sobota, 11 września 2010

Weezer - Hurley (2010)












7

Przejście do Epitaphu i wypuszczenie żwawego, pełnego energii singla pod koniec wakacji dawało zwolennikom Weezera pewne nadzieję na najlepszy krążek kalifornijskiej ekipy od… wpiszcie tu sobie co uznacie za stosowne. Wiadomo, teraz nie jesteśmy pod zgubnym wpływem wielkiej wytwórni nastawionej na zbijanie kokosów, nikt nie będzie nam niczego sugerował, możemy poczuć luz. Tylko co to oznacza w praktyce? Jakieś powroty do estetyki „Blue Albumu” albo „Pinkertonu”? W końcu „memories, make me want to go back there”. No nie, chyba jednak nie, bo na „Hurleyu” upływ lat tych czterech czterdziestolatków z Los Angeles widoczny jest bardziej niż kiedykolwiek.

Ubiegłoroczne „Raditude” brzmiało paradoksalnie dużo luźniej od krążka z podobizną pociesznego bohatera „Zagubionych”. Riversa nazywano wtedy „Piotrusiem Panem”, wiecznie niedorosłym, śpiewającym piosenki, których docelowym odbiorcą jest nastolatek. Zrealizowano tam wiele dziwacznych pomysłów w rodzaju kolaboracji z Lil Wayne’m albo inklinacji bollywoodzkich w katastrofalnym „Love Is An Answer”. Ktoś kto świadomie dopuszczał się takich rzeczy musiał w gruncie rzeczy mieć na wszystko wyjebane i kierować się własnymi zachciankami (istnieje jeszcze jedna opcja, ale ciii). „Hurley” taki gówniarski (nienawidzę tego słowa) już nie jest. Osobiście nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nareszcie stoją za nim ludzie w średnim wieku, a nie ludzie w średnim wieku o mentalności w najlepszym wypadku dwudziestolatków. Dobrze, źle? Powiedzmy, że po trochu.

Bo przecież skoro nadal jest to Weezer to nieopieranie części materiału na wesołym, melodyjnym łojeniu byłoby nietaktowne. Reprezentantami tego oblicza są wspomniane „Memories”, nieco nerdowskie, przebojowe w najbezczelniejszy sposób „Smart Girls” i brzmiące bardzo w ich stylu, porywające „Ruling Me”. Nie powinno nikogo zdziwić ironiczne „Where’s My Sex” zlepiające kilka znanych z ich wcześniejszych utworów motywów (zerżnięta końcówka „Dreamin”, dźwięki jak z „Pork And Beans” no i oczywiście „Tired Of Sex”). Z kolei indeksy nr 3, 4, 6, 7, 9, 10 to takie raz lepsze raz gorsze granie z amerykańskich modern-rockowych rozgłośni. Głównie spokojne, bazujące na zupełnie nieodkrywczych środkach, bałbym się wstawiać tam przedrostek alternative. Zdecydowanie najgorszy pierwszy z wymienionych „Trainwrecks”, zwyczajnie nudny, adekwatny do tytułu. „Brave New World” też niezbyt okazały, taki tam sobie średni, wyposażony przynajmniej w nośny riff, coś pomiędzy „We Are All On Drugs”, a „This Is Such A Pity” z „Make Believe”. Ten album pojawia się zresztą w moich skojarzeniach częściej. Pięć lat temu na tle głośnych gitar Rivers wykrzykiwał proste „Hold On”, tutaj wraz z niejakim Michaelem Cerą serwują sympatyczne „Hang On”. Przekonująco wypada sentymentalne „Run Away”. Ciekawy efekt „Time Flies” wyciągniętego jakby sprzed kilku dobrych dekad psuje niestety marny refren. No i na koniec zostawiamy sobie „Unspoken”. Poderzajnie wciągający, doprawdy nieźle rozegrany kawałek, z delikatnie śpiewanymi zwrotkami i refrenem wybuchającym w końcówce natężeniem chóralnych głosów zespołu. Trochę zaskakujące, że highlight płyty Weezera brzmi w ten sposób. Porównajcie sobie z takim „Buddy Holly”.

Czyli ostatecznie skłamałbym gdybym powiedział, że mi się nie podoba. Zaznaczam jednak, że jeśli chodzi o ten zespół to jestem ostatnią osobą, od której powinno wymagać się w miarę obiektywnej oceny. Powrót „bohaterów młodości” cieszy z miejsca, a każdy udany dźwięk raduje podwójnie. Nie oszukując się nadmiernie, łatwo wywnioskować, że „Hurley” w indie-kręgach przejdzie bez większego echa (choć oceny na RYM’ie są najwyższe od czasu „Zielonego”) i nie ma się co burzyć. Na dzień dzisiejszy to jedynie przyzwoity pop-rockowy album. Rekomenduję tym, którzy dla Cuomo i ekipy pomimo ostatnich, chudych lat zachowali jakieś tam pokłady sympatii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz