niedziela, 1 kwietnia 2012

KASMs - Spayed (2009)












8.5

Wokół zespołu tytułującego się nazwą KASM’s zaistniał w ciągu ostatnich dwóch lat spory szum. Chodzi naturalnie o „szum” w rozumieniu sceny niezależnej, nie wszelkiej medialnej, masowej popularności.

Kapela nawiązująca w swojej muzyce do ostrego, dziewczęcego punk rocka i riot grrrl spod znaku Bikini Kill oraz mrocznego brytyjskiego post-punku prędko wzbudziła zainteresowanie, głównie swoim nietuzinkowym zachowaniem. Za to odpowiada poniekąd cały skład, ale w największym stopniu jego liderka Rachel Mary Callaghan, potencjalna następczyni Kathleen Hanny. Żywiołowe występy, niszczenie sprzętu i rzucanie kubkami z kawą w publiczność zapewniły im pewien rozgłos. Kwartet z jakiegoś Dalston już na początku 2008 (powstali w 2007) rozpoczął podbój Nowego Jorku. Nie wiem czy na kimś takie rzeczy robią wrażenie. Na mnie raczej nie jeśli piosenki prezentują się przy tym blado. W tym wypadku tak jednak nie jest. Kontrowersyjność KASM’s nadaje jedynie pikanterii ich doskonałej muzyce. Cała ta otoczka nawet ich wzmacnia zwracając baczniejszą uwagę, że mamy do czynienia nie tylko z doskonałym graniem, nie tylko rozwydrzonym łobuzerstwem, ale sporym wydarzeniem, które grzechem byłoby przegapić.

Trzy miesiące od podpisania kontraktu z Trouble Records wypuszczają pierwszy singiel. Bazujący na brudnym riffie, prostej chłodno uderzającej perkusji i rozkrzyczanym wokalu Rachel „Taxidermy” intryguje. Kolejny „Bone You” z początku tego roku jest w stanie przypomnieć za co kochano Yeah Yeah Yeahs z czasów „Fever To Tell”, niemal odtworzyć fragment „Trilogy” Sonic Youth oraz wyciągnąć z szafy niepokojące, dziewczęce pogłosy a la Siouxie And The Banshees. Wszystko zaledwie na przestrzeni dwuminutowej, wcale nieskomplikowanej „punkowej” piosenki. Trzecie nagranie z małej płytki czyli „Male Bonding” rozpoczęte dźwiękowym bałaganem prędko przechodzi w funkujący basem, taneczny trans. Zaraźliwość tego utworu i jego wpływ na bezwarunkowe odruchy (1:26!!!) słuchającego zadziwia. Ciekawostka, zespół powstał podobno chwilę po tym jak wywalono ich z dyskoteki za agresywne tańczenie. Każdy element tej złowieszczej, ale jakże pociągającej singlowej trójki posiada potencjał do wywoływania na plecach dreszczy.

Dalsza zawartość ich debiutanckiego albumu nie ustępuje wyżej wymienionym. Znajdziemy na nim przynajmniej sześć równie frapujących kawałków osadzonych w tym samym klimacie. Spójność materiału zdecydowanie na plus. Zwłaszcza, że nie wadzi to wcale wyrazistości poszczególnych kompozycji, których na pewno nie będziemy mylić. Weźmy „Insects” podpadający pod post-punkową balladę, „KRIH” podtrzymujący atmosferyczny mrok, albo złowrogi „Don’t Hit The Bottom”. Każdy z nich starannie zarabia na nasze uznanie dla całości. „Siren Sister” eksponuje zadziorność nieokiełznanej panny Callaghan. Ale nie ona jedna jest tu bohaterką. Bas jej koleżanki Gemmy Fleet nie daje się zepchnąć gdzieś na dalszy plan, dzielnie wpływając na kształt niemal każdego utworu. Także panowie odpowiadający za gitarę i perkusję (Rory Bratwell grał w Test Icicles) starają się dotrzymać im kroku. „Mackarel Sky” może się delikatnie kojarzyć z psychobilly. Zamykający „Murmur” z bardziej pesymistycznym obliczem Sleater-Kinney.

Trzeba im przyznać – mają styl, na bank mają też charakter. Nawet jeśli ten styl to tylko wypadkowa cudzych dokonań, które łatwo odczytać. Bo KASM’s z chęcią sięgają po klasykę damskiego indie-rocka jak i wszelkiej maści hałaśliwej, brudnej muzyki. A cóż w tym złego jeśli robią to dobrze? Nazwijmy to „inspiracją” na debiutanckim przecież krążku całkiem młodego zespołu. Moim zdaniem już teraz są w stanie zjeść na śniadanie na dłuższą metę nieopłacalne wynalazki pokroju Vivian Girls. W wokalu Karen nadal słychać pewną brytyjskość, jednocześnie kapela przesiąkła już stylem nowojorskim. Jest ciekawie, a może być jeszcze ciekawiej. Dajmy im tylko szansę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz