środa, 30 stycznia 2019

Podsumowanie 2018: piosenki 40-31




















Nagrana na styku charakterystycznych dla obecnej „muzycznej epoki” stylistyk, takich jak alt. R&B, chillstep czy ambient pop, „Slow Dancing In The Dark” to ballada bardzo na miarę naszych czasów. Jak na balladę przystało ponadczasowy jest tu za to jej romantyczny wydźwięk („just some Celine Dion shit, or something”). Rozczulająca melodia, neurotyczno-zasmucony wokal, pop rockowy kręgosłup kompozycji z wbijającym w fotel refrenem i nieśmiertelnym can’t you see… Ten refren to zresztą klasyczne łkanie złamanego serca, wersy dla nieszczęśliwie zakochanych, do śpiewania pod nocnym niebem po upiciu się na smutno. 

















Sześć lat po ekstremalnie emocjonalnej płycie “You, Me And The Violence” Birds In Row powrócili z materiałem, który tamtym zażartym poczynaniom nijak nie ma ochoty ustępować. Samo „15-38” udowadnia, że lekka zmiana w rozłożeniu akcentów czy delikatne odejście od screamo/hardcore-punkowej formuły nie musi oznaczać zmniejszenia siły rażenia. W miarę spokojna pierwsza zwrotka to udane ćwiczenie z refleksyjnego rockowego grania, w którym każdy składnik brzmi wzorowo, stanowiąca jednak zaledwie pierwszy akt spektaklu. Bart Hirigoyen stopniowo wyzwala poziom wokalnej frustracji i agresji, co logicznie prowadzi do epickiego oczyszczenia w postaci wyśpiewania przez zespół hymnicznych słów zawierających tytuł albumu: hate me, love me, we already, lost the world. Wspomniany finał to już istny majstersztyk w wyrażaniu czegoś na skrzyżowaniu rezygnacji i wściekłości oraz być może największy post-hardcore’owy hook ostatnich dwunastu miesięcy. 

















Nieustająca fala eightiesowej nostalgii przyniosła nam w tym roku między innymi pęczniejący od potencjalnych singli album Amerykanów z Part Time. W przypadku “Hide” mamy do czynienia z czymś, co na papierze może wydawać się esencją oczywistości: bas, automat, wyrazista synthpopowa linia a la New Order, melancholijna melodia gitary i przepełniony tęsknotą wokal. Kompozycja grupy z Los Angeles grubo wykracza jednak ponad przeciętność i jest przygotowana na tyle pasjonująco, by każdego fana muzycznych lat 80. wysłać w siódme niebo. To jak nurtującym jawi się sam motyw przewodni, jak rozmarzoną aurę wnosi głos Davida Loci oraz jak wszystko tu pięknie ze sobą harmonizuje, składa się w praktyce na wyższą szkołę odtwarzania klimatycznych klisz.

















Wyrażając szereg uczuciowych zwątpień, rozterek i jednoznacznie ponurych refleksji pod pretekstem skromnej twee popowej piosenki The Goon Sax robią zwyczajnie to, co potrafią najlepiej. Utwór tak niewinny, a jednocześnie dojrzały, jak „We Can’t Win” wydaje się dla Australijczyków rzeczą najnaturalniejszą z możliwych. Urok tkwi w szczerości i samoświadomej kapitulacji, paru dźwiękach fortepianu, wokalnym podziale obowiązków Louisa i Riley oraz przypominającym się gdzieniegdzie basie Jamesa.  

















W „Around The Town” RAYS brzmią, jakby ich zamiarem było osiągnięcie czegoś idealnie pomiędzy abstrakcyjnym post-punkiem z ostatniej płyty Cate Le Bon a nieśmiałymi i introwertycznymi melodiami The Field Mice. Ta specyficzna pozycja skutkuje utworem zdecydowanie interesującym, zewsząd oddającym ducha kombinatorskiego popu rodem z najbardziej kultowych niezal-wytwórni lat 80. i początku 90., a przy tym też posiadającym swój przytulny i wciągający mikroklimat. 

















Wrócili. Pram, czyli jeden z oryginalniejszych zespołów, jakie zdarzyło mi się w życiu usłyszeć. Formacja, której wyobraźnia i inwencja wydają się nie znać granic. W „Thistledown” nawiedzony art. pop grupy z Birmingham zachwyca wielością i różnorodnością muzycznych pomysłów, a nade wszystko ich osobliwością. Wszystko tu jest inne, fascynująco dziwne i nieszablonowe, co wynika w dużym stopniu z wymyślnego brzmienia wibrafonu czy organów, ale w jeszcze większym zapewne z niezwykłego zmysłu twórców, którzy wiedzą, jak ze swoich instrumentów zrobić użytek. Tam, gdzie w miarę normalna popowa czy rockowa kapela ledwie zarysowałaby coś fajnego, Pram zdąży zaskoczyć i zadziwić co najmniej kilkukrotnie.



O tym, że Hiszpanie indie, twee i dream pop robić potrafią nie trzeba przekonywać chyba nikogo, kto jako słuchacz natrafił kiedykolwiek na wytwórnię Elefant Records. Gdyby jednak istniały wątpliwości, czy taki stan rzeczy w jakiejś postaci przetrwał do dzisiaj, to singiel grupy Linda Guilala bezkompromisowo je rozwiewa. Słysząc tę przenikliwą melodyjną sekwencję w zwrotkach trudno nie zatęsknić za wiosną. Doświadczając refrenu nie sposób nie odtworzyć tego cuda jeszcze raz. Mając „Primavera Negra” w pamięci, warto urozmaicić zdominowane przez anglojęzyczną muzykę podsumowanie właśnie tym zjawiskowym numerem.  

















Jeżeli ktoś kojarzy Freda Thomasa głównie jako członka Saturday Looks Good To Me i twórcę zazwyczaj treściwych popowo gitarowych piosenek pisanych dla grupy z Ann Arbor, dzięki “House Show, Late December” będzie mieć okazję do zapoznania się z zupełnie innym obliczem tego muzyka. W drugiej, pod względem długości, kompozycji na „Aftering” Fred wpada jak śliwka w zamyśloną, melodeklamacyjną manierę Lee Ranaldo circa „NYC Ghosts And Flowers”. Jesienne gitarowe melodie jawią mu się tłem dla wspominania zdarzeń sprzed kilkunastu lat i to za ich sprawą głębokie, generalnie pesymistyczne wynurzenia otrzymują tu bardzo adekwatną oprawę. Przygnębiająca, acz momentami spontanicznie poetycka narracja Thomasa przybiera przy tym formę na swój sposób wciągającą. I choć zawarta w niej końska dawka melancholii po paru dobrych przesłuchaniach może już lekko przygniatać, „House Show…” pozostaje dla swego autora przekonującym świadectwem twórczej dojrzałości.   

















Po nowe utwory Cursive warto sięgać choćby z jednego istotnego powodu, który na zawartość ostatniego albumu Amerykanów wpłynął czysto elektryzująco. Ta przyczyna to oczywiście triumfalny i pełnoprawny powrót wiolonczeli. Instrument dzierżony tym razem przez Megan Siebe wyostrza brzmienie i nadaje mu monumentalnej mocy rodem z pamiętnego „The Ugly Organ”. Wybornie można się o tym przekonać słuchając „Under The Rainbow”, gdzie gitary oraz perkusja, jakby natchnione przez jej obecność, wstępują na wyżyny dostępnej sobie dynamiki. Równą intensywność i wokalną pewność siebie utrzymuje naturalnie Tim Kasher, który nie pozostając dłużny pozostałym środkom wyrazu, sprawnie wyciska ze swojego głosu wszelkie energetyczne i dramatyczne soki.

















Na muzyków z krajów nordyckich zawsze można liczyć, a podsumowanie roku bez choć kilku akcentów z chłodnej europejskiej północy sprawiałoby dla mnie wrażenie chyba nie do końca kompletnego. The Radio Dept., Cats On Fire, Communions, Jens Lekman, Razika czy Eggstone, żeby poprzestać na tylko niektórych, to wykonawcy, jacy w ostatnich latach ubarwiali rankingi piosenek i albumów propozycjami całkiem od siebie różnymi, ale zawsze w jakiś sposób unikatowymi na tle przedstawicieli innych krain geograficznych. Dziś pałeczkę przejmują Fini z Ghost World. Wystarczy usłyszeć spowolnione intro „Bend Towards The Sun”, następującą po nim melodię i pierwsze wokale Liisy Tani, aby uświadomić sobie, że jesteśmy w domu i obcujemy właśnie z tą nordycka dawką wyjątkowości przewidzianą na obecny rok. W kompozycji otwierającej „Spin” Ghost World ściskają za serce rozczulająco rozgrywanymi akordami i przejmującym głosem liderki, grając przy okazji na podobnie emocjonalnej nucie, co szwedzcy starsi koledzy z Broder Daniel czy Makthaverskan, którego spokojniejszą i wrażliwszą wersję nawet trochę przypominają. 

Miejsca 50-41

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz