Od pierwszego słowotoku King Krule wchodzi w muzyczną oprawę Mount Kimbie niczym nóż w masło. Od wcze-snych linijek oznacza teren odpowiednią sobie poetycką optyką i nieprzeciętnym zaangażowaniem w zawartość. Wraz z rozwojem osnutej wokół nerwowej per-kusji i synthów kompozycji Marshall jakby coraz mocniej wsiąka w tekstową historię i w takim też stopniu podkręca intensywność, z jaką wyrzuca ją z siebie wokalnie. Gdyby były wątpliwości, mowa tu oczywiście o artystycznym charczeniu krwią i wypluwaniu wnętrzności.
Powrót chicagowskich shoegaze’owców z Airiel przypadł akurat na rok, w którym nowe albumy wydali również giganci gatunku ze Slowdive, Ride i Secret Shine. Pomimo silnej konkurencji kapeli udało się jednak zapewnić wyżej wymienionym nieco zdrowej rywalizacji. Najlepsza piosenka na „Molten Young Lovers”, płycie nagranej aż 10 lat po ostatnim i zarazem pierwszym długogrającym krążku grupy, to jednocześnie piosenka na niej najdłuższa. „Song Of You” swą klasą wręcz woła, aby muzykę do patrzenia w buty i senny pop jak najczęściej realizować właśnie w tak epickich formach. W tym przypadku chodzi bardziej o to drugie, rozmarzony, zakochany, bez opamiętania romantyczny dream pop, brzmiący niczym ponad siedem minut spędzonych w niebie. Pomimo zdradzenia słodkiej tajemnicy, czytaj wejścia w kluczową melodię, już na wysokości 2:25, muzykom udaje się podtrzymać zniewalający nastrój do końca. Wszystko jest tu tak bardzo na swoim miejscu i zgodnie z planem, że trudno nawet zauważyć, kiedy i jak te wspomniane 441 sekund przemija.
Po dwóch bardzo udanych dla Weezera albumach przyszedł czas na o wiele słabsze „Pacific Daydream”, gdzie zna-lezienie pierwszorzędnych piosenek jest zadaniem bardzo trudnym, choć na szczęście nie niemożliwym. W tym właśnie miejscu kłania nam się „Weekend Woman”. W przeciwieństwie do “Beach Boys” czy “Happy Hour”, w trzecim singlu z nowej płyty coś jednak „kliknęło” pod względem melodii, refrenu czy mostka, który można śmiało nazwać kapitalnym. Jest tu poza tym jakaś fajna nostalgia w głosie Riversa i ogólne pozytywne „fluidy”. Lepszy rydz niż nic.
“The Vanity Of Trying” zaczyna się tak, jakby docierało do nas gdzieś z oddali, niczym przywoływane z okresu, gdy pewien odłam amerykańskiego i kanadyjskiego indie przeżywał swój zapewne najgrubszy okres. Fakt, że charyzmatyczny styl Clap Your Hands Say Yeah, chcąc nie chcąc, zwyczajnie zakorzeniony jest właśnie w TEJ indie rockowej wrażliwości sprzed jakichś 10-15 lat już się raczej nie zmieni. Sęk jednak w tym, że „The Vanity…” nie tylko bazuje na sentymentach fanów Sunset Rubdown, Frog Eyes czy samego wczesnego CYHSY, ale pozostaje żywym dowodem kreatywności swoich twórców i możliwej witalności estetyki także lata później. Intrygująca motoryka, inteligentne melodyjne wkręty i znajomy jęczący wokal składają się na prawie 5 minut wyszukanej i trochę zdziwaczałej gitarowej muzyki dla wybrednych.
“Yer Killin’ Me” to dość niecodzienne połączenie stanów i postaw, takich jak irytacja, radość czy sarkazm. Z jednej strony Remo Drive wyżywają się tu wyrażając zniecierpliwienie kimś upierdliwym, z drugiej oddają bezceremonialną radość grania, z trzeciej zaś jakby parodystycznie przerysowują stylistykę, w której sami się poruszają. Ma to miejsce zwłaszcza, gdy Erik Paulson (wspomagany przez resztę kapeli) tonem przywodzącym na myśl cierpienia przy zaparciu wymawia słowa: You make me want to start rolling, Fat ass blunts 'til I start choking trochę w manierze Brendana Lukensa z Modern Baseball. Co by to nie miało znaczyć i czego by nie mieli na myśli pisząc tę piosenkę, ważne jest, że singiel trójki chłopaków z Minnesoty to kawał wyśmienicie nośnego emo popowego wymiatania. Czyżby spóźnieni następcy Algernon Cadwallader?
“Can’t Get It Out” to stosunkowo chwytliwa, zwłaszcza jak na standardy trzech ostatnich płyt Brand New, piosenka o sprawach kompletnie niechwytliwych. Akustyczna gitara i zachęcające pogwizdywanie zapraszają do kompozycji, w której Jesse Lacey eksploruje tematykę depresji, starzenia się i blokady twórczej. Nie licząc złudnego intro, muzycznie też daleko tu do huraoptymizmu, ale mimo to zarówno zwrotki, jak i podnoszący poziom decybeli refren, w stylu bliskim niektórym nagraniom ze starego jak świat „Deja Entendu” zamiast wprowadzać słuchacza w zamułę, przybierają formę dyskretnie nośną. Jeśli pojawiają się tu pokutnicze linijki w rodzaju I thought I was a creator, I'm here just hanging around, Got my messiah impression, I think I got it nailed down to wyśpiewane zostają tak, by mogły stać się hookiem. Kiedy wokalista wraz z zespołem w charakterystyczny dla siebie, krzykliwy sposób przechodzą do pełnego ogołocenia się z emocji, to jest to dokładnie ten rodzaj przebojowości, jakiej byśmy od nich wymagali. Kiedy zaś na koniec Lacey w desperackiej manierze przyznaje: I've got a positive message, Sometimes I can't get it out, możemy odnieść wrażenie, że nawet jeśli rzeczywiście wydobycie z siebie tego co konieczne czasem sprawia mu problem, to przynajmniej tym razem pod jakimś względem jego cel zostaje osiągnięty.
Niemało wody upłynęło w rzece Amazonce, od kiedy ostatnim razem Animal Collective wypuścili na światło dzienne tak doznaniowy kawałek. Jeszcze na „Merriweather Post Pavillion” było ich co nie miara. Na dwóch kolejnych albumach z kolei równe zero. I teraz w momencie, kiedy miało się już niemal pewność, że ci panowie jako zespół doszli do ściany, ukazuje się „Man Of Oil”. Tym razem w kolektywie zabrakło Pandy Beara (pierwszy taki przypadek) i Geologista (co zdarzało się już wcześniej), a za singiel, jak i całą EP’kę odpowiadają jedynie Avey Tare i Deakin. Mimo to, tu pierwszy raz od dawna czuć jakieś większe duchowe podobieństwo z dawnym, najlepszym AC. “Man Of Oil” brzmi jak posępna, oniryczna pieśń z innego świata. Posępna i oniryczna jakoś inaczej, w sposób przedziwny i nieuchwytny. Śpiew Aveya oraz głęboki fortepian zarysowują główny plan, wokół którego rozpościera się ponadzmysłowe field recording, złożone z plemiennych dźwięków, odgłosów lasu deszczowego, fletów, grzechotek, odległych kobiecych głosów i wielu innych niesprecyzowanych źródeł. Znajome, w kontekście tej kapeli, wrażenie obcowania z czymś fascynująco nieznajomym trafnie oddają linijki: I woke to sweats in the night, Strange sensation to be alive.
Maybe it's all gonna turn out all right, Oh, I know that it's not, but I have to believe that it is. Julien Baker dziewczyna, która zwróciła niegdyś moją uwagę coverem „Accident Prone” Jawbreakera, w kategorii piękny rozklejacz tym fragmentem wygrywa w ostatnich miesiącach wszystko. Choć naturalnie całe „Appointments” jawi się utworem ekstremalnie wzruszającym, to chyba właśnie w zacytowanych linijkach wokalistka przeżywa autentyczne katharsis, którym skwapliwie się z nami dzieli.
*Nie ma to jak przyjść ze swoim zespołem w gości do siebie samego.
David Bailey z UK, jangle popowy dobry kolega śpiewający pocieszającą piosenkę dla odrzuconych. 2:20 melodyjnego, gitarowego indie po brytyjsku, o współczesnych miłościach, łamanych sercach i dziewczynach, które były niemiłe. Z dużą dozą wyrozumiałości i nadziei.
miejsca 50-41
miejsca 40-31
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz