sobota, 4 września 2010

Czego słuchałem ostatnio

Na podstawie Last. FM i odsłuchów ostatniego tygodnia.

1. Archers Of Loaf

Icky Mettle (1993)












8.5

Dumnie prężące się na szczycie najczęściej słuchanych piosenek „Wrong” i „Web In Front”. Krótkie, melodyjne mistrzostwo i energetyczny wulkan czyli highlighty klasycznego debiutu „Łuczników”. Nie jest to bynajmniej moja ulubiona płyta Bachmana i ekipy, ale jednak to tutaj, a nie na „Vee Vee” przyszło im zaprezentować to świeże, spontaniczne podejście do niezależno-rockowego rzemiosła. Teskty takie jak „she’s an indie-rocker and nothing’s gonna stop her”, “I’ve got a magnet in my head, a magnet in my head…” i “All I ever wanted was to be your spine” przewijają się później przez myśli niczym niekończąca się taśma.




Vs The Greatest Of All Time EP (1994)












8

Energetyczny potencjał utrzymany. Można tu wręcz mówić o jego wzroście jeśli zasugerujemy się petardami w stylu słynnego „Audiowhore”. Trzy kolejne piosenki utrzymują poziom środka „Icky Mettle”, ale już kończące „All Hail The Black Market” zwraca uwagę zupełnie innymi walorami. Smutnawą linią gitary, intrygująco zagrywanymi melodiami, swoistą głębią i dojrzałością, wypadającą zresztą bardzo przekonująco jak na ten, do tego momentu przede wszystkim głośno napieprzający zespół.


Vee Vee (1995)












9

No i moja faworytka. Pokochana za sprawą takich numerów jak “Fabricoh”, „Harnessed In Slums” (kolejny rozpierdol-singiel) albo zaginionego na wysokości EP’ki „Greatest Of All Times” z lekko pijackim urokiem przenoszącego styl Archers na płaszczyznę piosenek Pavement. Pociesznych, dających w kość riffów jest tu więcej niż na dwóch poprzednich wydawnictwach razem wziętych, a pod jedenastką objawia się jeszcze morderca z twarzą dziecka czyli wspaniałe „Death In The Park” ( "death in the park, death in the dark. I'm calling the cops. Cops, calling all cars".). I nawet jeśli nie ma tu już tego elementu zaskoczenia to kompozycyjna sprawność (jak i równość krążka) wypełnia lukę z nawiązką. Wiecie jak to jest. „There’s Nothing Wrong With Love” było doskonałe, ale czy „Keep It Like A Secret” gorsze?


All The Nations Airports (1996)












5.5

Za „Lotniskami” z kolei nie przepadam, bo zawartość kłóci się jakoś z tym co utożsamiam z marką Archers Of Loaf. Płyta spokojna żeby nie powiedzieć nudna i sprawiająca wrażenie zbyt długiej.Ślimacze tempa, wlokące się kolejne kompozycje, jakieś pianina czy inne fortepiany („Chumming The Ocean” – 5 minut – zieeew). Nie ma spontanu, hałasu, jeśli nawet zdarzy się dynamiczniejszy numer to gdzie mu tam do tych z trzech poprzednich wydawnictw. Rzecz przyzwoita, ale totalnie nie porywająca.


2. Superchunk

Superchunk (1990)












6

Pozostajemy w Chapel Hill. Kilkudziesięciotysięcznym miasteczku, w którym na początku lat 90’tych bujnie rozkwitła indie-rockowa scena z zespołami takimi jak Polvo, Archers Of Loaf i Superchunk na czele. Debiut kapeli Maca McCoughana w żadnym stopniu nie był tak dobry jak „Icky Mettle”. Był za to punk rockowy, gówniarski i hałaśliwy. Prosty, nie-pomysłowy, fajny pomimo rażącej czasem łopatologii. Dziełem w swojej lidze okazało się dopiero późniejsze „No Pocky For Kitty”, ale i tu widać już zalążki czegoś więcej jak tylko przeciętnego, gitarowego łomotu. Otwierające „Sick To Move” brzmiące jak naspeedowane Sonic Youth albo wyciągnięcie środkowego palca w bezkompromisowym „Slack Motherfucker” to niewątpliwe perełki pozwalajace na zawyżenie oceny dla raczej średniego albumu.




3. Portrait Painters

Before The Begining EP (2010)












8.5

Kolejny Szwed zwracający na siebie uwagę szczyptą charyzmy, deficytowej w dzisiejszych czasach, zwłaszcza wśród mas singer-songwritterów. Alexander Gustafsson to młody chłopak około dwudziestki, plasujący się gdzieś pomiędzy Kristianem Matssonem, a Jensem Lekmanem. Trochę łobuziak, trochę romantyk. Odnajduje się zarówno w klasycznym szarpaniu strun („In My Mind” – Fleet Foxes, „Satilla” – Gustafsson w autobusie) jak i bardziej barokowych aranżacjach („Love Scar”). Co ważne sprawia wrażenie gościa, który ma na siebie pomysł, bo nosa do melodii to na pewno (raz jeszcze piękne „Satilla”). Dochodzi do tego jakaś swoista, fajna szczerość, a po góra dwóch usłyszeniach singli „A Future Crime” i nieobecnego na EP’ce „Forgive Forget” przychodzi człowiekowi ochota do radosnego śpiewania wraz z nim. Więc sorry, sorry, sorry, I’ve lost my mind, my mind, my mind… Nadzieja białych!

1 komentarz:

  1. Nie wiem jak to sie stało , ale ja Archers of loaf odkryłem dosłownie w tym tygodniu (debiut). Świetny album, dawno nic mnie tak nie ruszyło. Rasowe indie lat 90 - takie jakie lubię najbardziej. Płyta na poziomie najlepszych dziełek Built To Spill, Pavement i Modest Mouse jak dla mnie

    OdpowiedzUsuń