niedziela, 8 kwietnia 2012

Weezer - Weezer (1994)













10

„Niebieski Weezer” - album, którego w kręgach gitarowej alternatywy nie znać byłoby ciężko. Niezależnie od tego co sądzi się o ich obecnych wyczynach, trudno odnotować kogoś kto debiutu nerdów z Los Angeles szczególnie by nie lubił. Kwestia to podobno wspaniałej bezpretensjonalności, arcychwytliwych melodii czy kilku refrenów, które przeszły już do bezwarunkowej klasyki. 

Pierwszy singiel jakim uraczyli słuchaczy 17 lat temu „Undone (The Sweater Song)” to zarazem jeden z bardziej kultowych fragmentów całej dyskografii grupy. Charakterystyczny leniwy akord przenosi nas na zakrapianą, kalifornijską imprezę gdzieś w okolice jej końcówki kiedy nikomu już nic się nie chce. Rivers jakby niechętnie wyśpiewuje słowa zwrotki („I can’t singing, hear me, know me”) by następnie przejść do wybuchowego refrenu-hymnu: „If you want to destroy my sweater”. Klip jakim opatrzono ten ponadczasowy hicior przedstawia się niezwykle skromnie chociaż wyjątkowo sympatycznie. Zespół gra tam po prostu swój kawałek, a jedynym tego urozmaiceniem jest zabawa cieni jaka się w pewnym momencie odbywa. Nie sposób nie zauważyć obciachowego fryzu Cuomo, który wygląda jak typowy amerykański kujon. 

Po tym jak „Undone” wzbudził zainteresowanie w czasach silnej dominacji grunge’owych gigantów - Nirvany, Soundgarden czy Pearl Jam, mainstreamowy rock w Stanach Zjednoczonych mógł przez moment odetchnąć czymś lżejszym i bardziej melodyjnym. Weezer trafił więc poniekąd w dobry moment. Drugi singiel jaki wypuścili - „Buddy Holly” dotarł do drugiej pozycji na U.S Modern Rock i doprowadził do eksplozji popularności grupy, która przecież dopiero co stawiała kroki w muzycznym biznesie. Niespotykanie chwytliwa, nawiązująca do rock'n rollowych standardów, perełka gitarowego popu dziś załapuje się do większości list najlepszych kawałków ever, nie mówiąc już o ikonicznym znaczeniu dla samych lat 90. Od tamtej pory zaczęło się kręcenie teledysków z prawdziwego zdarzenia. Z tego kapela Riversa Cuomo jest zresztą znana do dzisiaj. Film muzyczny do „Buddy Holly” relacjonuje z serialem Arnold’s Dinner parodiując styl wczesno-rockowych bandów sprzed kilkudziesięciu lat. Wielokrotnie nagradzane dzieło dołączano później do systemu operacyjnego Windows.

Na ostatni element promocji doskonale sprzedającego się albumu wytypowano kawałek „Say It Ain’t So”. Wideoklip do tej pieśni odpowiednio odzwierciedla sam charakter utworu. Refleksyjna melodia wiodąca, pozornie smutnawy klimat i refren mogą sprawiać wrażenie, że mamy do czynienia z przekazem poważnych, życiowych treści. Poniekąd tak jest (relacja Riversa z ojcem), ale zewsząd czuć, że gdzieś tam czai się ironia jakiś niecny uśmieszek ukryty między wersami. No i ten fragment rozpoczęty słowami „Dear daddy I’m write to…”. Teledysk skromny, ale pomysłowy , ogląda się z przyjemnością. Czterech facetów z ponurymi minami śpiewa jakąś smętną rockową piosenkę jak się okazuje w pralni. Kiedy dochodzi do solówki panowie idą grać w „zośkę” robiąc przy tym idiotyczne miny, a kończą tę ekscytującą akcję piciem soczków.

Nawet najpiękniejsze i najbardziej genialne płyty mają swój słabszy moment. Pierwszy „Weezer” go nie ma. Od początku ostro atakuje słuchacza głośnym, żywiołowym „My Name Is Jonas”. Już tu uwidacznia się talent wokalny Riversa Cuomo. Nie chodzi o warunki głosowe a o to, że potrafił on wówczas tak zaśpiewać kawałek żeby wymawianie każdego słowa było kultowe. Z drugiej strony mamy gitarzystę Briana Bella – mistrza tylnych wokali. Wraz z perkusistą Patrickiem owe trio stanowi niezmienny trzon zespołu od momentu pierwszego CD do dziś. Basem operował wtedy Matt Sharp, ale akurat basistę panowie zmienili już dwa razy. Niemniej, Matt odegrał ważną rolę w tworzeniu dwóch najlepszych krążków Weezera, a już po odejściu kontynuował granie wraz z kapelą The Rentals

Co dalej znajduje się na Niebieskim? Radosna i energiczna piosenka o gadatliwej, śmiejącej się z wszystkiego dziewczynie czyli  „No One Else”, być może najsympatyczniejsza rzecz w zestawie. Typowo kalifornijski jest „Surf-Wax America”. Szybkie tempo, beztroski śpiew, intensywnie pracująca perkusja oraz energia jaka skupia się w porywającym okrzyku „let’s go!”. Ile razy słyszeliśmy to później w muzyce zespołów grających melodyjny punk w rodzaju Blink 182 czy Allister? No i mamy tu jeszcze jeden wakacyjny hit o wiele mówiącym tytule „Holiday” gdzie oddają również hołd grupie Briana Wilsona. Tekst tej piosenki zaczyna się słowami „let’s go away for awhile”, które każdy kto zna „Pet Sounds w mig rozpozna. Inspiracje The Beach Boys w muzyce kalifornijczyków słychać zresztą dość często. Dajmy na to w harmoniach wokalnych i często stosowanych falsetach. Jak wiadomo chłopcy z plaży byli najwybitniejszą w historii amerykańską ekipą inteligentnego popu. Coś z tego fenomenu dostało się również Weezerowi.

Arcymistrzowski poziom najbardziej niepozornego albumu muzycznego kanonu utrzymuje się jak na dzieło przystało do samego końca. „In The Garage” to jeszcze tylko albo aż zgrabny utwór opowiadający o tym jak komfortowo można czuć się we własnym garażu, ale „Only In Dreams” jest już zakończeniem najgrubszego formatu. Przez całe osiem minut tej pieśni nadającej się zarówno do wolnego tańca jak i rockowego wymiatania nie czuje się znużony ani przez moment. W tej piosence czuć oddech klasyki. Lepszego zakończenia nie można sobie wymarzyć. Poza tym sam tytuł tak silnie eksponowany w refrenie „tylko w snach” jest do bólu prawdziwy i chyba dla każdego w jakimś stopniu znajomy.

Debiutancki krążek Weezera ma jeszcze jedną zaletę – najlepsze na świecie b-side’y, które z powodzeniem mogłyby trafić na długogrające albumy wielu innych zespołów. Fenomenalny, okraszony brzmieniem harmonijki „Mykel And Carli”, o zgrozo, jakby antycypujący śmierć tytułowych przyjaciółek zespołu trzy lata później. Dziki i nieokrzesany „Paper Face” (na modłę Pixies) zadziwia swoją formą odbiegając od zwyczajnych Weezerowskich nagrań. „Lullabye For Wayne” zaś to znakomita fuzja garażowego uderzenia z popową chwytliwością.

Tylko w tych dziesięciu nasyconych słońcem kawałkach kwartet  zawarł apogeum studenckiego, beztroskiego klimatu. Krytykę powalili na kolana swoją świeżością, bezkompromisowością i luzem, wtykając w to wszystko zupełnie niewymuszoną wybitność. Atutami pierwszego dzieła Weezera są pierwszorzędne melodie, energia i radość grania. Oni sami wydają się w tym wszystkim w komiczny sposób nieśmiali. Tak jakby ich to nie dotyczyło. Szkolni outsiderzy podpierający ścianę na imprezach nagrali sobie dla zabawy kilka życiowych kawałków osiągając przez przypadek nadzwyczajny efekt. Wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę. Czy tak wyglądają świadome swej wielkości gwiazdy rocka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz