sobota, 26 stycznia 2019

Podsumowanie 2018: piosenki 50-41
















50.  Guerilla Toss – Meteorological

W gąszczu pogiętych, niemal kosmicznych syntezatorów, nowo-falowych gitarowych zagrywek i automatycznych bitów, Kassie Carlson - "dziewczyna wielu słów", odprawia swoje "Wordy Rappinghood". Egzotyczny post-punk Guerilla Toss nie małpuje hitu Tom Tom Club, ale i nie unika skojarzeń z nim pod co najmniej kilkoma względami. Czy to poprzez kolorystykę palety dźwiękowej, zachęcającą do gibania się niczym żaba z teledysku rytmikę, czy przede wszystkim właśnie za sprawą wokalnego groove'u całej tej atmosferycznej wyliczanko-rymowanki. 

















Jeśli oryginalność jest jedną z ostatnich rzeczy, którymi grzeszy w ramach swojej twórczości Jack Ladder, to nieumiejętność docierania do ludzkich dusz jawi się na tej liście rzeczą absolutnie ostatnią. Aby słusznie zacząć podejrzewać Australijczyka o pewne konkretne inspiracje, nie trzeba nawet włączać jakiejkolwiek piosenki z „Blue Poles”. W pierwszym singlu z albumu o okładce przywołującej charakterystyczne zdjęcie Nicka Cave’a z „The Boatman’s Call”, Ladder wraz z The Dreamlanders trafiają prosto w rejony badseedowskich ballad. Kluczowe pozostaje przy tym, jak w owej estetyce nasz zawodnik sobie radzi, a „White Flag” to szczerze wzruszające wyznanie, którego fundamenty wspierają ciepłe i wdzięczne melodie. Dając tej kompozycji choć kilka szans, nie bez satysfakcji możemy przekonać się, że rok 2018 miał własne „Straight To You”.



Ex-lider The Brunettes daje się w “Valentine” poznać jako mistrz piosenko-wego suspensu. Siła utworu tkwi tu w wyszukanych sposobach, w jakie Jonathan Bree kilkukrotnie ukazuje nam refren. Nowozelandczyk nie odnajduje satysfakcji w serwowaniu najcenniejszego elementu kompozycji każdym razem w identycznej postaci. Co więcej, kolejnymi wariantami stopniuje napięcie i dba, aby sąsiadujące fragmenty wzajemnie na siebie wpływały. I tak, ponurawa pierwsza zwrotka (trochę w stylu I Am Kloot) buduje odpowiednie preludium dla słodkiej klawiszowej linii, wyznaczającej wiodącą melodię, do której Bree samotnie śpiewa po chwili wspomniany refren. Po drugiej, ten sam chorus już kobiecy chórek przy skromnym udziale Jonathana. To jak wybrzmiewa trzeci, całkowicie wspólny i najbogatszy, jest z kolei związane z efektem nadawanym konstrukcji przez skrzypcowo-wokalny mostek. Na przestrzeni utworu grają zresztą ze sobą dwa kontrasty: ten pomiędzy głębokim głosem głównego wykonawcy a uroczymi wokalami towarzyszących mu dziewcząt oraz ten zderzający zawartą w tekście porozstaniową zgorzkniałość z walentynkową ckliwością samej muzyki.




W roku, w którym dobrego emo-pochodnego grania nie było raczej za dużo propozycja Mom Jeans przebija się przez konkurencję jako jedna z przyjemniejszych w swojej kategorii. Nawiązujący do serialu „The Office” kawałek „you can’t eat cats Kevin” potwierdza obecną tendencję szczególnej popularności odłamu gatunku opartego jakby o zasadę positive mental attitude. Mentorami chłopaków z Berkeley (jak i wielu innych współczesnych zespołów) wydają się The Promise Ring i The Get Up Kids z power popowego etapu końcówki lat 90. W piosence rządzą witalne gitary oraz optymistyczne wokale, duchem bliższe prędzej pop punkowi niż czemukolwiek spod znaku kontemplujących długie melodie pierwotnych kapel midwest emo. Ogrom pomyślności tego akurat utworu tkwi poza tym w szalonej energii iskrzących między sobą głosów, brzmiącego niczym Davey von Bohlen lidera formacji Erica Butlera i gościnnie wspierającej kalifornijski kwartet Briandy Goyos Leon.


46.  The Damned – Standing On The Edge Of Tomorrow

Przyznam szczerze, że z całkiem bogatej dyskografii The Damned przed “Standing On The Edge Of Tomorrow” znałem jedynie wydany ponad 40 lat temu debiut zespołu. Innymi słowy, po przesłuchaniu tegorocznego singla moja wiedza na temat twórczości Anglików opierała się tylko na znajomości punktu pierwszego oraz ostatniego, z wielką dziurą w środku. A jeśli porównać „New Rose” pilotujące album z 1976 r. z opisywaną tutaj zapowiedzią „Evil Spirits” z 2018, to różnica jest jednak dość wyraźna. Po krótkim researchu okazuje się, że ci klasyczni punkowcy, mający swój wkład w narodzinach gatunku, w latach 80. mocno popłynęli z prądem, przemieniając się w kapelę nowo-falową i gothic rockową, a momentami wręcz bezwstydnie popową (cover „Eloise”), po czym w kolejnych dekadach nagrywali już bardzo różnie i bardzo nieregularnie. Zdając sobie z tego sprawę, można w jakimś stopniu zrozumieć „Standing On The Edge…”, z tym, że obecnie tego rodzaju utwór nieco zyskuje na kontekstach i perspektywie czasowej. Dave Vanian z kolegami jadą tu trochę na zręcznej retromanii, old-schoolowym rockowym stylu i klimacie, ale też niezłych wokalnych i gitarowych hookach, bez których nie byłoby przecież o czym rozmawiać. Nie dałbym sobie uciąć ręki, że ta piosenka podobałaby mi się, gdyby została nagrana „w swoich czasach”, ale dziś jej kontrolowana kiczowatość (jaką na pewno doceniłby Ariel Pink) połączona z współczesnym rysem i nieskrępowaną chwytliwością pozwala się ocenić wyłącznie na plus.


45.  Aseul – Always With You

Spacerem po nocnej, rozświetlonej neonami metropolii, na przykład Seulu. Przy odrobinie melancholii i ogromie klawiszowo popowej elegancji. Kawałków tak rozkosznych dla ucha, błyszczących od produkcyjnej precyzji i zarazem wybitnie subtelnych, zdolnych do rywalizacji z "Always With You", nie naliczymy w tym roku wiele.

    

44.  Marie Davidson – So Right

Kapitalny motyw, na którym Marie Davidson postawiła "So Right" sprawia nam tech-house’ową przyjemność przez bite, niczym niezakłócone 5 minut. Uwypuklona kombinacja kilku intrygujących dźwięków brzmi niczym droga, na końcu której czeka jakieś zawiązanie akcji, ale na pytanie, czy tak się dzieje można odpowiedzieć zarówno twierdząco, jak i przecząco. Dochodzi tu do pewnego przełamania, choć nie okazuje się ono ani gwałtowne, ani wszechogarniające i wcale nie kończy żywota głównego hooku. Taneczna ekstaza Davidson odbywa się w estetyce minimal-synth, jest wysublimowana oraz gęsta od zmysłowości. Pomimo pojawiania się nowych elementów trzon pozostaje niezmienny, napięcie jakby się rozładowuje, ale wcale nie słabnie. Elektroniczna głębia pulsuje z tą samą intensywnością, wrażliwy wokal nie potrzebuje zaś wielu słów, aby osiągać pełnię sugestywnego efektu.     

















Martinowi Phillippsowi i pozostałym muzykom tworzącym aktualnie The Chills nie wyszło tym razem nagranie płyty tak udanej, jak „Silver Bullets”, która w 2015 r. jawiła się dla gigantów kiwi-rocka triumfalnym powrotem po latach.  Jeśli mówimy tu jednak o Phillippsie, czyli kompozytorze cieszącym się zasłużoną sławą w dziedzinie wymyślania gitarowych melodii, to zasadne jest oczekiwanie po „Snow Bound” chociaż kilku przebłysków świetności. Z takim mamy do czynienia w „In Harmony”, piosence całościowo niedoskonałej, miłej, ale przez dłuższy czas swego trwania najwyżej „szóstkowej” (6/10), w jakiej warto mimo wszystko poczekać na wybijający się ponad solidność mostek. Fajnie robi się już od 1:48, gdzie Martin rozpoczyna właściwą sobie poptymistyczą zabawę, ale najsmaczniejszy wokalno-gitarowy kąsek to ten począwszy od 2:01 do 2:25, dzięki któremu syty (przynajmniej przez chwilę) powinien czuć się zarówno koneser wykwintnych progresji, jak i każdy sympatyk tego, co po ludzku chwytliwe.

















Trzeba przyznać, że o ile FLOWETRUCK nie wiedzą jeszcze, jak nagrać do końca równą płytę, to opanowali przynajmniej umiejętność zawierania w niektórych utworach jakiegoś zadziwiającego poczucia klasyczności, ujawniającego się w poszczególnych muzycznych momentach czy fragmentach tekstu. Tak jest choćby w singlowym „Dying To Hear”, gdzie z miejsca urzekają główną melodią i kodują w głowie inicjującą linijkę It’s friday night, and i feel like dying, a potem podbijają stawkę wielogłosowym refrenem Is it a trick of the light? Or is it plain to see? W „Rain”, bo przecież o tym kawałku miała być mowa, robią to wszystko jeszcze bardziej ewidentnie. Ta kompozycja wybrzmiewa już całkowicie jakby stworzyli ją według instrukcji „twój własny pokoleniowy hymn – krok po kroku”. Takty perkusji, kolejna kwiecista klawiszowa melodia wprost z ballady new romantic, wszystko aż do chorusu o charakterze totalnego evergreenu idealnie z takim podejściem współgra. Kiedy wokalista przeciąga tytułowe raaaaain albo gdy w potężnym finale wyrzuca z siebie żarliwe arrrrrghh, to mówiąc kolokwialnie, jest moc. Co ciekawe indie-wrażliwość nie kłóci się tu z epickim, stadionowym potencjałem. Jak na grupkę australijskich małolatów, całkiem nie najgorzej.

















Singapurscy shoegaze’owcy z Cosmic Child popisali się w tym roku utworem, w którym do perfekcji pogodzili dwa najzupełniej odmienne nastroje. „Cats, Cats And Cats Again” to z jednej strony fantastyczny ekspansywny refren, z głośną perkusją, szumiącymi gitarami i pięknymi harmoniami wokalnymi, z drugiej zaś totalna intymność zamknięta w cichych i ujmujących zwrotkach. Trzecią rzeczą, o jakiej warto wspomnieć jest niesamowita dbałość o tkankę dźwiękową, czego dowodem dłuższy bezwokalny fragment rozpoczęty od 2:40.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz