poniedziałek, 12 lipca 2010

Monster Movie - Last Night Something Happened (2002)












9.5

W Slowdive pierwsze skrzypce odgrywali eteryczna Rachel oraz korespondujący z nią wokalnie Neil. Z tą dwójką wiąże się najbardziej znana ścieżka utarta po rozpadzie shoegaze’owych klasyków z Reading. O Mojave 3 słyszał każdy, kto choć odrobinę liznął temat. Tego samego nie da się niestety powiedzieć o Monster Movie. Kim w ogóle jest Christian Savill?

Ignorancja byłaby nawet zrozumiała gdyby w roku 2001 ten ex-drugoplanowy gitarzysta Slowdive wraz z niejakim Seanem Hewsonem oraz jego żoną Louise nie pokwapili się o zarejestrowanie w studiu nagraniowym materiału na „Last Night Something Happened”. To, co bowiem działo w ich dyskografii później( a były jeszcze 3 płyty) jest raczej średnio warte zachodu. Na szczęście ten jeden moment, album, w którym RAZ A DOBRZE udało im się umieścić pokłady intymnej atmosfery i zasmuconego klimatu, nieco rodem z macierzystej kapeli Savilla, wystarczy by Monster Movie umieścić w potencjalnej dream popowej loży zasłużonych.

Ich wydawcą zostało florydzkie Clairecords. Wytwórnia nieprzeceniona w trosce o niszowy shoegaze i dream pop ostatnich kilkunastu lat. U nich ukazywały się krążki Sciflyer’a, Pia Fraus, The Brother Kite, Air Formation czy Astrobrite. „Last Night Something Happened” to być może największa chluba Claire. Poza przypomnieniem elementów stylu Slowdive, zwielokrotniono tu nastrojową głębię, zadbano by każdy element dało się „poczuć”, pobudzić nim wyobraźnię słuchacza i sprawić by ten całkowicie wsiąknął w dostarczane mu dźwięki.

To ten typ muzyki, której najdoskonalej słucha się nocą, w łóżku, pod kołdrą, w absolutnej ciemności, w towarzystwie tylko własnych myśli, roztrząsając poszczególne fragmenty. Klawiszowe intro „First Trip To The City” swobodnie niesie do emocjonalnego „Shortwave” z tym świdrującym duszę pytaniem do you feeeeeel?. „Home”, tak jak i właściwie całe „Last Night Something Happened” utrzymano w pół-mrocznym, smutnawo-miłosnym nastroju. Do otwierającej utwór pulsacji przywodzącej na myśl bicie serca dołącza w siódmej sekundzie mroźny klawiszowy motyw. Mam przed oczami całkowicie ciemny, zionący nieprzyjemną pustką pokój. Wtedy wchodzi oniryczny wokal Seana, a wraz z nim wiatr szumiący złowrogo w tle. Tak jakby ukradkiem przecisnął się do tego pokoju przez szczelinę w drzwiach. Prowadzi przez moment zwrotkę, aż do jej niebiańskiego wejścia. Głos Louise to jaśniejszy fragment, trochę ciepła, nadziei. A przede wszystkim osiągnięcie absolutnej harmonii wokali damsko-męskich. Instrumentalne „Star City” intryguje kolaboracją smętnej piano-melodii z radiowymi szumami (A Silver Mt. Zion z debiutu się przypomina) i odgłosami helikoptera. Niewątpliwie wyszło im również kilka charakterystycznych tematów. Wiosenne, zwiewne plumkania w „Waiting”, coś co można przyrównać do rozpędzającej się lokomotywy w perfekcyjnym „Sleeping On A Train” czy dość zapamiętywalne linie gitary w zamykającym „Winter Is Coming” i „4th And Pine”, gdzie dostojnie zostają wypowiedziane słowa tytułowe albumu. 

Na koniec pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że kocham ten tytuł. „Last Night Something Happened”. Czy to nie daje do myślenia? Coś się wydarzyło, ostatniej nocy. Jakieś zdarzenie, może wypadek (okładka), może chodzi o sferę uczuciową, coś co stało się między dwojgiem ludzi? Nie wiadomo, ale to tylko zachęca do kolejnego odsłuchu. Do jeszcze jednego przesłuchania tuż przed zaśnięciem. Odsłuchu, który i tak nie da odpowiedzi. Ta płyta to tajemnica jakiej nigdy się nie odkryje, ale jaką nieustannie będzie się chciało odkrywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz