wtorek, 10 stycznia 2012

Aloha - That's Your Fire (2000)













7.5

Ciemnoniebieska okładka zdobi śliczną jak z obrazka, pierwszą długogrającą płytę znakomitego zespołu, który w obrębie indie popowego grania od zawsze deklasował resztę stawki nietypowym podejściem, wyczuciem i unikalnością. Inwestycja Polyvinyla w tych kilku młodych, zdolnych i kombinujących chłopaków za sprawą „That’s Your Fire” zwróciła się pełnią artystycznej satysfakcji. 

Pasowali tam zresztą jak ulał. Do tej pory szeregi niewielkiej wytwórni uzupełniały głównie kapele mocno związane ze sceną indie emo: American Football, Braid, Rainer Maria. Poczucie nastrojowości oraz melodie Alohy również ocierają się o tę „midwestową” wrażliwość i mimo, że stylistycznie grupa wychodzi już na o wiele głębszą wodę, to bezboleśnie da się ją postawić niedaleko wyżej wymienionych. Tym sposobem Polyvinyl dopasował kolejny puzel do dotychczasowej układanki, proponując jednocześnie coś nowego i świeżego.

To, co przy okazji EP’ki „The Great Communicators” można było podejrzewać, tu jest już oczywistością. Tak, ten skład ma potencjał i potrafi robić rzeczy o jakich zwykłym rockowym rzemieślnikom się nie śniło. Nie są to goście, którzy założyli zespół, żeby podrywać laski graniem trzech akordów. To ekipa piekielnie muzykalnych ludzi, myślących pięcioliniami, potrafiących wspólnie osiągnąć perfekcyjne zgranie, wytworzyć wspaniałe harmonie i oczarować świetnym klimatem. „That’s Your Fire” przenosi jazzowe i prog-rockowe w duchu muzykowanie na płaszczyznę indie popu, ani na moment nie tracąc na przystępności, kuszącej modestmouse’owych niezali i nastolatków przeżywających uniesienia przy The Promise Ring

Nie powinno w takim razie nikogo zdziwić jeśli napiszę, że wszystkie kompozycje składają się tu na zwartą, przemyślaną całość. Największym minusem takich rozwiązań jest zawsze zagrożenie monotonii, tu jednak wszystko kończy się szczęśliwie, a twórcy osiągają prawdopodobnie pożądany efekt. Od początku do końca towarzyszy nam masa cudnych dzwoneczków, unikatowych dźwięków wibrafonu, fortepianu, klawiszy i innych czynników zapewniających swoistą elegancję. Mylny może okazać się wstęp do „Last Night I Dreamt You Slept Beside Me”, najpierw przywodzący na myśl coś elektronicznego, następnie za sprawą szybszego rytmu, punkowego, który w końcu ewoluuje do właściwego, eksperymentalnie popowego kształtu. „Ferocious Love” trochę kojarzy mi się z „When The Paris School Dismisses And The Children Running Sing” Joan Of Arc i jest to oczywiście skojarzenie najlepszego sortu. Poza tym wokal i songwriting Tony’ego zostały stworzone żeby raczyć nas tego rodzaju najbardziej urokliwą postacią czegoś, co określić da się tylko jako „heartbreaking music”.

Początek początkiem, ale moje ulubione momenty znajdują się w drugiej części. Najpierw szóstka i upust emocji w przeciętnie zapowiadającym się „A Hundred Stories”, który wyzwala w Cale'u Parksie perkusyjną bestię. Następnie ósemka czyli „Saint Lorraine”, dawkujące paranoiczność w stylu powstałego 4 lata później albumu „Joan Of Arc, Dick Cheney, Mark Twain” (gdzie Cale miał swój udział). Jedno oczko dalej, najbardziej ujawniające klasyczny indie rockowy sznyt „With The Lights Out, We Sing” (wyrazista gitara) no i imponujące zakończenie „Sky High”. Idę o zakład, że to kawałek od samego początku napisany z myślą o domknięciu skrzętnie zaplanowanej całości. 

Na tym skończę wymienianie, które jak to w przypadku dobrych płyt mogłoby trwać o wiele dłużej (celowo pominąłem dziewięciominutowe „Heading East”). Bardzo spójne „That’s Your Fire” to postawienie wysokiej poprzeczki, która jednak dla wyćwiczonego skoczka okazuje się niczym. Przyszłość Aloha obfitować będzie w pewne zmiany i trochę już inne płyty. Inne na korzyść czy nie? Do przeczytania niedługo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz