańca, Idąc na rzeź. Chcąc nie chcąc, nieuniknione są tu skojarzenia z innym polskojęzycznym zespołem Romanowskiego, czyli Melisą.

Muzycznie, „Lunaparki” to chaos i finezja w jednym. Masa hardcore’owego zgiełku, ale też ciekawe przejścia, błyskawiczne przeskoki, aregularna jazda. Z echami wszystkiego, co bezkompromisowe od At The Drive-In przez United Nations i Touche Amore po Converge.



Tak mógłby może brzmieć jeden z utworów Lee Ranaldo, gdyby wokalista i gitarzysta Sonic Youth zamiast w Nowym Jorku urodził się w Warszawie. Pomimo stosunkowo nieagresywnego charakteru, tkwi w „Rosemary’s Baby” jakiś element niepokoju i wyczuwalnego pod skórą niebezpieczeństwa. Ów klimat w zwrotki wspólnie wkomponowują wokal, tekst, gitara i bas, przy czym zwrotka druga okazuje się pod tym względem jeszcze bardziej gęsta. Kiedy Tymon Adamczyk śpiewa: help me god, I’m not insane yet, ja nie czuję się przekonany co do jego zapewnienia. Kiedy wymawia słowa: If i could pay for your forgiveness, I would play with jesus passion, przypomina mi się niejaki Greg Dulli. Silna rekomendacja dla fanów wszelkiej maści rockowego ponuractwa.


Nie do końca rozumiem o czym śpiewa zespół Pan Trup, jaki właściwie gra gatunek i dlaczego jego członkowie za rzadko patrzą w morze. Wiem jedynie, że „Yoko Yo Ono” to dość zwariowany, choć całkiem chwytliwy i przyjemnie brzmiący kawałek, w którym melodyjne klawisze, gitary i sekcja rytmiczna próbują skomponować się jakoś z ekscentrycznym wokalem wyśpiewującym absurdalną historię. Powiedzmy, że Vampire Weekend łamane na Cool Kids Of Death. Połączenie, jakie nie powinno mieć racji bytu, a jednak.



Bezpośredni jak tylko to możliwe hołd dla klimatów lynchowskich. Roman Szczepanek i Wojciech Żurek z całą mocą odwzorowali mroczny nastrój ścieżek dźwiękowych do "Blue Velvet" czy "Miasteczka Twin Peaks", łącząc go jednocześnie wyjątkowo gładko ze stylem odpowiednim dla dotychczasowych piosenek RitaHolm. Chylę czoła przed bogactwem melodyjnych struktur „Laury Dern”, pochłaniającą głębią utworu i sensownymi linijkami tekstu. Warto poznać jak najszybciej.    



Jak dotąd, nie wiedzieć czemu, nie do końca udawało mi się zrozumieć fenomen utworów SoundQ, których miałem okazję słuchać. Daleko było co prawda do wystawiania im złych ocen, a jednak coś za żadne skarby nie chciało, jak to się mówi, „kliknąć”. „Out Of Phase” przynosi tymczasem znaczący przełom w „relacjach” i wyraźne ocieplenie. Przenikliwy electropop krakowskiego zespołu od pierwszych chwil zdobywa uznanie światowym sznytem, pociągającym brzmieniem synthów i bitów. Dźwięki oddają chłodną, klubową atmosferę i choć bez wątpienia da się przy nich tańczyć, to nie mamy tu raczej do czynienia z dyskoteką radosną. Odbiór z mojej strony jest tym razem klarowny i jednoznaczny. Daję się schwytać i ponieść.   



Na głębokim motywie gitarowym z „Will Be Fine” dałoby się zapewne oprzeć jakiś całkiem intrygujący post-rock/slowcore rodem z pierwszej połowy lat 90. Pechowo dla zwolenników takiego potencjalnego rozwiązania utwór grupy Tranquilizer podąża jednak w całkiem inną stronę. Kierunek w ogromnym stopniu wyznacza kobiecy głos, wyraźnie prowadzący kompozycję ku stylistyce gotyckiego rocka, co potwierdzają zwłaszcza charakterystyczne pogłosy. Są tu momenty, które mi się podobają i takie, z jakimi niekoniecznie mi po drodze. Na plus zaliczam pustynność i posępność pięciominutowej kompozycji, na minus słabiej zagospodarowane chwile, w których gitara milknie. Plusem będą niektóre z wokalnych ruchów pani Luny, minusem zaś niektóre z jej pozostałych poczynań...  Tak więc, jak na mój gust, trochę zgrzyta, ale być może „Will Be Fine” to po prostu granie na gusta zupełnie inne. 

czytaj poprzedni odcinek