poniedziałek, 27 września 2010

Nielubiane płyty lubianych zespołów

Krytycznie, ale mam nadzieję kulturalnie. O płytach, które swojego czasu mnie rozczarowały.

Joan Of Arc – The Gap (2000)












3.5

Z całym moim szacunkiem i radosnym podejściem do wszelkiej twórczości Tima Kinselli, ten akurat album zasługuje na marne oceny jakich doczekał się w większości serwisów opiniotwórczych. Mówić za bardzo nie ma o czym. Płyta jest dziwna. Niezrozumiała, pochrzaniona, poszukująca sensu od początku do końca, nie znajdująca go nawet na moment. W dodatku wymęczona, brzmiąca jakby nagrywano ją od niechcenia. Oczywiście typowo Joan Of Arc’owe lanie wody na upartego może się niektórym spodobać, ale po co się męczyć skoro można sięgnąć po znacznie lepsze płyty od tych panów. Zarówno te poprzedzające „The Gap” jak i nagrane już po nim.


The Cure - „4:13 Dream” (2008)












4

Same lata 80’te wystarczą by marce The Cure wybaczyć każde późniejsze mizerie w rodzaju „4:13 Dream”. Bo jak wielu może się poszczycić stworzeniem siedmiu wyłącznie bardzo dobrych i wspaniałych dzieł w ciągu dziesięciu lat? Dziś przeciętny zespół w tym czasie byłby w stanie wydusić z siebie jakieś trzy krążki, z czego trudno byłoby mu utrzymać wysoki poziom na każdym, nie wspominając już o jakimś wyraźniejszym zapisaniu się w historii swojego gatunku. Jeżeli „The Top” (tak, lubię ten album) uznać za najsłabsze osiągnięcie tamtego okresu, a zjawiskową trylogię za najwybitniejsze oraz przyjąć, że Smith ukoronował wszystko wielkim „Disintegration”, stworzonym jeszcze przed ukończeniem trzydziestki to wypada tylko słać pokłony i nie czepiać się, że po prawie trzech dekadach panowie nie są w stanie nagrywać już rzeczy na czołówki list roku.

Ale. Ich problem, że za sprawą „Bloodflowers” i „The Cure” pokazali światu, że jeszcze mogą, że jednak wciąż się liczą i wciąż możemy na nich liczyć. Choć przygasło zarówno tempo jak i efektywność to za płyty z lat 2000-2004 i tak należą im się kolejne słowa uznania (Cure z lat 00 > Cure z lat 90’tych). W tym momencie dzieje się coś co właściwie przyjąłem swojego czasu ze spokojem. Pokładaliśmy nadzieję w „4:13” a niewielu z nas prócz die-hard fanów ten album usatysfakcjonował.

„Only One” było sympatycznym singlem, „Freakshow” również. Dodatkowo pierwsze nagranie na płycie „Underneath The Stars” robiło doprawdy epickie wrażenie o ile nie wiedziało się, że to b-side trzymany jeszcze od czasu „Disintegration”. Niemal całe pierwsze dwadzieścia minut płyty to jeszcze nie jest zawód. Całkiem przyjemne, przyzwoite granie, trzymanie w niepewności, czekanie na większe momenty, ale już poziom szóstkowy mniej więcej. No, ale niestety, bańka pryska po króciutkim „Siren Song”. Rozpoczyna się jakiś totalny bełkot, który trwa i trwa i trwa tak już do końca, z ewentualnym wyjątkiem w postaci „Sleep When I’m Dead”. Bez zatroszczenia się o choćby jedną, udaną melodię, jakiś ciekawy riff tudzieź inny hook, który mógłby słuchanie uprzyjemnić. Materiał zdecydowanie cierpiący na suchoty.




Brand New – Daisy (2009)












5

Brand New to zespół nieobliczalny i przewidywalny w jednym. Zdążyli już przyzwyczaić sympatyków do wcale nie małych zmian jakie zaliczają z płyty na płytę. Co prawda nikt nigdy nie wie w co teraz wyewoluują, jedno jest jednak pewne jak słońce na niebie. W żadnym wypadku nie zaprezentują drugi raz tego samego co poprzednio. Najpierw w lightowym stylu śpiewali o sobotnich nocach, relacjach z byłymi, lub zauroczeniach paniami z TV. Na „Deja Entendu” przyjęli sobie odważniejszą i o wiele bardziej pomysłową stylistykę. Świetny to był album trzeba przyznać, dokumentujący rozwój młodej kapeli. Przy okazji trzeciego krążka ambicje rozrosły się jeszcze bardziej. Powstało „The Devil and God Are Raging Inside Me”. Melancholijne, dojrzałe dzieło wypełnione pierwszego sortu smutnymi melodiami i balladami jakie można sobie puszczać pijąc do lustra po urazie miłosnym.

Nie odpuścili i tym razem. Nadal pragnąc się przeobrażać poszli w odważne kombinowanie. Należy docenić, że lider grupy Jesse’a Lacey nie zawahał się eksperymentować z mało przystępnymi brzmieniami, dziwnymi pomysłami, szorstkim brzmieniem. Ryzyko nie zawsze się jednak opłaca. Po dwóch szczęśliwych strzałach tym razem chyba czegoś zabrakło. „Daisy” to niezbyt dobra płyta, za bardzo przekombinowana, miejscami zwyczajnie nudna. Już początek w postaci rozwrzeszczanego, hardkorowego „Vices” każe zadać pytanie WHAT THE FUCK?!! Czy to w ogóle Brand New? Może i nie byłoby najgorsze na jakiejś innej płycie, obok innych kawałków, albo przynajmniej w innym miejscu. Reszta to swoją drogą też niezły bajzel. Po nawet przyzwoitym „Bed” przychodzi kolej na wyjątkowo beznamiętny, singlowy „At The Bottom”. Ten refren… litości. Zacina się tam w międzyczasie płyta, jakieś efekty, jakieś „artystyczne” zabiegi. A dajcie spokój.

Trzy najlepsze moim zdaniem momenty. „Gasoline” głównie dzięki hałaśliwym, przekonująco nawalającym gitarom i perkusji. A także desperacji w głosie Laceya, który chociaż na „Daisy” wkurza mnie jak nigdy tu w ostrym, niewątpliwie udanym fragmencie zręcznie wpasowuje się w sugestywny, instrumentalny zgiełk. „You Stole” doskonale przywołujący czasy „The Devil and God…”. Głęboki, atmosferyczny, trochę mroczny. W dodatku w dalszej części pojawia się w nim potężna ściana dźwięku i melodia pomiędzy nią. Nic czego nie byłoby w 2006, ale tak zajebiste jak wtedy. Kończący „Noro” z potencjałem do poruszenia człowiekiem od środka. Raz jeszcze świetne połączenie smutnego klimatu z mocniejszym uderzeniem.

Co nie zmienia faktu, że numery pokroju „Jar”, „Sink”, „Bought a Bride” niewiele mają w sobie fajnego o ile w ogóle cokolwiek. Niektóre zapowiadają się nieźle, mogłyby podtrzymywać dobry nastrój, ale Lacey ma niezwykły talent do psucia wszystkiego swoimi gwałtownymi krzykami. To było dobre w kawałku „Sowing Season (Yeah)”. Tutaj razi. Ujdzie jeszcze tytułowy „Daisy”, który wyszedł im gdzieś tak do połowy. Można bronić „Daisy”, mówić, że to materiał niełatwy, kazać się wsłuchać i podkreślać jego eksperymentaly charakter. Po kilku przesłuchaniach mam jednak dość, bo mało w tym przyjemnego a na cholerę mi płyta, która przez ¾ trwania nie sprawia mi przyjemności?




Sparta – Threes (2006)












3.5

Nie od samego początku „Threes” budziło we mnie całkiem negatywne odczucia. Po „Porcelain”, na którym ruszyli ścieżką wytyczoną przez spokojniejsze fragmenty debiutu, styl trzeciej płyty odebrałem jako naturalne następstwo. Lata lecą, człowiek pokornieje, ostrego, spontanicznego grania mu się odechciewa. Energia i tak już nie ta. Niejeden rock’n rollowy muzyk z wiekiem skłania się ku harmonii, ciszy, ku balladom. Tak chyba było z Jimem Wardem przy okazji „Threes”. To nadal płyta podpadająca pod „gitary”, „dynamikę”, „alternatywnego rocka”.Brzmiąca jednak jakby z dawnej Sparty wyciśnięto wszystkie soki. Jeśli chcesz grać ładne, klimatyczne piosenki to chociaż o nie zadbaj! Niech zapadają w pamięć, a nie będą takie szare i smętne. „Threes” kojarzy mi się z żuciem jednej gumy przez kilka dobrych godzin. Wszelkie zabiegi są tu powtarzalne i nieciekawe. Jakieś rozciąganie i pompowanie kompozycji, kolejne przejścia od ciszy do głośności, następne nieprzekonujące gitarowe „bum” w środku utworu. Zdecydowanie zbyt dużo tak zwanej „przestrzeni”, pod którą nic się nie kryje. Rozwój wydarzeń łatwy do przewidzenia. Można się nawet nabrać jeśli nie słucha się w wielkim skupieniu. Mały plus za singlowe „Taking Back Control”. Wśród reszty ze świecą szukać, choć w połowie tak dobrego numeru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz