środa, 7 lutego 2018

Podsumowanie 2017: piosenki 30-21


Od pierwszego słowotoku King Krule wchodzi w muzyczną oprawę Mount Kimbie niczym nóż w masło. Od wcze-snych linijek oznacza teren odpowiednią sobie poetycką optyką i nieprzeciętnym zaangażowaniem w zawartość. Wraz z rozwojem osnutej wokół nerwowej per-kusji i synthów kompozycji Marshall jakby coraz mocniej wsiąka w tekstową historię i w takim też stopniu podkręca intensywność, z jaką wyrzuca ją z siebie wokalnie. Gdyby były wątpliwości, mowa tu oczywiście o artystycznym charczeniu krwią i wypluwaniu wnętrzności.  
















Powrót chicagowskich shoegaze’owców z Airiel przypadł akurat na rok, w którym nowe albumy wydali również giganci gatunku ze Slowdive, Ride i Secret Shine. Pomimo silnej konkurencji kapeli udało się jednak zapewnić wyżej wymienionym nieco zdrowej rywalizacji. Najlepsza piosenka na „Molten Young Lovers”, płycie nagranej aż 10 lat po ostatnim i zarazem pierwszym długogrającym krążku grupy, to jednocześnie piosenka na niej najdłuższa. „Song Of You” swą klasą wręcz woła, aby muzykę do patrzenia w buty i senny pop jak najczęściej realizować właśnie w tak epickich formach. W tym przypadku chodzi bardziej o to drugie, rozmarzony, zakochany, bez opamiętania romantyczny dream pop,  brzmiący niczym ponad siedem minut spędzonych w niebie. Pomimo zdradzenia słodkiej tajemnicy, czytaj wejścia w kluczową melodię, już na wysokości 2:25, muzykom udaje się podtrzymać zniewalający nastrój do końca. Wszystko jest tu tak bardzo na swoim miejscu i zgodnie z planem, że trudno nawet zauważyć, kiedy i jak te wspomniane 441 sekund przemija.


Po dwóch bardzo udanych dla Weezera albumach przyszedł czas na o wiele słabsze „Pacific Daydream”, gdzie zna-lezienie pierwszorzędnych piosenek jest zadaniem bardzo trudnym, choć na szczęście nie niemożliwym. W tym właśnie miejscu kłania nam się „Weekend Woman”. W przeciwieństwie do “Beach Boys” czy “Happy Hour”, w trzecim singlu z nowej płyty coś jednak „kliknęło” pod względem melodii, refrenu czy mostka, który można śmiało nazwać kapitalnym. Jest tu poza tym jakaś fajna nostalgia w głosie Riversa i ogólne pozytywne „fluidy”. Lepszy rydz niż nic.
















“The Vanity Of Trying” zaczyna się tak, jakby docierało do nas gdzieś z oddali, niczym przywoływane z okresu, gdy pewien odłam amerykańskiego i kanadyjskiego indie przeżywał swój zapewne najgrubszy okres. Fakt, że charyzmatyczny styl Clap Your Hands Say Yeah, chcąc nie chcąc, zwyczajnie zakorzeniony jest właśnie w TEJ indie rockowej wrażliwości sprzed jakichś 10-15 lat już się raczej nie zmieni. Sęk jednak w tym, że „The Vanity…” nie tylko bazuje na sentymentach fanów Sunset Rubdown, Frog Eyes czy samego wczesnego CYHSY, ale pozostaje żywym dowodem kreatywności swoich twórców i możliwej witalności estetyki także lata później. Intrygująca motoryka, inteligentne melodyjne wkręty i znajomy jęczący wokal składają się na prawie 5 minut wyszukanej i trochę zdziwaczałej gitarowej muzyki dla wybrednych.

















“Yer Killin’ Me” to dość niecodzienne połączenie stanów i postaw, takich jak irytacja, radość czy sarkazm. Z jednej strony Remo Drive wyżywają się tu wyrażając zniecierpliwienie kimś upierdliwym, z drugiej oddają bezceremonialną radość grania, z trzeciej zaś jakby parodystycznie przerysowują stylistykę, w której sami się poruszają. Ma to miejsce zwłaszcza, gdy Erik Paulson (wspomagany przez resztę kapeli) tonem przywodzącym na myśl cierpienia przy zaparciu wymawia słowa: You make me want to start rolling, Fat ass blunts 'til I start choking trochę w manierze Brendana Lukensa z Modern Baseball. Co by to nie miało znaczyć i czego by nie mieli na myśli pisząc tę piosenkę, ważne jest, że singiel trójki chłopaków z Minnesoty to kawał wyśmienicie nośnego emo popowego wymiatania. Czyżby spóźnieni następcy Algernon Cadwallader?

















“Can’t Get It Out” to stosunkowo chwytliwa, zwłaszcza jak na standardy trzech ostatnich płyt Brand New, piosenka o sprawach kompletnie niechwytliwych. Akustyczna gitara i zachęcające pogwizdywanie zapraszają do kompozycji, w której Jesse Lacey eksploruje tematykę depresji, starzenia się i blokady twórczej. Nie licząc złudnego intro, muzycznie też daleko tu do huraoptymizmu, ale mimo to zarówno zwrotki, jak i podnoszący poziom decybeli refren, w stylu bliskim niektórym nagraniom ze starego jak świat „Deja Entendu” zamiast wprowadzać słuchacza w zamułę, przybierają formę dyskretnie nośną. Jeśli pojawiają się tu pokutnicze linijki w rodzaju I thought I was a creator, I'm here just hanging around, Got my messiah impression, I think I got it nailed down to wyśpiewane zostają tak, by mogły stać się hookiem. Kiedy wokalista wraz z zespołem w charakterystyczny dla siebie, krzykliwy sposób przechodzą do pełnego ogołocenia się z emocji, to jest to dokładnie ten rodzaj przebojowości, jakiej byśmy od nich wymagali. Kiedy zaś na koniec Lacey w desperackiej manierze przyznaje: I've got a positive message, Sometimes I can't get it out, możemy odnieść wrażenie, że nawet jeśli rzeczywiście wydobycie z siebie tego co konieczne czasem sprawia mu problem, to przynajmniej tym razem pod jakimś względem jego cel zostaje osiągnięty. 



Niemało wody upłynęło w rzece Amazonce, od kiedy ostatnim razem Animal Collective wypuścili na światło dzienne tak doznaniowy kawałek. Jeszcze na „Merriweather Post Pavillion” było ich co nie miara. Na dwóch kolejnych albumach z kolei równe zero. I teraz w momencie, kiedy miało się już niemal pewność, że ci panowie jako zespół  doszli do ściany, ukazuje się „Man Of Oil”. Tym razem w kolektywie zabrakło Pandy Beara (pierwszy taki przypadek) i Geologista (co zdarzało się już wcześniej), a za singiel, jak i całą EP’kę odpowiadają jedynie Avey Tare i Deakin. Mimo to, tu pierwszy raz od dawna czuć jakieś większe duchowe podobieństwo z dawnym, najlepszym AC. “Man Of Oil” brzmi jak posępna, oniryczna pieśń z innego świata. Posępna i oniryczna jakoś inaczej, w sposób przedziwny i nieuchwytny. Śpiew Aveya oraz głęboki fortepian zarysowują główny plan, wokół którego rozpościera się ponadzmysłowe field recording, złożone z plemiennych dźwięków, odgłosów lasu deszczowego, fletów, grzechotek, odległych kobiecych głosów i wielu innych niesprecyzowanych źródeł. Znajome, w kontekście tej kapeli, wrażenie obcowania z czymś fascynująco nieznajomym trafnie oddają linijki: I woke to sweats in the night, Strange sensation to be alive.















Maybe it's all gonna turn out all right, Oh, I know that it's not, but I have to believe that it is. Julien Baker dziewczyna, która zwróciła niegdyś moją uwagę coverem „Accident Prone” Jawbreakera, w kategorii piękny rozklejacz tym fragmentem wygrywa w ostatnich miesiącach wszystko. Choć naturalnie całe „Appointments” jawi się utworem ekstremalnie wzruszającym, to chyba właśnie w zacytowanych linijkach wokalistka przeżywa autentyczne katharsis, którym skwapliwie się z nami dzieli. 



Desire, czyli trio, które od tradycyjnego Chromatics różni się jedynie inną wokalistką i brakiem Adama Millera cenimy chyba głównie przez wzgląd na niezapomniane „Under Your Spell”. Po roku 2009 Johnny Jewel, Nat Walker i Megan Louise spotykali się pod wspomnianym szyldem głównie przy okazji kompozycji do soundtracków, okazjonalnie aczkolwiek regularnie pozostawiając ślady istnienia formacji. I tak, wydany w 2017 album „Windswept”, podpisany nazwiskiem Jewela, choć tradycyjnie pełen „gości”* zawiera w sobie tę właśnie niewątpliwą perełkę od Desire. Muśnięta romantycznym klawiszowym motywem, zniewalająco prowadzona ścieżka instrumentalna jest tu na tyle dobra, by poradzić sobie całkowicie samodzielnie. Udział czarującego kobiecego wokalu, przekazującego nam tęskne linijki tekstu wprowadza jednak kolejne warstwy nastroju, zmysłowości i delikatnej melancholii, czyniąc z „Saturday”  być może najbardziej urzekającą tegoroczną rzecz spod znaku „Twin Peaks” i Italians Do It Better.     

*Nie ma to jak przyjść ze swoim zespołem w gości do siebie samego.

















David Bailey z UK, jangle popowy dobry kolega śpiewający pocieszającą piosenkę dla odrzuconych. 2:20 melodyjnego, gitarowego indie po brytyjsku, o współczesnych miłościach, łamanych sercach i dziewczynach, które były niemiłe. Z dużą dozą wyrozumiałości i nadziei. 

miejsca 50-41 
miejsca 40-31

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz